Procedowanie w trybie maseczkowo-zdalnym specustawy mającej wesprzeć przedsiębiorstwa i pracowników dotkniętych epidemią koronawirusa skompromitowało główne partie kształtujące dyskurs polityczny w Polsce. Przy okazji kolejny raz bezużyteczne okazało się orzecznictwo Trybunału Konstytucyjnego, który przymyka oko na dokonywane „za pięć dwunasta” zmiany zasad wyborczych.
Tzw. tarcza antykryzysowa miała być dla rządzącego układu głównym pomostem, po którym spokojnie przejdzie on przez kryzys pandemii koronawirusa i przez gwałtowne osłabienie polskiej gospodarki. To drugie oczywiście nie zostało wywołane bezpośrednio przez to pierwsze, ale raczej w wyniku odgórnych decyzji władz PiS, które przyjęły taką a nie inną strategię zarządzania kryzysem. Można przypuszczać, iż za kilka lat powszechną będzie narracja, iż – tak jak przy Planie Balcerowicza – innej drogi wówczas nie było…
Ale jeżeli choćby była, ugrupowanie Jarosława Kaczyńskiego wraz z sojusznikami nie skorzystało z niej, by osiągnąć główny polityczny cel – przeprowadzenie wyborów prezydenckich w pierwotnie zaplanowanym terminie 10 maja. Przeciwko temu protestuje cała opozycja, prześcigając się w pomysłach na pozyskanie za sprawą takiego stanowiska jak największego społecznego poparcia.
Andrzej Duda (znów) na białym koniu
„Tarcza Antykryzysowa” miała jeszcze jeden cel i został on dość gwałtownie osiągnięty. Chodziło o ukazanie kluczowej roli w jej przygotowaniu prezydenta Andrzeja Dudy i wskazanie opinii publicznej, iż bez jego interwencji polscy przedsiębiorcy i pracownicy nie zyskaliby tak wiele. I tak od soboty 21 marca zaczęły nam się ukazywać nagłówki w stylu „Prezydent koryguje Tarczę Antykryzysową”, „Andrzej Duda zapowiada zwolnienie ze składek ZUS” itp.
Aby jednak przejść od słów do czynów, potrzebne było uchwalenie ustawy zawierającej wszystkie te propozycje, które od kilku dni tak nachalnie promowano w rządowych mediach. Po krótkim sporze w Prezydium Sejmu odnośnie trybu procedowania izby, która przecież nie chciała – na oczach pozostających w kwarantannie obywateli – tak spokojnie przesiedzieć dwóch dni w sejmowych ławach – ustalono, iż Sejm zbierze się stacjonarnie w 11 salach po to, by przegłosować zmianę regulaminu, wprowadzając do niego możliwość pracy w trybie zdalnym.
Drugi dzień posiedzenia Sejmu wystartował już na nowych zasadach i wtedy właśnie miały miejsce najbardziej zdumiewające wydarzenia. Rządowa inicjatywa instalująca w Polsce rzeczoną „tarczę”, zatytułowana jako „projekt ustawy o zmianie ustawy o szczególnych rozwiązaniach związanych z zapobieganiem, przeciwdziałaniem i zwalczaniem COVID-19, innych chorób zakaźnych oraz wywołanych nimi sytuacji kryzysowych oraz niektórych innych ustaw” przeszła w ciągu kilkunastu godzin przez wszystkie trzy czytania.
Do 330 stron projektu, który skupiał się głównie na wprowadzaniu wycinkowych zmian w szeregu innych ustaw tak, aby realizowały one propozycje gospodarcze rządu i prezydenta, opozycja zgłosiła w sumie 110 stron poprawek. Ale ważniejsze były te poprawki zgłoszone przez posłów PiS między północą a godziną 3 nad ranem. Wprowadzały one szereg zmian w Kodeksie wyborczym, czyli ustawie grupującej ordynacje do wszystkich centralnych wyborów przeprowadzanych w Polsce. Dotyczyły m.in. poszerzenia zakresu osób objętych możliwością głosowania korespondencyjnego, zmiany terminów zgłoszeń do takiego trybu głosowania, a także głosowania przez pełnomocnika. Tak „przemodelowana” ustawa została poddana pod finalne głosowanie po godzinie 6 rano i poparło ją 228 posłów klubu PiS oraz… 115 posłów klubu KO.
Dlaczego Platforma Obywatelska z sojusznikami podniosła głosy „za”? Tego nie wiemy, ale politykom tej formacji w niczym nie przeszkodziło to przy podniesieniu medialnego alarmu i haseł oskarżających PiS, iż po trupach zmierza do władzy. Gdy wrócą cieplejsze dni, prawdopodobnie znów przywdzieją oni koszulki z napisem „KONSTYTUCJA” i odtworzą stary teatr w imię rzekomej obrony ustawy zasadniczej.
Nowelizacja ordynacji wyborczej na 42 dni przed wyborami to działanie mocno kontrowersyjne, bo sygnalizujący możliwość, iż rządząca partia dopasowuje kształt prawa wyborczego pod korzystne dla siebie uwarunkowania. W tym kierunku można odczytywać maksymalne ułatwienie oddania głosu osobom w grupach ryzyka chorób zakaźnych. Jak wiemy, koronawirus może sprawić poważniejsze problemy zdrowotne w zasadzie tylko osobom starszym, a wśród takich dominują wyborcy PiS i Andrzeja Dudy.
To zresztą nie pierwszy tego typu przypadek pod rządami obecnej Konstytucji RP z 1997 roku. Cztery lata po jej uchwaleniu, u progu wyborów parlamentarnych w 2001 roku, posłowie AWS przegłosowali poważną modyfikację ordynacji wyborczej do Sejmu, zamieniając w niej metodę przeliczania głosów D’Hondta na bardziej korzystną dla ugrupowań osiągających w sondażach wyniki dokładnie takie jak ówczesny AWS – metodę Sainte Lague. Tamta nowelizacja kilka pomogła formacji Mariana Krzaklewskiego i Jerzego Buzka, gdyż AWS w wyborach przepadł pod progiem dla komitetów koalicyjnych, ale nie pozwoliła postkomunistom z SLD na samodzielne objęcie władzy po wyborczym triumfie.
Ordynacja wyborcza – stąpanie po cienkim lodzie
Podobny charakter miała nowelizacja ordynacji do wyborów samorządowych z jesieni 2006 roku. Wtedy jednak sprawa trafiła do Trybunału Konstytucyjnego, który spojrzał na nią krytycznie, pisząc w wyroku K 31/06 o konieczności „stosowania odpowiedniego terminu wejścia w życie ustawy, tak by jej adresaci mogli w należyty sposób przygotować się do jej wymagań i nie byli zaskakiwani przez nowe uregulowania prawne”. Tym odpowiednim vacatio legis dla zmian prawa wyborczego miało być minimum 6 miesięcy.
Polski sąd konstytucyjny ma jednak tę wadę, iż zbyt często ulega presji politycznej oraz bardzo śmiało zakreśla pole badanego przezeń zakresu przedmiotowego spraw. Na przestrzeni czasu generuje to dużą niespójność jego orzecznictwa – skąd wiatr zawieje, w tę stronę trybunał coś „zinterpretuje”. Nie inaczej stało się w tej sprawie – w orzeczeniu K 9/11, wydanym pięć lat po orzeczeniu z 2006 roku, sędziowie usprawiedliwili swój brak pryncypialności w kwestii ścigania parlamentu wtedy, gdy dokonuje zmian prawa wyborczego tuż przed elekcją. Wytknął im to jeden z nich – sędzia Mirosław Granat w zdaniu odrębnym do tego orzeczenia, pisząc: „TK deklaruje, iż dany okres (6 miesięcy – przyp. PM) jest wartością, która nie może być ignorowana w procesie stanowienia prawa wyborczego, a jednocześnie akceptuje jej naruszenie”.
W ten sposób niepoważny porządek prawny III RP (czyli de facto nieporządek) tworzy przestrzeń dla takich nowelizacji, jak ta zmiana Kodeksu wyborczego, przeprowadzona o świcie na forum uzbrojonego po zęby w maseczki i rękawiczki Sejmu. Dość gwałtownie „konieczność dziejową” zmiany reguł w trakcie gry uzasadnili także politycy partii rządzącej. Zdaniem Andrzeja Dery z Kancelarii Prezydenta RP, można zmieniać Kodeks wyborczy tuż przed wyborami, jeżeli chodzi tylko o zmiany techniczne. W sukurs przyszedł mu Marcin Horała, który przypomniał, iż w 2019 roku Sejm zmieniał techniczne aspekty ordynacji parlamentarnej na mniej niż 6 miesięcy przed wyborami i akceptował to były sędzia Trybunału i ówczesny przewodniczący PKW prof. Wojciech Hermeliński.
Gdzie, zatem w tej układance politycznej szukać zdrowego rozsądku? Jak postrzegać sędziów, którzy relatywizują swoje wyroki i polityków, którzy w wykrzykiwanych do kamer postulatach zaprzeczają własnym głosowaniom? Niewątpliwie, nam wszystkim nie zaszkodzi odrobina dystansu do całej tej sprawy i krytyczne spojrzenie na całym system polityczno-ustrojowy III RP, który i tak prędzej czy później trzeba będzie zbudować od nowa.
dr Paweł Momro
Artykuł ukazał się pierwotnie na portalu PCh24.pl