Tadeusz Drozda in naTemat: I can blame myself for "Polsat", not Solorz

natemat.pl 5 hours ago
Dziś na scenie występuje dużo rzadziej, ale – jak przyznaje – dużo mniej chce. Choć za kilka miesięcy i tak zrobi się o nim głośno, ponieważ na festiwalu w Sopocie wystąpi jako... piosenkarz. I nie ma żalu do Zygmunta Solorza o to, iż wymyślił nazwę "Polsat" i nie dostał za to choćby złotówki. – Obrażają mnie głosy, typu "Panie, to, co oni robią w tej polityce, to jest kabaret". Jak ktoś jest durny, to nie znaczy, iż jest z kabaretu – mówi naTemat.pl Tadeusz Drozda, dyżurny satyryk kraju.


Mateusz Przyborowski, naTemat.pl: Ludzie nazywają pana stand-uperem?


Tadeusz Drozda: Nie nazywają. Poza tym kiedyś nikt czystego stand-upu nie uprawiał, czyli iż człowiek wychodził na scenę, monolog walił i koniec. To był one man show, czyli monolog-piosenka, monolog-piosenka itd. Można powiedzieć, iż byliśmy nietypowymi stand-uperami.

Chociaż kiedyś Krzysztof Skiba mi powiedział, iż nim nie jestem, bo przede wszystkim język, którym operuję z estrady, jest abolutnie nieprzystający do stand-upu – nie używam wulgaryzmów, więc do tego nie pasuję. Z ciekawości obejrzałem występy naprawdę wielu stand-uperów, nie mogę powiedzieć, czy któregoś bym wyróżnił, ale naprawdę bardzo gęsto padają tam słowa na "k" i "ch".

Jest dosłownie kilkoro stand-uperów i stand-uperek, którzy nie używają wulgaryzmów na scenie.

O, to ja też zostawię sam monolog i również będę stand-uperem! Wyrzucę piosenki z programu i choćby będzie mi łatwiej bez śpiewania. Z drugiej strony zostałem wychowany tak, iż kabaret, szczególnie literacki, to połączenie formy tekstowej z piosenką. I kabaret Elita tak działał – mieliśmy dialogi, monologi i były też piosenki, zespołowe i solowe. Dla samego szyldu mógłbym pisać o sobie "stand-uper", ale nie wiem, czy to wpłynęłoby na moją popularność, która nie jest za duża.

Nie jest za duża?


Ludzie wiedzą, kim jest Drozda. Chodzi mi jednak o to, iż trzeba się bardzo przebijać, żeby kupowali bilety. Byłem zaskoczony, jak grałem ostatnio w Białymstoku w Filharmonii Podlaskiej – sprzedano 1200 biletów i było to, jak na mnie, bardzo dużo. Ale już w Olsztynie, gdzie była fantastyczna publiczność, ludzie nie rozwalali drzwi. Sprzedałem nieco ponad 100 biletów, a wcześniej była grupa SBB i sprzedano 300 biletów, i to ponad dwa razy droższych. Ja się oczywiście nie porównuję do SBB, ale tak to jest po prostu, iż zapomnieli wszyscy...

Nie mam żadnego stałego programu w telewizji, teraz zacząłem robić swoje rzeczy na YouTube. Mam kanał od dawna, ale nic z nim nie robiłem, jednak od kilku tygodni wrzucam regularne, cotygodniowe komentarze.

Pod hasłem "Dyżurny Satyryk Kraju wraca". Poruszył pan w sumie ciekawą kwestię z tymi biletami i publicznością. Ostatnio byłem na występie Rafała Paczesia – sprzedała się cała olsztyńska hala Urania, ponad 4000 biletów. I Pacześ stwierdził, iż to i tak jedna z mniejszych scen na jego trasie. Pan przed wstępem bierze w rękę kalkulator i liczy?

No gdzie tam... Ostatnio grałem dla emerytów w klubie osiedlowym na Nowolipkach w Warszawie. Tam było, ja wiem, może 60 osób, bo więcej i tak by się nie zmieściło. Wie pan, ja dziś z tego nie żyję. Kiedyś to było moje podstawowe zajęcie, a teraz jestem emerytem i po prostu aż tak bardzo mi nie zależy.

A muszę panu powiedzieć, iż w ubiegłym roku chciano powtórzyć moją trasę po Australii, bo poprzednia była ogromnym sukcesem. I organizator chciał, żebym ja do tej Australii pojechał jeszcze raz, to znaczy to byłby siódmy raz. Były już choćby sale zarezerwowane, ale pomyślałem sobie: mam lecieć całą dobę do tej Australii i potem przez 5 tygodni tułać się po niej, zmieniać miejsce co chwila... Wyobraźnia działa i stwierdziłem, iż to nie na moje siły.

Może po tym festiwalu w Sopocie, w którym wezmę udział w tym roku, znowu rzucą się na mnie, bo w końcu artysta to towar – w tym sensie, iż wielu ludzi z tego żyje. Wspomniał pan o Paczesiu, choćby nie wiedziałem, iż tyle osób przychodzi na jego występy. Ja bym się już chyba na takie coś nie porwał. Poza tym organizator musi mieć pewność, iż sprzeda bilety. Może mógłbym jeszcze wystąpić w filharmonii na kilkaset osób, ale mój YouTube nie pozostało rozbuchany, żeby ludzie jakoś mocno kojarzyli.

Dziś to jest niewielki procent tego, ile grał pan przed laty?


Na pewno dużo mniej, ale też dużo mniej chcę. Miałem swoich menedżerów, a dzisiaj boję się kogoś ze sobą związać, bo będę za niego odpowiedzialny. Jak wrzuciliby mi trasę na dwa tygodnie bez przerwy, to co? Będę musiał jechać, a mi się nie chce. Teraz gram incydentalnie – ktoś zadzwoni, to pojadę. Nie dużo jest tych imprez, ale wystarczy.

Sam pan się nie dobija drzwiami i oknami.

Nie, bo nie mam takich potrzeb, przede wszystkim materialnych. Kiedyś miałem program "Herbatka u Tadka" w TVP2 i zawsze na początku śpiewałem piosenkę, której fragment brzmi: "coraz śmielszy człek w wydatkach, bo chce wydać do ostatka".

I lubię sytuacje, kiedy budzę się rano i nie mam nic pilnego do roboty. Sam muszę się zmuszać, żeby coś nowego zaczynać.

I?


Mam różne pomysły. Chciałbym napisać książkę. choćby żona urządziła mi miejsce w domu do pracy. Problemu nie było, bo mamy duży dom – niepotrzebnie taki duży, ale kiedyś mieszkało w nim bardzo dużo osób. Wystawiliśmy go choćby na sprzedaż, ale zgłosili się tylko ludzie z agencji nieruchomości. I zaczęli mówić, iż ten dom jest wart w zasadzie tyle, co działka, na której stoi. A ja ten dom budowałem przez wiele lat.

Mieliśmy choćby basen, ale moja żona jest rozsądna, więc kiedy niedaleko wybudowano hotel z fantastycznym basenem – nasz taki nie był, a trzeba było go utrzymywać i tylko ja w nim pływałem – to został zasypany i dzisiaj jest tam sportowy pokój, między innymi ze stołem do ping-ponga. Poza tym, jeżeli byśmy sprzedali dom w cenie tej działki, to byłoby nas stać na kupno większego mieszkania w Warszawie. A ja nienawidzę mieszkać w bloku. Mamy drzewa dookoła, biegają wiewiórki i można wyjść na werandę.

O czym chce pan napisać książkę?


O czasie na styku PRL. Idea jest taka: Pan Bóg wymyślił przed moimi narodzinami, żeby pode mnie zrobić optymalny życiorys, czyli dla człowieka urodzonego w 1949 roku. I działo się wszystko po kolei. Jak kończyłem szkołę podstawową, umarł Stalin. Potem był Gomułka i oddech dla ludzi po czasach stalinowskich, które znam z książek. Wiadomo jednak, iż wciąż byliśmy pod dominacją Związku Radzieckiego, ale przyszedł Gierek i znowu był oddech, było jeszcze lepiej jak za Gomułki.

Potem to wszystko się jednak zapętliło i okazało się, iż Polacy nie mogą mieć za dużo wolności, bo o ile wolność przekracza umiejętności, to jest bardzo niedobrze. I to się przytrafiło w 1981 roku, ale trafił się także Wojciech Jaruzelski, który potrafił rozwiązać sytuację ustrojowo-wojskową, bo jednak nie można było doprowadzić do tego, co mamy teraz na przykład w Ukrainie. Gdyby wtedy rządy w Polsce przejęli ludzie, którzy nic nie potrafili, byłaby tragedia. A mieliśmy miłych i wykształconych ludzi – pana Geremka, pana Mazowieckiego, którzy potem mówili przecież, iż to było wielkie szczęście, iż ktoś to przystopował bezkrwawo dla narodu.

Wiemy, co się działo na Węgrzech, w Czechosłowacji. Dziś nikt o tym nie wspomina, ale przecież 15 grudnia 1981 roku miał odbyć się strajk generalny w całej Polsce. Jaruzelski był jednak rozsądnym człowiekiem, wiedział, iż spoczywa na nim potworny obowiązek i nikt go nie będzie za to chwalił, ale wybieranie lepszego zła to jest siła każdego polityka. W 1933 roku Niemcy wybrali faceta, który wpadł na pomysł, by zająć całą Europę, i mieli to, co mieli. Zobaczmy, co się dzieje w Rosji.

W jednym z ostatnich moich vlogów na YouTube w poincie zaapelowałem, żeby zamknąć oczy i wyobrazić sobie naszego nowego prezydenta – ktokolwiek nim zostanie – reprezentującego Polskę w ONZ, Paryżu czy Londynie. Na polskim podwórku każdy da sobie jakoś radę, a najlepiej radzi sobie Jarosław Kaczyński, który nie nadaje się na żadnego prezydenta, ale przez długi czas to on był przywódcą narodu i cały czas miesza. Sam wie, iż się nie nadaje, a tak naprawdę to on powinien być prezydentem Polski, bo decydował o wszystkim przez lata. Prezes jest jednak na tyle mądry, iż wie, żeby siebie samego nie wystawiać i zawsze znajdzie kogoś, kto przynosi wstyd.

Czyli zapowiada się książka na poważnie?


No nie! Chciałbym ją ubarwić fragmentami moich różnych tekstów – przez te ponad 50 lat pisałem też przecież do wielu różnych gazet. Wiadomo, iż jak Drozda, to każdy będzie się spodziewał, żeby choć trochę było na wesoło. Chociaż z tym również jest różnie: 90 proc. komentarzy pod moimi filmami na YouTube jest pozytywnych, ale są też typu "Oglądałem i to wcale nie jest śmieszne". I koniec. Albo "Przestał pan być zabawny", a ja nie wiem, kiedy byłem znowu taki zabawny.

Przejmuje się pan takimi wpisami?


Trochę tak, chociaż wiem, iż nie ma takiego, który by wszystkim dogodził. A poza tym podziwiam ludzi, którzy oglądają coś, nie podoba im się to, ale przez cały czas oglądają. Cierpią, a przez cały czas oglądają! Oferta dla widzów jest dziś przecież ogromna – można wybierać spośród mnóstwa platform streamingowych, które mam wykupione wszystkie (śmiech). Jest ogromny wybór, ale nie katuję się, żeby na koniec powiedzieć, iż ten film to jest do d**y. Ja nie mam na to czasu ani nerwów. Albo jeść dania, które mi nie smakują, tylko po to, żeby sprawdzić, czy umrę od tego, czy nie umrę.

Polacy chyba już tak po prostu mają.

Nie wiem, czy inne narody mają podobnie, ale Polacy strasznie uwielbiają narzekać. Zawsze podobała mi się anegdota o starszych Żydach, którzy spotykają się przy stoliku. Mieli jedną zasadę: każdy może mówić o jednej chorobie i jednym wnuku. I tak powinno być! Kiedyś byłem świadkiem rozmowy dwóch pań, które przez dwie godziny opowiadały o swoich chorobach i licytowały się, która ma gorzej. Jak można napawać się nieszczęściem, a szczególnie cudzym... Ja nie potrafię narzekać.

Chciałbym jeszcze na chwilę wrócić do pańskiej książki. Powiedział pan, iż "Jaruzelski to był rozsądny człowiek". Wie pan, iż tym zdaniem naraża się pan niektórym?

W ogóle mnie to nie obchodzi. Nie dyskutuję z ludźmi, którzy mają klapki. Ostatnio spotkałem moją koleżankę ze szkoły, była z mężem. I on od razu do mnie ruszył z tekstem: "A pan, proszę pana, zdaje się, iż nie jest z naszej strony". Ja na to: a jaka jest pańska strona? "Bo ja jestem, proszę pana, po stronie patriotycznej" – odparł. A widać było, iż to wykształcony człowiek. Zapytałem więc, czy dzieli ludzi na patriotów i resztę. Odpowiedział: "My jesteśmy patrioci i nasz kraj jest najważniejszy". Takie pierdoły zaczął opowiadać.

I tak na "dzień dobry"?


Ja go osobiście nie znałem. Może chciał mnie sprowokować albo podpuścić. Dopytałem, po czym to wnioskuje, a on, iż czytał moje teksty. Amerykanie przynajmniej dzielą się na republikanów i demokratów, w Polsce są patrioci i demokraci. W USA nie można być jednocześnie republikaninem i demokratą – to byłoby bez sensu, ale widać, iż w Polsce demokrata nie może być patriotą.

30 proc. ludzi zawłaszczyło sobie słowo "patriota", a ich guru jest prezes Kaczyński i co powie, to zawsze ma rację. I mówię do tego pana, iż nie jestem po żadnej stronie, iż jestem po prostu po stronie rozsądku. Bo przecież zawsze istnieje jakieś rozsądne rozwiązanie – i ono nie jest ani demokratyczne, ani patriotyczne.

Kiedy prowadziłem program "Herbatka u Tadka", zawsze zapraszałem rozsądnych ludzi. Zresztą to był powód zdjęcia tego programu, bo jak PiS doszło do władzy w TVP, to nowy prezes telewizji powiedział, iż nie może być tak, iż rozmawiam sobie z każdym tak samo.

Cóż za idiotyczny podział, nie można przecież odbierać ludziom myślenia. Najgorzej, jeżeli ktoś tak zamknie się w sobie, iż nie przyjmuje żadnych argumentów.

Trudno, niech sobie piszą o mnie co chcą, ja nigdy nie byłem orędownikiem jakiejś konkretnej partii. Moim zdaniem pan Kaczyński jest prawdziwym liderem, można się z nim nie zgadzać, ale jednak coś tam wymyślił. A pan Duda przez 10 lat nic mądrego nie powiedział. Pan Mentzen również – nauczył się jednego monologu i powtarza go w kółko. Albo niektórzy twierdzą, iż Tusk uciekł do Brukseli – no, uciekł, żeby zostać prezydentem Europy. Czyli Wojtyła uciekł do Watykanu, żeby zostać papieżem, a Lewandowski uciekł do Barcelony, żeby grać w piłkę nożną, tak? Wyobraża pan sobie głosy, iż Lewandowski to nie patriota, bo powinien grać w Polsce? Skłodowska-Curie, Chopin i Mickiewicz też uciekli?

Idąc tym tropem, można powiedzieć, iż polscy politycy, którzy są europosłami, też uciekli.

Wie pan, niektórzy naprawdę muszą…


Ostatnio znowu oglądałem na YouTube pański występ z Opola 1991. To był dla Polski powiew zmian i powiedział pan w swoim monologu, iż w kraju jest nuda, bo mamy szósty miesiąc ten sam rząd. I napisał pan na tę okoliczność choćby protest song: "brak mi wroga, wspólnego wroga, na którego mógłbym stale pluć, i żeby dniami, choćby nocami, przeciw niemu zemstę knuć". Jaki ten tekst jest dziś prawdziwy...

No… choćby za granicą nie trzeba szukać, każdy ma go za płotem. Straszne to jest. Patrząc na historię, dopiero nieszczęście jednoczy Polaków. I musimy czekać na to nieszczęście. jeżeli naród ma ponad 35 mln ludzi, to musi być wspólny interes, który go łączy. Nie może być 35 mln interesów z podziałem na patriotów i nie-patriotów. A jeżeli tak, to podzielmy Polskę na pół wzdłuż Wisły i już. Tylko nie wiem, czy np. w Siedlcach byliby zadowoleni z tego, iż każą im się przeprowadzać do Poznania. Ja bym się nie zgodził.

W tym monologu z Opola mówił pan o "życiu w państwie-kabarecie". Wiem, iż to było z przekory i na scenie. Dziś też mamy kabaret w Polsce?

Kiedyś grałem koncert w kawiarni Nowy Świat. Patrzę, a przy czterech stolikach siedzą faceci w garniturach. Gadam ze sceny, rzucam jeden żart – oni cisza. Drugi – to samo. Po przerwie ci goście wyszli. Okazało się, iż to byli Francuzi, którzy mieszkali w Bristolu i pytali, gdzie tu jest blisko kabaret. Specjalnie dla nich dostawili stoliki, pewnie też przepłacili za bilety. I przyszli na kabaret, gdzie facet mówi coś po polsku, oni nie rozumieją i czekają na kabaret, jaki znają z Francji.

Dlaczego o tym mówię? W Polsce, myśląc o kabarecie, mamy na myśli miejsce, w którym można się pośmiać z idiotycznych wydarzeń. Jednak generalnie dobry kabaret satyryczny, literacki, bazuje na rozsądku, o którym ciągle mówię, czyli żeby nie było kretyńsko, tylko żeby obśmiać coś, co jest po prostu głupie. Mnie obrażają głosy, typu "Panie, to, co oni robią w tej polityce, to jest kabaret". Jak ktoś jest durny, to nie znaczy, iż jest z kabaretu.

W ostatnim felietonie wspomniałem o ostatniej dużej konkurencji dla kabaretu, czyli o akcji z panem Giertychem i panem Kaczyńskim w Sejmie. Zawsze śmieszy, jak staną obok siebie duży i mały, jak jeden krzyczy do dołu, a drugi do góry. Może w Polsce nie ma na to innego słowa, ale jest to w pewien sposób uproszczenie. Jak się żartuje, to jeszcze jest dobrze, i póki jeszcze można żartować, więc niech Polska będzie dalej tym kabaretem. Tylko żeby nie zamykali za to, iż ktoś powie dowcip, który się władzy nie spodoba.

Pan robił karierę w czasach, kiedy takie groźby to była codzienność.

Ta cenzura była taka, jak wtedy wszystko w Polsce – w ogóle nie działała. Jak pisaliśmy program do kabaretu Elita, to jedną wersję pisaliśmy dla cenzury, a drugą graliśmy na scenie. I nikt tego nie weryfikował.

Kiedyś miałem występ w teatrze letnim w Sopocie, to był taki namiot na 700 miejsc. Grałem chyba ze trzy dni po dwa razy dziennie. Wróciłem, już choćby zapomniałem, iż tam grałem. Jak dziś pamiętam, iż to był 28 października, imieniny Tadeusza. Na Nowym Świecie podszedł do mnie facet i mówi, iż chce mi złożyć życzenia. Wiedziałem, iż skądś go znam. Okazało się, iż pracował w Głównym Urzędzie Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk i był głównym cenzorem widowisk na Polskę. Powiedziałem mu, iż nie wiem, czy mogę się chwalić, iż od takiego człowieka dostałem życzenia na ulicy.

Zaczął się śmiać i powiedział, iż był latem w Sopocie i poszedł na mój występ. Zapytał: "Niech mi pan powie, kto to panu puścił?". A ja na to, iż nikt. Powiedziałem mu, jak było: zaniosłem do cenzury egzemplarz z tekstami, których choćby nie przeczytałem, postawili pieczątkę i nikt na moim występie nie był i niczego nie sprawdzał. Zapytałem jeszcze, dlaczego on nie interweniował, a on na to, iż był na urlopie (śmiech).

Wie pan, jak nie było powodu, to oni nikomu nie szkodzili. Oczywiście, jeżeli na spektaklu "Dziady" była demonstracja na sali i wkraczał Komitet Centralny, to cenzor się bał i musiał interweniować. Przecież na Drozdę nie chodził żaden członek KC, te partyjniaki miały inne rzeczy na głowie. Ostatni, który był na występie kabaretu Elita, to Cyrankiewicz.

Nie bał się pan przyznać temu cenzorowi na ulicy?


A czego? Przecież minęły trzy miesiące i on nic z tym nie zrobił. Nie było z tego choćby notatki (śmiech). Na początku istnienia działalności kabaretu Elita występowaliśmy na Festiwalu Artystycznym Młodzieży Akademickiej w Świnoujściu. Graliśmy program "Sprasowane twarze", akcja działa się niby w redakcji gazety. I przyszedł cenzor, choćby zapamiętałem nazwisko: Kunat.

I mówi, iż nie możemy grać, bo to jest program nieocenzurowany. To my na to, iż możemy nie grać. A on: "Ale też nie możecie nie grać, bo jak się dowiedzą, iż cenzura was zdjęła, to zrobimy z was bogów. Musicie grać". I było tak: ja wychodziłem na scenę, coś gadałem, a Jan Kaczmarek siedział z boku z tym cenzorem i opowiadał mu, o czym będzie następny numer. Bez żadnego tekstu (śmiech). Dawali mu jakąś kartkę, on ją podbijał, wchodziliśmy na scenę i tak w kółko. Jakby z tego zrobić scenę w komedii, to byłoby mistrzostwo świata. Przerażony cenzor, który nie mógł zdjąć i nie mógł puścić tego programu. Mówił: "Panowie, jak mnie wywalą z roboty, to pamiętajcie, iż ja Kunat jestem, i będziecie mnie bronić". Nikt go nie wywalił.

Raz z Elitą występowaliśmy w Kudowie i zjawił się członek KC, który był wtedy w sanatorium. Aż napisał list do Komitetu Wojewódzkiego we Wrocławiu, iż jakim prawem i w ogóle. Co ja musiałem się tłumaczyć, oczywiście żadnego tekstu spisanego nie było. Cenzor wrocławski mnie wezwał, co najmniej trzy razy musiałem się stawić. Powiedział, żebym napisał wyjaśnienie, żeśmy tak trochę zaimprowizowali. Pisałem wyjaśnienie pod jego dyktando, żeby on z kolei mógł się wytłumaczyć przed Warszawą.

Czy to w "Herbatce u Tadka" Jacek Kurski śpiewał Okudżawę?


Tak, po rosyjsku. I było fajnie. Wtedy to była prawdziwa telewizja publiczna, ale były też parytety. Ja mogłem powiedzieć, iż z kimś nie chcę rozmawiać, bo nie mam o czym, ale jak był ktoś z PSL w jednym programie, to w kolejnym nie mógł być kolejny ludowiec. To ustalało kierownictwo telewizji, żeby nie było zarzutu. Całe szczęście w programie gościli nie tylko politycy, ale także piosenkarze, pisarze, dziennikarze. Kilkaset osób się przewinęło. Wszyscy byli jednak rozsądni. choćby kiedyś wymyśliłem PPR, czyli Polską Partię Rozsądku.

Koniecznie niech pan o tym opowie.

Na setne wydanie "Herbatki u Tadka" zaprosiłem do klubu w Zachęcie wszystkich gości i ogłosiłem, iż zakładam PPR, a wszyscy są zaproszeni do tej partii jako członkowie założyciele. Oczywiście każdy się zgodził, były brawa. Jakbym upublicznił listę ojców założycieli, to też byłoby mistrzostwo świata (śmiech). Cała polska elita!

Ale ja jestem taki słomiany wdowiec, rzuciłem pomysł i... to było jedyne spotkanie tej Polskiej Partii Rozsądku. Nie było kogoś, kto by to pociągnął. Kiedyś, pijąc piwo z Januszem Rewińskim, rzuciłem pomysł Polskiej Partii Piwa. Ktoś nas podsłuchał, zrobili partię i Janusz mnie zapytał, czy nie chcę zapisać. Więc ja na to: "Czyż ty ocipiał?". A jego pociągnęli za tym, Janusz lubił takie wyzwania, ja nie i powiedziałem, żeby mi dali święty spokój. No i Polska Partia Przyjaciół Piwa wprowadziła do Sejmu kilkunastu posłów, między innymi był nim Janusz.

Dziś Jacka Kurskiego ponownie zaprosiłby pan do swojego programu?


Oczywiście, o ile by się zgodził. Wydaje mi się jednak, iż dziś nikt już takiego programu by nie chciał. A to był wtedy jedyny polski talk-show. Dzisiaj jest tylko talk – gadające głowy na wszystkich programach. Wiele razy byłem w USA, naoglądałem się programów Jay'a Leno czy Davida Letermana i wiedziałem, jak to się robi. Oni mają o tyle lepiej i gorzej, iż ich programy były i są codziennie, i na żywo. Dzisiaj podobny format w Polsce robi Kuba Wojewódzki, ale on nie śpiewa, a ja śpiewałem.

Fragment pańskiego wywiadu: "W 2005 r. przyszedł PiS do telewizji i zdjął program. Nikt do mnie nie zadzwonił, tylko sekretarka zadzwoniła" – tak zakończyła się pańska kooperacja z TVP. Ktoś jeszcze później dzwonił?

Do dziś nie zadzwonili. Nieszczęściem obecnej TVP jest to, iż pościągali trochę kombatantów. Urzędników, których PiS wyrzucił. Oni wszyscy są 10 lat starsi, wtedy nie mieli najlepszych pomysłów i przez cały czas ich nie mają. Wtedy dbali o to, by być na stołku i dalej dbają.

A wiadomo, iż najlepiej jest kupić licencję na jakiś format i nie ryzykować stworzeniem czegoś swojego.

Pan też prowadził format na licencji – "Śmiechu warte".

To był program amerykański i na 100 proc. było pewne jego powodzenie. W 70 krajach był to program najchętniej oglądany, więc dlaczego w Polsce miałby nie być. choćby dostaliśmy nagrodę od Walta Disneya za najlepszy zagraniczny format. Reżyser Leszek Szopa do dziś ma w domu ten wazon.

Mówi pan, iż TVP potrzebuje niezależnych menedżerów, a ja się zastanawiam, czy to możliwe.

Jeżeli telewizja potrzebuje, to dostanie miliard, a jeżeli nie miałaby skąd go dostać, to musiałaby zarobić. Wtedy tak było, teraz tak jest, a za PiS jeszcze bardziej, iż biuro reklamy było po to, żeby było. Jak firmy dawały pieniądze, to dobrze, jak nie – też dobrze. TVN czy Polsat muszą się rozliczyć i są zdrowe zasady. W TVP mało kto o to dba, dlatego nie ma porządnych menedżerów. Chociaż jeden powinien być.

Kiedy ja zaczynałem pracę w telewizji, był świetny redaktor Andrzej Woyciechowski. Tylko iż wtedy TVP nie miała żadnej konkurencji. I on prowadził "Studio Gama", potem odszedł z telewizji i założył Radio ZET. To był genialny facet, jak sobie coś wymyślił, to tak musiało być. Miał wizję.

Przyjąłby pan dzisiaj propozycję własnego programu telewizyjnego?


Mam od niedawna swój program w Silver TV na YouTube i to mi wystarcza. Gdyby ktoś chciał, mógłbym to robić na większy zasięg, nie ma problemu. Ale na pewno nie będę pisał projektów, bo projektem programu Tadeusza Drozdy jest Tadeusz Drozda. Nigdy, a zrobiłem ponad 1500 programów telewizyjnych, nie napisałem przed danym cyklem nic o programie.

Nina Terentiew, proponując mi "Herbatkę u Tadka", powiedziała, iż trzeba będzie złożyć jakieś dokumenty do rady programowej. Powiedziałem "nie" i dodałem, iż nagramy dwa odcinki, pokażemy i albo powiedzą, iż jest do kitu, albo iż coś trzeba zmienić. Z "Dyżurnym Satyrykiem Kraju" było tak samo – dałem taśmę i bez mojej zgody puścili pierwszy odcinek, a ja o emisji dowiedziałem się od ludzi, bo przeczytali o tym w gazecie. I tak nagrałem najpierw dwa programy, a potem nagrałem ich tyle, aż mnie Wildstein, prezes TVP z nowego nadania, wyrzucił.

Dziś praktycznie o niczym nie można mówić bez polityki.

Kiedyś Leopolda Staffa zapytano, dlaczego pisze o drzewach, przyrodzie, ptakach i uczuciach, a nie zajmuje się poważnymi rzeczami. Odpowiedział, iż od polityki to on ma Piłsudskiego. I Polacy też powinni mieć ludzi od polityki, niech się każdy tym już nie zajmuje. Każdy ma jakiś zawód i niech się swoją robotą zajmie. Ja jestem czasami zaskoczony, iż to w ogóle jakoś działa.

Wiem, o co jeszcze miałem pana zapytać! O szczegóły pańskiego występu na tegorocznym festiwalu w Sopocie.

O tej dziwnej propozycji...

Dlaczego "dziwnej"?


Proszę pana, skoro mam 76 lat i nigdy nie występowałem na festiwalu jako piosenkarz...

Wystąpi pan w Sopocie jako piosenkarz (rozmawialiśmy przed tym, jak ta informacja pojawiła się w mediach – red.)?

Tylko! Koncert nazywa się "Gdzie się podziały tamte prywatki?", ja wychodzę na scenę i śpiewam piosenki – "Parostatek", której słowa napisałem, a potem "Czarny Alibaba". Organizatorzy doszli do wniosku, iż dlaczego ma nie zaśpiewać Drozda. Tam będą różni piosenkarze, ja również będę robił za piosenkarza. Na stare lata debiutant. W niedzielę będzie kabareton, do którego mnie nie zaprosili, a w sobotę będzie koncert, na którym zaśpiewam. Zgodziłem się, bo mi zaproponowali. Przygoda będzie.

Na pewno!


Tyle iż będę krótko na scenie. Jak występuję z programem kabaretowym, to przez 15 minut mówię "Dobry wieczór państwu", a cały koncert trwa dwie godziny. A tu dwie piosenki po 3 minuty i do domu.

Czyli nie ma pan żalu do Zygmunta Solorza? Wyjaśnimy tym, którzy być może nie znają tej historii: jest pan autorem piosenki "Parostatek" Krzysztofa Krawczyka, ale wymyślił pan także nazwę "Polsat", za co nie dostał żadnych pieniędzy.

Do siebie mogę mieć żal. Całe życie taki byłem, iż coś powiedziałem, a później masę moich pomysłów ludzie brali jak swoje. W latach 90. dostałem wyróżnienie dla najlepszych biznesmenów i wręczający powiedział mi, iż powinienem mieć obok siebie dwóch sekretarzy, którzy będą spisywać wszystkie moje pomysły, a ja powinienem mieć zakaz wtrącania się do tego. Zawsze przypominam też moją starą anegdotę, iż Solorz wyznaje zasadę, iż najlepiej dzieli się przez jeden. Kiedyś z nim o tym rozmawiałem i powiedział mi: "A co to za filozofia wymyślić słowo Polsat? Każdy głupi by wymyślił". I gadaj z nim.

Dostał pan propozycję, by wystąpić na wiecu któregoś kandydata na prezydenta?


Nie. Kiedyś PSL mnie zaangażował, żebym z ich politykami z województwa piotrkowskiego robił program w stylu "Herbatka u Tadka". Nie bardzo to się sprawdziło. Ostatnio dostałem sms-a od jednego ze stowarzyszeń artystów na spotkanie z panem Nawrockim w Warszawie. I żebym się nie spóźnił, bo tylko do godz. 11:30 wpuszczają.

Wybiera się pan?


A skąd, po co ja tam pojadę? Wystarczy, iż telewizor włączę. Nie wiem, czy ta kampania wyborcza jest komukolwiek potrzebna, bo generalnie każdy mniej więcej wie, na kogo będzie głosował. Może po to, żeby zrobić taką frekwencję jak na wybory 15 października 2023.

A zgodziłby się pan wziąć udział w wiecu wyborczym?


Żadnego, absolutnie. Kiedyś dostałem propozycję członkostwa w komitecie poparcia Bronisława Komorowskiego. Odmówiłem, bo bym go poparł, a później powiedziałbym na przykład ze sceny coś, co byłoby dla niego niemiłe. Po co? Ja chcę być uczciwy. Nigdy nie brałem udziału w takim wydarzeniu i nigdy nie wezmę. Ja jestem od komentowania rzeczywistości, a nie od tego, żeby ją kreować.

Read Entire Article