To zdumiewające, iż politycy koalicji rządzącej nie chwalili się chóralnie sukcesem, iż Andrzej Duda podpisał przygotowaną przez resort Adama Bodnara ustawę o delegowaniu sędziów, ale za to głośno pomstowali, iż prezydent odesłał do Trybunału Konstytucyjnego Bogdana Święczkowskiego nowe przepisy o „mowie nienawiści”.
Tymczasem w tym drugim przypadku – prawdopodobnie mimowolnie – głowa państwa pomogła Rafałowi Trzaskowskiemu i jego kampanii.
Piekło cenzury i autocenzury
W tym sensie, iż rządzący zostali niejako osłonięci przed rozpętaniem obciążającej ich debaty o niebezpieczeństwach ograniczania przez państwo największej zdobyczy liberalnej demokracji, jaką jest wolność słowa. Szczególnie w czasach, gdy tę agendę na całym Zachodzie przejmują populiści nowego typu i radykalna prawica pod hasłem „przywracania normalności”.
Zobacz również:
W przypadku nowelizacji przygotowanej przez władzę rację mają ci, którzy sądzą, iż dobrymi intencjami walki z nienawiścią w debacie publicznej wybrukowane jest piekło cenzury i autocenzury. Autorzy zmian postanowili uzupełnić istniejący katalog przesłanek dotyczących przestępstw motywowanych nienawiścią. Do przynależności narodowej, etnicznej, rasowej, wyznaniowej i bezwyznaniowości dodano wiek, płeć, niepełnosprawność i orientację seksualną. Według krytyków taki zestaw dawałby pole do swobodnych nadinterpretacji.
Oczywiście w samym założeniu jest to bardzo szlachetne, iż ustawodawca pragnie chronić wybrane grupy (i cechy) przed ciężarem słów, które zwłaszcza w dobie cyfrowej coraz częściej pełnią funkcję kamieni, co jednak jest rodzajem dotkliwej, ale jednak sublimacji. Słowo nie jest rzeczą i trzeba robić wszystko, by się nią nie stawało. Tymczasem rozszerzając restrykcje kodeksowe, rozszerza się jednocześnie pole do nadużyć, co w tak fundamentalnej dla cywilizacji zachodniej materii, jaką jest wolność słowa, wymaga co najmniej głębokiego namysłu.
Choroba poprawności politycznej
I tego namysłu zabrakło. Podobnie jak poważnej debaty, która zakończyłaby się konsensusem politycznym i społecznym. Władza po prostu uznała, iż walkę z „mową nienawiści” należy rozpocząć od straszenia, a nie od edukowania i prewencji. I to w epoce, w której liberalny mainstream rozjeżdża się z lękami społecznymi. W efekcie doszło do paradoksalnej sytuacji, iż oto nagle prawica zaczęła bronić wolności słowa przed liberałami i lewicą. To odwrócenie ról jest być może symptomem naszych czasów, ale jest zarazem objawem czystej hipokryzji.
Bo to prawica zawsze jest pierwsza, by karać za obrazę „uczuć religijnych”, choćby gdy akty „profanacji” dokonywane są w ramach prowokacji artystycznych w galeriach sztuki, teatrze czy kinie, a więc tam, gdzie wolność słowa powinna być szczególnie chroniona. Być może teraz prawicowi przeciwnicy zmian uznali, iż skoro sami chcieli ograniczać wolność słowa w obszarze dla siebie wrażliwym, to aktualnie im zechce się ograniczyć tę wolność w sferach, które chętnie krytykowali lub atakowali.
Nie jestem ani prawicowym przeciwnikiem tych zmian, ani też liberalnym ich zwolennikiem. Nie jestem też miłośnikiem nienawiści ani przeciwnikiem walki z nią. Uważam po prostu, iż w czasach, gdy choroba poprawności politycznej niszczy wszelkie proporcje w debacie publicznej, rozumienie metafor umiera, a media społecznościowe zamieniają się w wentyle bezpieczeństwa dla anonimowych frustracji, nie wystarczy karać i kneblować, by osiągnąć zamierzony cel.
Korepetycje dla rządzących
Mądra władza – zwłaszcza taka, której tradycja sięga czasów, gdy cenzura była wrogiem, wolność słowa celem, a aluzja, ironia czy kpina bronią – powinna uwzględniać relacje między ideami a rzeczywistością. Warto odesłać rządzących na korepetycje w tych sprawach, których dogłębne analizy z powodzeniem odnajdą na przykład w wybitnych filmach Miloša Formana, takich jak „Skandalista Larry Flynt” (1996) czy „Duchy Goi”(2006), a także w sławnym „Widmie wolności” (1974) Luisa Buñuela.
Doprawdy wolałbym żyć w kraju, w którym możliwa będzie racjonalna debata choćby o tym, czy mężczyźni uważający się za kobiety powinni rywalizować w kobiecych dyscyplinach sportowych i korzystać z damskich toalet. Debata bez męczącej obawy, iż państwo będzie na nią zerkać przez pryzmat kodeksu karnego, w którym powiązano „mowę nienawiści” z kwestią płci. A płeć stała się w ostatnich latach tematem ściśle politycznym.
Istnieją bowiem przegięcia zarówno prawicowe, jak i lewicowe. Do dziś pamiętam moją wymianę zdań z lewicowym politykiem, byłym wiceministrem sprawiedliwości i wielkim admiratorem zmian w przepisach o „mowie nienawiści” Krzysztofem Śmiszkiem, który znany związek frazeologiczny „odkrywanie Ameryki”, jakiego użyłem, nazwał „rasistowskim neokolonializmem”. Na tym między innymi polega wolność słowa, iż każdy ma prawo choćby do takich absurdów. Ale od tego jest śmiech, by go w takich okolicznościach użyć.
Wolność słowa polega także na tym, iż o ile zawsze powinna wiązać się z odpowiedzialnością, to jednocześnie społeczeństwo zwykle musi zapłacić za jej istnienie cząstką własnego komfortu. Oby przy następnej próbie wprowadzenia zmian odbyła się chociaż poważna debata, której wnioski dotarłyby do obywateli, a władza stałaby się bardziej czuła na niekoniecznie prawicowe argumenty.
Przemysław Szubartowicz
„Śniadanie Rymanowskiego”. Bartosiak: Okazało się, iż Trump nie ma kartPolsat NewsPolsat News
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd? Napisz do nas