Dziś ateista potrzebuje niezbędnika, by pomóc sobie w nawigowaniu po pseudoargumentach i innego rodzaju bezpodstawnych stwierdzeniach wierzących, których jedynym celem jest podważenie poglądów ateisty. Stąd moja próba zebrania i omówienia części zagadnień, z jakimi się mierzymy.
Nie ma papieża ateizmu
Historia i ciągłość religii tworzą pewnego rodzaju instytucjonalną odpowiedzialność – tym większą, im bardziej hierarchiczna i ustrukturyzowana jest to religia. Zatem dzisiejsi katolicy muszą w jakiś sposób czuć się odpowiedzialni za krucjaty czy inkwizycję. To jeszcze kwestie dość odległe w czasie i można je kwalifikować do problemów czasów słusznie minionych. Jednak nie można już tak powiedzieć o aktywnym systemie ochrony osób krzywdzących dzieci. Ba – nie tylko ochrony, a wręcz umożliwiania krzywdzenia kolejnych dzieci, zastraszania ofiar, a dziś także uchylania się od odpowiedzialności, w tym finansowej, za te czyny. Każdy jeden katolik jest współodpowiedzialny za to, co się wydarzyło i to, co się dzieje – tak jak każdy członek PZPR jest współodpowiedzialny za stan wojenny – choćby jeżeli był tylko szeregowym aparatczykiem gdzieś na prowincji. Bowiem samo utrzymanie członkostwa w organizacji, wiedząc, co ona robiła, oznacza dobrowolne podjęcie tej odpowiedzialności.
Jednak wierzący, kiedy wskaże się grzechy religii, często odpowiadają o zbrodniach ateistów: Pol Pota, Hitlera, Stalina. Tu często wywiązuje się dyskusja, czy te osoby rzeczywiście ateistami były, czy też nie – zupełnie bez sensu, bo nie ma to najmniejszego znaczenia. Ateizm nie jest wiarą ani religią. Ateistów łączy tylko jedno – brak wiary w boga, co do całej reszty mogą się różnić i zwalczać na śmierć i życie. Nie mają wspólnych poglądów na moralność, na to, co słuszne czy ważne. To odróżnia ateistów od wyznawców religii – ci ostatni dzielą co najmniej jakiś kodeks moralny.
Przypisywanie ateistom jako grupie odpowiedzialności za czyny jednostek jest więc nieporozumieniem. O ile wierzący, czy wręcz całe organizacje religijne dokonują czynów w imię swego boga i religii, o tyle nie ma papieża ateizmu, który dekretuje, co należy robić w imieniu ateizmu, nie ma świętych ksiąg ateizmu, nakazujących, co robić, a czego robić nie należy. Ateista nie wierzy w boga, ale może wierzyć w horoskopy, płaską Ziemię i Donalda Trumpa. Czyny i przekonania ateistów są ich indywidualną sprawą i indywidualną odpowiedzialnością – i nie przynoszą innym ateistom ani chwały, ani sromoty. Nie ma zbrodni ateizmu, ale są zbrodnie katolicyzmu czy islamu.
Zakład Pascala
Często w dyskusjach o wierze pojawia się interesujący argument „za” wiarą. Pascal stwierdził, iż wierzyć warto, bowiem wiara kosztuje stosunkowo niewiele, za to potencjalna nagroda jest olbrzymia. jeżeli zaś boga nie ma, to za wiarę kary nie będzie. Ateizm ma dawać zaś niewielkie korzyści w życiu doczesnym, ale jeżeli bóg istnieje, to kara będzie straszliwa. Zatem lepiej wierzyć.
Lista problemów z tym argumentem jest długa. Popatrzmy na kilka z nich.
Po pierwsze argument zakłada, iż mamy tylko dwie możliwości – wiarę lub niewiarę. Tymczasem w ramach wiary mamy do wyboru tysiące bogów w tej chwili wyznawanych i dalsze tysiące wyznawanych w przeszłości. Którego wybrać? Szczególnie iż kara za zły wybór może być potencjalnie dużo cięższa niż za ateizm.
Po drugie argument zakłada, iż bóstwo jest idiotą i nie rozezna się w koniunkturalizmie wiernego. Nie rozróżni wiary prawdziwej od wyrachowanego podejścia do nagród i kar. o ile bóg istnieje, to ci, którzy wraz obstawili ten zakład, smażą się w tym samym kotle, co sam jego wynalazca.
Biblia
Biblia to niezwykłe dzieło – choć rzadko czytane [dla niemających czasu patrz: Biblia w skrócie]. Dla mnie osobiście ta lektura była ostatnim krokiem w stronę ateizmu. Dla wielu jest jednak źródłem prawdy i moralności [patrz: źródło moralności]. Jako dzieło pisane przez przynajmniej milenium, przez przynajmniej kilkudziesięciu autorów; jest świadectwem czasów, w których powstała. Każda jej księga służyła pewnym celom, miała określono grono czytelników, powstawała w innych czasach. Co więcej, jej księgi nie były wystandaryzowane i treść tej samej księgi mogła różnić się znacznie. I najwyraźniej wówczas nikomu to nie przeszkadzało. W znaleziskach zwojów z Qumran znaleziono dwie dość odmienne wersje księgi Jeremiasza. Dziś rzecz nie do pomyślenia.
Dopiero kiedy zebrano te księgi w jeden zbiór i zaczęto przyznawać mu specjalne prawa, zaczęły się kłopoty. Zwłaszcza chrześcijaństwo starało się udowadniać, iż Stary Testament był zapowiedzią Jezusa – jedną spójną i uniwokalną opowieścią, której kulminacją była apokalipsa. Problem polega jednak na tym, iż spójność taką można osiągnąć jedynie dokonując bardzo daleko idących reinterpretacji, uwypuklania jednych wątków przy jednoczesnym pomijaniu innych, a co więcej, używaniu wyobraźni, by łatać oczywiste sprzeczności.
I tak działa już od paru wieków przemysł apologetyczny próbujący tłumaczyć, iż sprzeczności w Biblii sprzecznościami nie są, gdyż istnieje niezerowe, choć przyzerowe prawdopodobieństwo, iż obie opisane rzeczy mogły się wydarzyć. Weźmy los Judasza. Czy powiesił się on jak u Mateusza czy jak w Dziejach Apostolskich padł głową w przód i pękł tak, iż wylały się z niego wnętrzności? No albo jedno, albo drugie… A jednak apologeci powiedzą, iż prawdopodobnie najpierw się powiesił, po czym zawiał niezwykle silny wiatr, który urwał zwłoki z postronka, zakręcił nimi fikołka tak, iż spadły głową w dół i wtedy ciało pękło na pół. Oczywiście taki scenariusz jest absurdalny, ale apologeci znają już odpowiedź – Biblia zawsze mówi prawdę i jest w pełni wewnętrznie zgodna – ich rolą jest tej prawdy za wszelką cenę bronić [patrz: wiara a nauka]. I obserwowanie tych prób jest całkiem zabawne – choćby na poziomie próby ustalenia, jak miał na imię każdy z 12 apostołów…
Jeszcze bardziej dziwi wywodzenie z Biblii źródeł moralności. Często przytacza się tzw. „dziesięć przykazań”. Piszę w cudzysłowie, bo tych przykazań w Biblii jest dobrych kilka setek, zaś mianem dziesięciu przykazań (a adekwatnie słów) w Biblii określono zupełnie inne niż uczono nas na lekcji religii. Kto pamięta, iż jednym z 10 przykazań jest świętowanie święta przaśników, tak jak poświęcanie (w sensie zabicia na ołtarzu) wszystkiego (łącznie z dziećmi), co pierworodne (na szczęście z możliwością wykupu)?
Nie czepiając się jednak terminologii, jeżeli przyjrzymy się im, okazuje się, iż choćby te znane nam 10 przykazań daje bardzo marny kompas moralny. Pierwsze trzy to kwestie stricte religijne, czwarte karze czcić ojca i matkę – co generalnie wygląda słusznie, ale nie w formie bezwarunkowej. Czczenie molestującego ojca czy matki raczej nie wydaje się adekwatne. Reszta przykazań zaś mówi o tym, jakich złych rzeczy nie należy robić. Zawsze to coś, ale nie ma słowa o tym, co robić należy. Nie ma nic o pomaganiu bliźniemu, dbaniu o naturę czy czegokolwiek innego, co mogłoby nieść dobro w świat. Powstrzymywanie się od zła to jakiś początek, ale dalece za mało, żeby uznać Biblię za jakąś daną z niebios busolę moralności.
Zwłaszcza jeżeli przyjrzymy się temu, co w tej Biblii się jeszcze znajduje i jest nazywane dobrym: kara śmierci za niewielkie przewinienia, jak choćby zbieranie chrustu w sobotę, masowe mordy, rytualne trucie płodu w celu ustalenia ojcostwa, sankcjonowanie niewolnictwa – lista okropieństw ciągnie się bez końca. Zresztą czytając Stary Testament czytelnik zaczyna dochodzić do wniosku, iż nic się gorszego nie przydarzyło Narodowi Wybranemu niż bycie wybranym. Opisany tam bóg to bardzo nieprzyjemny osobnik, mściwy, okrutny – wręcz sadystyczny. Jego zaletą było to, iż udręka kończyła się ze śmiercią – nie ma tam piekła i nieba. Nowy Testament dołożył wizję wiecznych tortur po śmierci.
Droga do ateizmu
Ateizm z założenia nie potrzebuje drogi. To stan naturalny człowieka [patrz: naturalna skłonność do wiary]. Moje dzieci nie muszą wchodzić na drogę do ateizmu – co najwyżej kiedyś być może przejdą drogę do jakiejś wiary. Wiara wymaga indoktrynacji, którą zwykle przeprowadza się od najmłodszych lat. Umysł dziecka jest niezwykle chłonny i bezgranicznie ufny. Rolą rodziców jest zapewnić mu pewne ramy działania i poznania świata. Często jednak ta ufność jest nadużywana „w celach wychowawczych” – straszenie dzieci potworami, by zapewnić sobie ich posłuszeństwo, nie jest rzadkością. Czasami zaś nadużycia te są dokonywane w dobrej wierze, by dodać dziecięcemu światu magii. Do tej kategorii zaliczają się wróżki zębuszki i święte Mikołaje. Jednak wpływ na zaufanie do rodziców jest zawsze fatalny.
Indoktrynacja religijna to już nie jest świadome nadużycie zaufania – bardziej międzypokoleniowe propagowanie wzorców, ale też traum. Wszystko oczywiście w dobrej wierze – bo cóż może być wartościowsze niż zbawienie dziecka. Wdrukowane od dzieciństwa mechanizmy wypracowane przez wieki silnie i pewnie trzymają człowieka w posłuszeństwie, najczęściej do końca życia. Przejście do ateizmu jest często trudne, bolesne i długotrwałe, zwykle zapoczątkowane jakimś szokiem. Choć są i tacy, którzy potrafią zrzucić wiarę jednym wysiłkiem woli lub uświadamiają sobie, iż ich religijność to już tylko pusty rytuał. Droga do ateizmu jest bardzo indywidualna.
Moja droga była jedną z tych dłuższych. Pochodzę z rodziny wierzącej, ale nie popadającej w religijną egzaltację – jak pewnie przytłaczająca większość Polaków. To już bardziej ja w dzieciństwie popadałem w głębsze zanurzenie w religii – zostałem ministrantem, zarządziłem w domu postne posiłki w piątki. Uważałem się za głęboko wierzącego i uczęszczałem na msze jeszcze przez prawie całe studia. Dopiero podczas doktoratu w USA dotarły do mnie głośne skandale dotyczące ochrony osób molestujących dzieci przez Kościół Katolicki. Tam nie ma on znaczącej ochrony politycznej, więc informacji pojawiało się dużo i szybko. To był szok, który wyprawił mnie na drogę do ateizmu. W pierwszym kroku stwierdziłem, iż nie mogę być dalej katolikiem, bowiem członkostwo w jedynej znanej mi organizacji, która w systemowy sposób pozwala krzywdzić dzieci, nie daje się pogodzić z moim poczuciem moralności. przez cały czas uważałem się jednak za chrześcijanina – bo cóż ludzkie błędy mają do boga?
Niedługo potem postanowiłem przeczytać Biblię. Religiami interesowałem się znacznie wcześniej, ale jakoś nigdy nie sięgnąłem do świętej księgi mojej religii (o dziwo, to dość powszechne). Muszę przyznać, iż lektura była fascynująca (w przeciwieństwie do Koranu, przez który przebrnąłem jedynie siłą woli). Pozwoliła mi zrozumieć bardzo wiele z tego, jak skonstruowane jest imaginarium naszego kręgu kulturowego. Byłem zaszokowany brutalnością i amoralnością Biblii, interesujące było zauważanie zawartych w niej niekonsekwencji i wewnętrznych sprzeczności. Całokształt jednak doprowadził mnie do jednej pewnej konkluzji – to, co w Biblii opisano, jest być może fascynujące, ale niewątpliwie nieprawdziwe. Tak odeszła moja wiara.
Apostazja
Apostazja stała się gorącym tematem w ostatnich latach. Niewątpliwe arogancja Kościoła, jego zblatanie z władzą, pazerność, arogancja, skandale seksualne, korupcja i cała masa innych cech doprowadziły do odwrotu od religii. Polska staje się najszybciej laicyzującym się krajem w Europie, a różnice międzypokoleniowe są w tym względzie porażające. Dlatego dla wielu osób wypisanie się z wyraźnie zgniłej moralnie organizacji, do której zostali zapisani bez własnej świadomej zgody jest ważne.
Oczywiście sam Kościół czyni samą procedurę możliwie trudną – wymaga świadków, podróży do parafii chrztu. Co więcej, same skutki apostazji z punktu widzenia Kościoła są dość mało istotne – sprowadzają się adekwatnie do adnotacji. De facto apostazja nie oznacza wystąpienia z Kościoła, bo chrzest jest nieodwracalny. Semel catholicus, semper catholicus. Nie nastąpi także wykreślenie z kościelnych ksiąg. Apostazja jest traktowana jako chwilowy kaprys.
Czy zatem dokonywać apostazji czy też nie? To sprawa zupełnie indywidualna. jeżeli poczujesz się z tym lepiej, chcesz zademonstrować swoją przemianę i dołożyć się do osłabiania pozycji Kościoła – dokonuj apostazji. jeżeli sprawy wiary i religii są ci już doskonale obojętne i nie masz potrzeby odwracania decyzji podjętych za ciebie to szkoda zachodu – lepiej zrób w tym czasie coś dobrego dla innych albo siebie.









