Znów mnie kusi, aby nie psuć esencjonalnego efektu i zakończyć felieton na tytule, bo rzecz jasna nic innego się w niedzielne południe nie wydarzy. Z drugiej strony każdemu autorowi zależy, żeby trafił pod wszystkie możliwe strzechy, dlatego pozwolę sobie wyjaśnić w szczegółach, przede wszystkim wyborcom PO, czego się mogą, a czego się nie powinni spodziewać. Przede wszystkim zapowiadana frekwencja w tym marszu to absolutna abstrakcja, o milionie nikt przy zdrowych zmysłach choćby nie myśli, ale Trzaskowski policzy tyle ile trzeba.
Po co w takim razie jest ten cały cyrk? Teoretycznie chodzi o pokazanie siły, ale tak naprawdę celem jest utrzymanie tego, co jeszcze po stronie PO zostało z nadzieją na małą korektę w górę i to wbrew pozorom optymistyczny wariant. W drugim wariancie Tusk grzebie wszelkie nadzieje na stworzenie rządu i skoro podejmuje takie ryzyko, to wiadomo, iż on na żadne przejęcie władzy nie liczy. Na czym polega pogrzebanie opozycyjnego rządu? Tutaj niemal wszyscy analitycy są zgodni, iż marsz stanowi największe zagrożenie nie dla PiS, ale dla „Trzeciej drogi”. Do znudzenia można powtarzać, iż przepływ elektoratu pomiędzy PO i PiS nie istnieje. Jedyne możliwe przepływy to antypis biegający od Lewicy przez „Trzecią drogę” do PO, czyli mieszanie w tym samym kotle. A drugi przepływ to niezdecydowani, co w znacznej mierze oznacza powrót elektoratu do PiS, częściowe zasilenie Konfederacji albo pozostanie w domach.
Nic innego po marszu nie ma prawa się wydarzyć. jeżeli na ulicach Warszawy pojawi się mniejsza albo podobna liczba demonstrujących, to notowania PO pozostaną w miejscu lub trochę spadną. jeżeli pojawi się więcej, to PO może dostać ze 2% kosztem „Trzeciej drogi”, co oznacza spełnienie marzeń PiS. Całe to przedsięwzięcie ze wszystkich stron jest wyjątkowo bezpieczne dla PiS, a wręcz kluczowe, o ile spełni się wariant z pożeraniem przystawki Hołownia-PSL. Natomiast na ulicach Warszawy nikogo spoza grupą „Silni razem”, z czego część zostanie zwieziona autobusami i skromnych delegacji partii opozycyjnych nie zobaczymy. Patrząc na to z dystansu i bez politycznego zaangażowania trudno zrozumieć po co Tusk wpakował się w taką pułapkę, z której nie ma wyjścia. Paradoks tej matni polega na tym, iż sukces oznacza totalną porażką, bo za taką należy uznać utratę szansy na sprawowanie władzy.
Takie wyciągnie wniosków, chociaż do bólu logiczne, ma jednak poważną wadę, ponieważ nie bierze pod uwagę, iż mamy do czynienia z Donaldem Tuskiem. Realnym do osiągnięcia dla Tuska celem jest utrzymanie władzy w PO, co czego konieczne jest uzyskanie lepszego wyniku wyborczego, niż osiągnął Schetyna w ostatnich wyborach. Tusk doskonale wie, iż wszystko inne jest poza jego zasięgiem, dlatego w ogóle się nie przejmuje losem „Trzeciej drogi”, bo jak osiągnie 30% poparcia, to będzie mógł powiedzieć, iż zrobił wszystko, co możliwe, ale nie udało mu się przekonać opozycji do jednej listy. Taka strategia ma też olbrzymi potencjał w dłuższej perspektywie politycznej, odstrzelenie „Trzeciej drogi” oznacza, iż PO stanie się jedyną poważną konkurencją dla PiS.
Niektórzy twierdzą, iż Tusk swoim marszem wyrzuci też poza nawias Lewicę, ale to jest bardzo mało prawdopodobne. Po pierwsze Lewica zdecydowała się pójść z PO i choćby dostanie swoje miejsce na scenie. Po drugie 5% to bezpieczny próg dla jedynej partii Lewicowej w Polsce, bo tu wystarczy jakieś 1,2 miliona głosów, aby przeżyć. „Trzecia droga” nie miała wyjścia i musiała od marszu odciąć, bo inaczej to sama by się ułożyła na talerzy, jako przystawka. Podsumowując, Tusk wie, iż władzy nie zdobędzie, ale do utrzymania pozycji lidera PO potrzebny jest mu wynik, który to zagwarantuje. I po to jest ten marsz, po nic więcej!