Samborski: Boundaries in the heart, in the head and in action

myslpolska.info 1 year ago

Atawizmy chłopskie – w moim przypadku niemal tożsame z kresowymi tkwiły we mnie od zawsze. Szacunek dla chłopa, jego ciężkiej pracy jest obecny w mojej podświadomości i nie wypłukuje go ani ekspansja świata medialnego ani mój status społeczny i różne role jakie pełniłem w moim aktywnym i urozmaiconym życiu.

Często spaceruję po drogach Rogowa i okolicy a obok mnie przejeżdżają traktory, kombajny i ciężarówki ze zbożem. Niektórych kierowców znam osobiście, ale większość zwłaszcza tych przejeżdżających przez Rogów do mieszalni pasz to ludzie formalnie rzecz biorąc całkowicie mi obcy, ale w rzeczywistości bliscy memu sercu gdyż reprezentują świat rolniczego trudu, analogiczny do tego w jakim żyli moi Rodzice. Kłaniam się więc każdemu i pozdrawiam przyjaznym gestem każdego jadącego pojazdem rolniczym chociaż nie znam go osobiście, nie wiem jakie nosi nazwisko, ale jedno wiem na pewno: on jest rolnikiem, który w pocie czoła uzyskał plon, z którym jedzie do mieszalni pasz. Być może niektórzy prowadzący te pojazdy prze moment pomyślą, iż pomyliłem ich z kimś znajomym lub, iż jestem wioskowym ekscentrykiem, który pozdrawia kierowców dla rozrywki. Ja to czynię gdyż dobrze wiem, iż każdy z nich jest rolnikiem i łączy nas etos chłopskiego pochodzenia.

Wzrusza mnie także widok wiejskich dzieci zdążających do swoich szkół, często oczekujących na przystankach autobusowych. Jest to budujące gdy widzi się odświętnie wystrojone dzieci w dniu rozpoczęcia roku szkolnego, który przyniesie im nowe doznania i kolejną porcję wiedzy. Takie sceny przypominają szczególne stany ducha jak nadzieja na coś nowego, nieoczekiwanego, na życzliwy uśmiech, a być może na pochwałę z ust nauczycielki. Szkoła w czasach mojego dzieciństwa to był symbol lepszego, ciekawszego – niż chłopska zagroda – świata, to szansa na zmianę statusu osobistego. Szkoła budziła uznanie całego środowiska, zaś nauczyciele otaczani byli szacunkiem a niektóre nauczycielki wręcz uwielbieniem. Pamiętam dzień zakończenia roku szkolnego, w którym ukończyłem Szkołę Podstawową w Kawicach. W przeddzień moi Rodzice zawieźli mnie do Legnicy i gruntownie mnie „obkupili”: nowe obuwie, spodnie trzymające kant, koszula i kurteczka nazywana wówczas „wiatrówką”. Mama kategorycznie postanowiła, iż na pożegnanie ze szkołą muszę być elegancko ubrany.

Zresztą na późniejszych etapach mojego życia matczyne bystre oko i życzliwe serce zawsze mnie lustrowało pod kątem elegancji i estetyki. Mama nie akceptowała byle jakości w doborze ubrań, bielizny i obuwia podpierając się w tym względzie ludowym porzekadłem, iż „tanie mięso psy jedzą”. Na wspomnianą wyżej uroczystość zakończenia roku szkolnego odwiózł mnie motocyklem „Mińsk” mój Tato (jako jedni z pierwszych we wsi byliśmy „zmotoryzowani”). Siedziałem oczywiście na tylnym siedzeniu, ale prawie drogi nie widziałem, gdyż Mama przygotowała mi ogromny bukiet kwiatów z własnego ogrodu, który przysłaniał mi całe otoczenie.

2008 rok (przed obchodami 65. rocznicy ludobójstwa na Wołyniu): razem z Jarosławem Kalinowskim i płk. Janem Niewińskim

Muszę przyznać, iż w tamtym momencie przerosła mnie rola wręczającego reprezentacyjny bukiet podczas oficjalnej uroczystości. Nie bardzo wiedziałem jak się mam z tym bukietem pokazać i zachować gdyż w tamtych czasach, w maleńkiej wiejskiej szkole wręczanie kwiatów nie było zbyt częstą praktyką. Poza tym nie wiedziałem komu ten bukiet mam wręczyć. Mama mi powiedziała: wręcz tej nauczycielce, którą najbardziej lubisz. I chyba wtedy po raz pierwszy w życiu musiałem rozstrzygnąć dylemat, która niewiasta jest bliższa memu sercu. Oczywiście chodziło mi o wymiar duchowy tego wyboru. W grę wchodziły dwie nauczycielki: rusycystka Romana Tarko i polonistka Władysława Bondzior typowa kresowianka, rodzina której obciążona była traumą ludobójczych zbrodni na Wołyniu. Kwiaty wręczyłem Jej nie z tego względu, gdyż ta problematyka była mi i mojemu otoczeniu wówczas całkowicie nie znana. Pani Władysława Bondzior „wmawiała” mi, iż jestem uzdolnionym uczniem i iż powinienem pójść do prestiżowego I Liceum Ogólnokształcącego w Legnicy. Jej więc zasługą było to, iż stałem się niedługo uczniem tej słynnej wówczas szkoły, której dyrektorem był legendarny anglista, uczestnik bitwy pod Monte Cassino Franciszek Pałka. Tam miałem szczęście „pobierać nauki” u wspaniałych nauczycieli (m.in. Antoni Dindorf, Urszula Krzywik, Czesław Kowalak, Bronisław Kamiński, Maria Korona – Flaszowska, Henryk Chojecki, Bolesław Skaliński, Tadeusz Frankowicz, Maria Bielasik-Oboroń, Zbigniew Grygorcewicz, Jan Bekas, Tadeusz Wołyński).

Każdemu z nauczycieli z I LO w Legnicy jestem winien dozgonną wdzięczność i przy każdej okazji to wyrażam. Najczęściej te należne hołdy moim dobrym nauczycielom i wychowawcom spod zaszczytnego szyldu I LO im. H. Pobożnego (obecnie T. Kościuszki) składam na ręce przedstawicielki młodego pokolenia nauczycieli z pasją czyli uroczej i zawsze eleganckiej (w każdym aspekcie życia) pani Haliny Tamioły, obecnej dyrektorki Liceum. Jej niewątpliwą zasługą jest także i to, iż środowisko szkoły (nauczyciele i uczniowie oraz sympatycy) podtrzymują pamięć o nauczycielach, którzy odeszli do wieczności i spoczywają na legnickim cmentarzu. Pani dyrektor Halina Tamioła ma wielką umiejętność budowania i podtrzymywania więzi z byłymi uczniami, absolwentami Liceum rozproszonymi po Polsce i w świecie. Osobiście wizyty jakie składam w „moim” Liceum ubogacone serdeczną rozmową przy herbacie z panią Haliną traktuję jako swoiste wycieczki i powroty do lat młodzieńczej szczęśliwości. Są to momenty, w których odnoszę wrażenie iż proces przemijania na chwilę przystopował…

W świetle tego co wcześniej napisałem przytaczając wybrane szczegóły z historii ludzi, obiektów i przedmiotów nie można nie zgodzić się z poglądem, iż droga życiowa mieszkańców małej wioski Rogów na Ziemi Legnickiej była i jest świadectwem ich mimowolnego udziału w wielkich wydarzeniach dziejowych, które narzuciły im sposób życia, relacje z innymi ludźmi i określony system wartości. Społeczność Rogowa mająca różnorodne korzenie kulturowe, społeczne a choćby etniczne jest bardzo interesującym środowiskiem zdolnym do podejmowania ambitnych zadań zarówno w wymiarze osobistym, rodzinnym jak też wioskowym i gminnym.

Niezwykłość społeczności Rogowa jest pochodną wyjątkowości i różnorodności losów poszczególnych jego mieszkańców. Nietrudno przecież oczyma wyobraźni przenieść się do tamtych, pierwszych powojennych lat, kiedy to w jednym domu żyją ci którzy uciekli spod banderowskiego topora, w drugim zaś ci których przesiedlono w ramach „Operacji Wisła”. Tuż obok żyją rolnicy mający za sobą przykre doświadczenia przymusowych robót w Niemczech, a także ci których na Ziemie Odzyskane zwabiła legenda „polskiego Dzikiego Zachodu” tak bardzo różnego od Ziemi Świętokrzyskiej czy Kujaw.

Mimo upływu wielu lat ślady kresowości są obecne w świadomości wielu mieszkańców Rogowa, w elementach tradycji świątecznych i w pewnych zasadach postępowania i relacji międzyludzkich. W takiej wiosce wzrastałem ja a wraz z ze mną wzrastała moja kresowość. Jest ona nieodłącznym składnikiem mojej kresowo – dolnośląskiej osobowości. Stąd wynika fakt, iż znaczną część mojej życiowej aktywności publicznej i twórczości publicystycznej oraz popularyzatorskiej czego dowodem jest prezentowany czytelnikom wybór artykułów o tematycznym profilu kresowym – stymulowały Kresy Wschodnie we wszystkich odcieniach i aspektach ich życia.

Wracając wspomnieniem do lat dziecięcych przypominam sobie moment, w którym został mi „wszczepiony” bakcyl kresowości. Być może iż miałem wówczas 6-7 lat i kochany, przedwcześnie zmarły mój Tato zabrał mnie do Legnicy, do której udawał się furmanką załadowaną produktami z naszego gospodarstwa. Mówiło się iż „jedziemy na targ”, który mieścił się przy ulicy Wrocławskiej – niemal naprzeciwko wejścia na Cmentarz Komunalny w Legnicy. Oczywiście wozem konnym z Rogowa do Legnicy jechało się długo dlatego należało wyruszyć wczesnym rankiem. Gdy minęliśmy Kunice, gdzieś na wysokości torów kolejowych odsłoniła się panorama Legnicy, a w niej błyszczące w porannym słońcu wieże piastowskiego zamku, kościołów i innych obiektów. Na ten widok zareagowałem spontanicznym okrzykiem „Tato jakie to ładne”. Na to mój Tato: „Tak synu, to jest ładne, ale gdybyś kiedyś zobaczył Lwów, to dopiero zrozumiesz jak piękne może być miasto”. Była też z nami starsza siostra mojego Taty Władysława Hryciów, która przed wojną w okresie letnim prawie codziennie woziła z Gańczar z własnego sadu czereśnie sprzedając je na Placu Halickim we Lwowie.

Tak więc ciocia i mój Tato z autentycznym uczuciem miłości do Lwowa i podziwu dla jego piękna snuli swoje opowieści o mieście „Semper Fidelis”. Teraz sobie myślę, iż to wówczas zrodziła się moja fascynacja Lwowem i Kresami. Z coraz wzrastającym natężeniem trwa ona do dziś. W jej podtrzymywaniu znajduję wiernych sprzymierzeńców w osobach moich sióstr Janiny Mazur, Marii Dychowicz, Alicji Sielickiej i oddanych tej szlachetnej idei współpracowników: Wandy Gołębiowskiej, Kazimierza Burtnego, Leszka Bużdygana, Krzysztofa Szczypińskiego, Marii Ugniewskiej, Zbigniewa Skowrona, przyjaciół: Pawła Gancarza, Michała Siekierki, Jerzego Akielaszka, Wojciecha Szydłowskiego, Ryszarda Sławczyńskiego oraz warszawskich sojuszników: Jana Engelgarda, Anny Panas, Stanisława Wójcika, Józefa Brylla, Zofii Sikorskiej, Krzysztofa Baszniaka, Dariusza Zielonkę.

Z red. Janem Engelgardem w Sejmie RP

Przywracając kolejny raz w moich wspomnieniach motyw „widoku z okna” nie mogę pominąć refleksji jakie budzi we mnie ogląd wycinka Warszawy z balkonu mojej kawalerki na dziewiątym piętrze bloku zlokalizowanego bardzo blisko pałacu Radziwiłłów/Przebendowskich będącego aktualnie siedzibą Muzeum Niepodległości. Właśnie z mojego warszawskiego okna doskonale widzę piękny, zadbany pałac (Marszałek Adam Struzik nie poskąpił środków na jego renowację) i jestem w stanie dokładnie określić moment, w którym zapaliło się światło w gabinecie dyrektora Tadeusza Skoczka. Znak to dla mnie, iż po telefonicznym zapowiedzeniu się mogę „zameldować” się na herbatkę, która zostanie mi zaserwowana przez niezwykle urocze (nie jest to bynajmniej zwrot tylko grzecznościowy) panie sekretarki Jolantę Miszkiewicz lub Monikę Kurek.

Przy herbacie odbywamy ucztę, prawdziwie duchową. Niemal zawsze omawiamy najnowsze numery „Kwartalnika Kresowego” czy też firmowego wydawnictwa „Niepodległość i Pamięć” nie gardząc bieżącymi czasopismami a choćby „nowinkami” ze świata polityki i życia towarzyskiego.

Pozostając ciągle w psychicznym i intelektualnym kontakcie z ideą Kresów Wschodnich, wspomnę iż to w Muzeum Niepodległości odbywaliśmy posiedzenia Społecznych Komitetów Obchodów 65. rocznicy apogeum banderowskiego ludobójstwa a także Komitetu Budowy pomnika Ofiar tej kresowej tragedii.

Wówczas osobą inicjującą te działania i mobilizującą różne środowiska i osoby do realizacji tych szczytnych programów był autentyczny bohater, ostatni Komendant Polskiej Samoobrony w Rybczy k. Krzemieńca – płk Jan Niewiński. Zachowuję go w sercu i pamięci jako niezłomnego rycerza kresowego, ofiarnego strażnika prawdy o ludobójstwie dokonanym przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskich Kresów Wschodnich. Sprawę pomnika skwituję bardzo zasmucającą konstatacją: ”daremny trud”! Wprawdzie powstał projekt pomnika i gipsowy odlew autorstwa prof. Mariana Koniecznego (pomnik warszawskiej Nike będący także jego dziełem stoi kilkaset metrów od pałacu Radziwiłłów przy trasie W-Z), ale niestety (tak, tak to naga prawda!) nie znaleziono w Warszawie godnego prestiżowego miejsca, w którym ten pomnik mógłby stanąć. Hańba decydentom i biurokratom wysokiego szczebla którzy doprowadzili do takiego stanu rzeczy, iż niemal 40-milionowy naród polski którego ponad 200 tysięcy obywateli zamordowano z bezprzykładnym okrucieństwem, nie może w centrum swojej stolicy złożyć hołdu Ofiarom które „wołają o pamięć, a nie o zemstę”. W tym kontekście pragnę przytoczyć myśl prof. Barbary Jedynak: „Polacy pamięć o cierpieniu i śmierci traktują jako podstawowe prawo człowieka do godności i honoru”.

Ale pomnik autorstwa profesora M. Koniecznego to nie jedyny przykład dzieła sztuki skazanego na banicję lub tułacze życie z powodu symboliki i tematu jakiego dotyczą. W tym momencie wracam do motywu widoku z mojego warszawskiego okna. Otóż oprócz wspomnianego pałacu Radziwiłłów/Przebendowskich (Muzeum Niepodległości, którym kieruje zespół ambitnych dyrektorów Tadeusz Skoczek, Beata Michalec skuteczna promotorka postaci historycznego prezydenta Warszawy Stefana Starzyńskiego, Tomasz Jagodziński) tuż, na wyciągnięcie ręki widzę fragment ściany warszawskiej kamienicy, a na nim piękną płaskorzeźbę Matki Boskiej Redutowej. Relikt ten nawiązuje do zaciętych walk w dniach Powstania Warszawskiego jakie toczyły się w tym zakątku miasta. Zaklęty w brązie wizerunek Matki Boskiej Redutowej jest dziełem innego wybitnego polskiego rzeźbiarza profesora Andrzeja Pityńskiego, znanego w całym świecie jako autora Pomnika Polskiego Żołnierza ugodzonego rosyjskim bagnetem w plecy. Pomnik ten postawiony jest w New Jersey. Ponieważ w moim tekście czerwoną nicią przewija się kresowość to wymóg ten spełniam także w odniesieniu do tej historii.

Otóż profesor Andrzej Pityński stworzył pomnik Ofiar Ludobójstwa dokonanego przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskich Kresów Wschodnich. Sfinansowali ten pomnik nasi Rodacy z USA zrzeszeni w Związku Weteranów Polskich. Chwała twórcy pomnika i sponsorom tej inicjatywy! Hańba tym, którzy kierując się poprawnością polityczną czy też wrodzonym konformizmem życiowym skazali ten pomnik na tułaczkę po Polsce, w której trudno znaleźć dla niego miejsce gdyż swoim przesłaniem dotyczy tych „gorszych” Ofiar nieszczęść jakie dotknęły nasz naród w latach II Wojny Światowej i w czasie tuż powojennym. Jest jednak „światełko” w tunelu tego czarnego scenariusza: Pomnik ma stanąć na terenie gminy Jarocin na Podkarpaciu, której odważny wójt Zbigniew Walczak zdołał przekonać swoich radnych o celowości postawienia Pomnika właśnie u nich. Gdyby to się ziściło, to ci którzy usiłują namówić Polaków do zapomnienia o Ofiarach banderowskiego ludobójstwa, doznają kolejnej porażki. Będzie to także dowód na to, iż pamięć społeczna nie poddaje się polityce zbyt łatwo.

Znawcy zagadnienia słusznie twierdzą, iż jedną z cech charakterystycznych kresowości jest wyjątkowa serdeczność i gościnność. Te wartości były zawsze obecne w życiu mojej rodziny. Znany działacz państwowy chłopski syn, niegdyś minister kultury przez środowiska artystyczne oceniany jako najlepszy z dotychczasowych Józef Tejchma pochodzący z Markowej (z tej samej w której mieszkali bohaterscy Ulmowie) napisał w swoich pamiętnikach, iż matka jego „miała dla swoich dzieci bardzo mało chleba ale bardzo dużo serca”. Ja i moje rodzeństwo w tym względzie miałem znacznie więcej szczęścia. Bo nasza Mama miała dla nas dużo chleba i bardzo dużo serca. Było to bardzo czułe i kochające nas serce. Duży potencjał czułości w relacjach z dziećmi wykazywał nasz Tato Stanisław, chociaż w okazywaniu tego nie było ostentacji. Również chleba nigdy nam nie brakowało. Ani w sensie metaforycznym, ani też w dosłownym rozumieniu tego pojęcia. Do tej pory pamiętam śniadania jakie przyrządzała dla mnie Mama tuż przed wypędzeniem stada krów na pastwisko „pod cegielnię” (dziś jest tam słynny „Zajazd u Beaty i Violetty”) co było moim głównym zajęciem w okresie wakacji. Na śniadanie dostawałem pajdy upieczonego przez Mamę chleba z masłem maczanego w miodzie na talerzyku i popijanego gotowanym mlekiem – oczywiście od własnych krów.

Wręczam Krzyż Kresowy Wojciechowi Smarzowskiemu, twórcy filmu „Wołyń”

Goście w naszym domu byli od zawsze. Po przykrych doznaniach zawieruchy wojennej i wypędzenia z Ojcowizny na Ziemi Lwowskiej byli mieszkańcy Gańczar i Dawidowa rozproszeni w różnych miejscowościach wokół Legnicy, Ścinawy i Prochowic garnęli się do siebie przy okazji różnych świąt. Początkowo był to krąg rodzinny z czasem ogarniający sąsiadów z innych regionów Polski spoza środowiska tych co „zza Buga”. Naszym rodzicom wizyty gości sprawiały przyjemność, a przy stole obowiązkowo śpiewano różne pieśni. Kiedyś jako młody chłopiec buszujący w szufladach szafki kuchennej znalazłem żołnierski notes Taty, a w nim zapisane przez niego różne piosenki jakie z kolegami śpiewał w wojsku. Dodam, iż zarówno nasz Tato jak też i Mama mieli bardzo dobre głosy i słuch muzyczny.

W miarę jak dorastaliśmy zmieniał się – co oczywiste – profil wiekowy i zawodowy gości naszego domu. Pojawiali się u nas uczniowie, potem studenci i absolwenci różnych szkół – rówieśnicy moich sióstr i brata. Bywali też w naszym domu goście niezwykli i wyjątkowi. Byli to bowiem politycy (np. marszałkowie i wicemarszałkowie Sejmu: Roman Malinowski, Jarosław Kalinowski, Franciszek Jerzy Stefaniuk), dyplomaci (ambasadorowie Jugosławii, Albanii, Białorusi), zaś najliczniejszą grupę gości zawsze stanowili artyści (aktorzy: Aurelia Sobczak, Stanisław Górka, Małgorzata Gudejko, Wojciech Siemion, piosenkarki: Barbara Droździńska, Danuta Stankiewicz, Agata Marcewicz, Jolanta Kubicka i piosenkarze Stanisław Jopek i Leonid Wołodko). Mieliśmy też zaszczyt gościć hierarchów Kościoła: księży biskupów, Mariana Buczka ze Lwowa, Leona Dubrawskiego z Kamieńca Podolskiego i Witalija Skomorowskiego z Łucka. Wielu z gości nocowało pod naszym dachem, siłą rzeczy jadaliśmy wspólnie wiejskie śniadania, którymi Mama raczyła przyjezdnych. Gdy, jak bywało, nieco się spóźniałem na posiłek, Mama zabawiała ich rozmową. Najciekawsze „dysputy” prowadziła z solistą „Mazowsza” Stanisławem Jopkiem i profesorem Wojciechem Siemionem. Muszę w tym miejscu dodać, iż ci wybitni ludzie znajdowali wspólny język z prostą, wiejską kobietą i bardzo doceniali Jej mądrość życiową. Na tym także polegała wielkość tych artystów, z którymi łączyły mnie bardzo serdeczne więzi. Z Wojciechem Siemionem przemierzyłem setki kilometrów drogami Dolnego Śląska docierając do wielu szkół na spotkania aktorskie. Jak ten wielki aktor umiał pięknie rozmawiać z dziećmi, jak zdobywał serca uczniów i nauczycieli?! Godne to podziwu, uznania i naśladowania!

Stanisław Jopek był najjaśniejszą gwiazdą Zespołu „Mazowsze”, a jego głos był rozpoznawalny w każdym polskim domu. Zasłynął z wielu piosenek zwłaszcza z „Furmana”, za pomocą którego zdobył żartobliwy tytuł „Pierwszego Furmana Rzeczypospolitej”. A propos furmana: Stanisław pomagał mi w jednej z kampanii wyborczych do Sejmu RP. Na wieczór byliśmy umówieni z wyborcami ale na poprzedzającym spotkaniu zatrzymano nas nieco dłużej i jadąc na kolejne obmyślałem jak przeprosić oczekujących za spóźnienie. Oczywiście ja byłem za kierownicą mojego „Lanosa”.

Po przybyciu na miejsce wyczuwało się na sali pewne niezadowolenie z naszego spóźnienia. Nim prowadzący zebranie zdążył cokolwiek powiedzieć słyszę głos Staszka: „Proszę państwa, wiele się zmienia na tym świecie. Przed wojną to furman woził posła, a teraz poseł wozi furmana i dlatego trochę spóźniliśmy się za co serdecznie przepraszamy. A ja zamiast przemowy zaśpiewam coś na zakończenie spotkania!”. Taki był wielki talent i charakter Stanisława Jopka. Ktoś zapyta, a gdzie tu wątek kresowy? Otóż Staszek był na wskroś kresowy: urodzony na Kresach, mówiący z kresowym zaśpiewem i po kresowemu szczery, serdeczny i wylewny. Takim go zapamiętałem i taki Jego wizerunek jako artysty i człowieka zachowuję w moim sercu.

W Domu Chłopa przy lekturze Myśli Polskiej

Życie moich rodziców i rodzeństwa w czasach dzieciństwa wpisywało się w sposób naturalny w świat pojęć i wartości, opisany przez nieznanych poetów chłopskich dostrzegających piękno, logikę i humanistyczne uwarunkowania ludzkiej egzystencji i nieodzowność ładu moralnego dla jej ciągłości i rozwoju.

Tak więc moja aktywność na rzecz polskich Kresów Wschodnich to nie tylko przejaw osobistej fascynacji tą problematyką, ale jest to także skromny przyczynek do przeciwdziałania zjawisku deformacji historycznej prawdy o nich czy wręcz wypłukiwania Kresów z głównego nurtu pamięci narodowej. Bo rację ma profesor Stanisław Nicieja mówiąc często w debacie publicznej, iż „wyrzucenie Kresów z pamięci Polaków byłoby równoznaczne z wycięciem połowy ich własnego mózgu”.

Zresztą, czy w moim przypadku możliwe byłoby usunięcie z pamięci i z serca naszych kresowych Rodaków, którzy tak widzieli moją rolę w ich życiu i w naszym wspólnym działaniu: (fragment listu ze Lwowa przysłanego do legnickiego tygodnika „Konkrety” – pisownia oryg.) „Kończąc swój list proszę pana Tadeusza Samborskiego przyjąć wyrazy mej wdzięczności. Panie mecenasie. Prawdziwy przyjacielu Ziemi Lwowskiej, jest pan człowiekiem o niewyczerpanej energii dobroci, człowiekiem, który zawsze jest oczekiwany we Lwowie. Wizyta pana Samborskiego sprawia wielką euforia w naszej wspólnocie kościelnej, jest pan człowiekiem, na którego czekają w polskich szkołach, czekają w każdym cierpiącym domu oraz w Towarzystwie Kultury Polskiej Ziemi Lwowskiej. Panie Samborski! Panie Tadeuszu! Dziękujemy Ci nasz ziomku, nasz przyjacielu, iż pamiętasz o nas, dziękujemy za poświęcenie się dla nas. Jesteśmy dumni z Ciebie, iż nie opuszczasz nas, tym samym służysz nie tylko nam ale całej Polsce. Kochany przyjacielu przez Twą działalność wiemy, iż Polska zna o nas, iż Polska nas nie opuszcza, iż Polska o nas pamięta. Drogi nasz przyjacielu, dzięki Ci i Bóg zapłać”.

W imieniu rodziców dzieci Katedry Lwowskiej list napisał Jerzy Koblowski – Lwów, Rynek 35/9 19 czerwca 2000 r.

W świetle powyższego łatwo zrozumieć, iż byłe Kresy Wschodnie Rzeczypospolitej, mimo iż bezpowrotnie utracone, zawsze będą poruszały najczulsze struny każdej prawdziwie polskiej duszy.

Tadeusz Samborski

Fragment książki pt. „ Z Kresów nad Odrę”

Zakup: myslpolska.info/Sklep

Autor został w wyborach parlamentarnych 2023 roku wybrany na posła Sejmu RP w okręgu legnickim z listy PSL-Trzeciej Drogi

Myśl Polska, nr 45-46 (5-12.11.2023)

Read Entire Article