Reset systemu

dymek.substack.com 1 month ago
Szczyt Clinton-Jelcyn w historycznej rezydencji Franklina Delano Roosevelta, Springwood NY, 1995 (źródło: William J. Clinton Presidential Library)

Jedną z najpopularniejszych i nadużywanych metafor dzisiejszych czasów jest ta o porzuceniu nieroztropnej, naiwnej i wiecznie niedojrzałej Europy przez Amerykę, która pełniła wobec niej rodzicielskie obowiązki – występując w roli, jak kto woli, mamusi, tatusia albo dobrego wujka. Teraz mama i tata wystawili dziecku rachunek za mieszkanie, wujek się w końcu pogniewał i zabrał prezenty, a dziecko rozczarowane i rozgoryczone musi w przyspieszonym trybie wydorośleć. Gdy się nad nią zastanowić, to metafora ta nie ma głębszego sensu.

Jacy rodzice wychowują dziecko w ten sposób? I czy ktoś naprawdę uważał, iż metafora stosunków rodzinnych w zasadny sposób opisuje relacje pomiędzy krajami Europy i USA po 1945? A tym bardziej po 1989? I czy jeżeli USA naprawdę niańczyły kraje UE przez kilkadziesiąt - jak uważają niektórzy - to czy w takim razie Waszyngton nie ponosi co najmniej istotnej części odpowiedzialności za „rozbrojenie” kontynentu i przeniesienie bazy przemysłowej do Chin w imię globalizacji i wolnych rynków, promowanych przez kolejne amerykańskie administracje? Tyle dobrych pytań, tak mało odpowiedzi.

Dziś jednak USA łamią za jednym zamachem kolejne tabu i ośmieszają zaklęcia, które wygłaszaliśmy przez lata - iż nie można negocjować z Rosją, a Putin pozostanie pariasem; iż bezpieczeństwo Europy Wschodniej jest nie do przehandlowania; iż wydatki zbrojeniowe powyżej 2% PKB gwarantują preferencyjne traktowanie przez Waszyngton; i tak dalej. To jeszcze nie znaczy, iż Trump NA PEWNO się z Rosją dogada na tych warunkach, „porzuci” Ukrainę i Europę oraz iż kurs jeszcze się (wobec ewentualnego fiaska rozmów) radykalnie nie zmieni. Ale oznacza to tyle, iż założenia, w które kazano nam w Polsce wierzyć, okazały się kilka warte.

Myślę, iż znaleźlibyśmy lepszą metaforę, by opisać to co się dzieje. Odpowiedź „jaką?” podam pod koniec tego tekstu. Ale dość powiedzieć, iż jeżeli ktoś jest transakcyjnym podejściem USA i administracji Trumpa zdziwiony i może czuć się porzucony przez mamusię i tatusia, to nie rządy Francji, Wielkiej Brytanii czy choćby Niemiec - ale właśnie Polacy, którzy tak wiele miłości w tę rodzicielską relację zainwestowali i tak głęboko zinternalizowali swój podległy wobec USA stosunek. Być może dlatego równie chętnie po ową metaforę sięgają.

Bo prawdą jest, iż świat polskiej klasy politycznej i wielu ekspertów od polityki zagranicznej oraz wschodu się zawalił. Jedyna rzecz, której byli pewni – iż można i należy polegać na USA – okazała się nie być wykuta w kamieniu. A coś co stanowiło po równi wyznanie wiary i tożsamościową deklarację, czyli przekonanie o tchórzostwie, wiarołomności i nieprzewidywalności Europy (wieczna „zdrada Zachodu”) okazało się bardziej prawdziwe w odniesieniu do Waszyngtonu niż Berlina, Paryża czy Londynu. Tak długo straszyli „drugim Monachium”, iż gdy wydarzyło się „drugie Monachium” – muszą mu jawnie zaprzeczać i negować historię, która dzieją się na ich oczach.

Jak napisał (nieironicznie) jeden z komentatorów - „nie spodziewałem się, iż francuski prezydent będzie bronił interesu Ukrainy i Europy Wschodniej przed USA”. No oczywiście, iż się nie spodziewał. Cały system operacyjny myślenia polskich elit był zbudowany na założeniu, iż to wydarzyć się nie może. Szczególnie nieswojo mogą czuć się dziś ci, którzy sporo zainwestowali w pisanie o tym, iż „francuskie czołgi mają pięć biegów i wszystkie wsteczne” albo iż „Macron zaniósł telefon do serwisu, bo Putin do niego już nie dzwoni”. Dziś, gdy kolejne szczyty w sprawie przyszłości Ukrainy i ewentualnego rozejmu albo kontynuacji wsparcia organizują nie Polacy i polska prezydencja w UE, ale Paryż, Londyn, Bruksela czy Rijad – momentu chwały nie mają także ci, którzy uparcie przekonywali, iż Paryż i Berlin się skompromitowały, a „centrum decyzyjne Europy przesunęło się na wschód”. Ale problem jest szerszy. I tu dochodzimy do sedna.

Dlaczego postępowanie Waszyngtonu – choć było do wyczytania z tuzinów publicznych deklaracji i zapowiedzi – szokuje polską klasę ekspercką i wpędza naszych polityków w pozycję nie do pozazdroszczenia? Odwiedź brzmi: bo jest błędem w matrixie naszego myślenia o świecie i kompromitacją dla prowadzących nas w nim skryptów - drogowskazów, które braliśmy za pewniki, przekonani iż z racji historii, moralnych przewag i doświadczeń lepiej niż inni rozumiemy powagę Rosji, wagę amerykańskiej obecności na kontynencie europejskim i fundamentalne wyzwania dla bezpieczeństwa świata.

Wszystkie kolejne ekipy rządzące Polską po 1989 roku przyjęły w polityce zagranicznej jedną zasadę: „robimy rzeczy, o które nas nie proszą; w nadziei na nagrodę, której nam nie obiecano”. To co było ogólnym modus operandi w odniesieniu do Zachodu, wobec USA przybrało formę szczególną. W relacjach z USA dominował paradygmat „udowadniania”, „imponowania” lub „uwodzenia”.

Mówił on: jeśli dowiedziemy Waszyngtonowi, iż jesteśmy dobrym i wartościowym sojusznikiem, ten będzie miał to na uwadze i być może choćby odwzajemni nasze uczucia. A gdy pójdziemy choćby dalej niż inni i dalej niż brzmiały wyartykułowane wobec nas oczekiwania (za realizację których nie domagamy się nagrody czy realizacji naszego interesu) tym szansa, iż nasze zachowanie zaimponuje drugiej stronie i opłaci się w przyszłości, większa.

Czyli: choćby jeżeli nic nam nie obiecano w zamian za Afganistan, Irak, tortury CIA aż po wydanie Pawła Rubcowa w wymianie jeńców i zawieszenie działania Międzynarodowego Trybunały Karnego wobec podejrzewanego o zbrodnie Benjamina Netanjahu, to jeszcze nie znaczy, iż kiedyś ktoś sobie o tym nie przypomni i nie potraktuje nas według innego standardu mając na uwadze rachunek dotychczasowych przysług1. choćby w relacjach międzyludzkich byłoby to założenie ryzykowne i narażające na nieuchronne rozczarowanie. W relacjach międzypaństwowych tym bardziej.

Jednak oczywisty problem z tym podejściem (Stany Zjednoczone Ameryki nie są osobą, więc nie można im „zaimponować” czy „uwieść” ani rozbudzić żadnych ich uczuć, bo ich nie mają) nigdy nie pojawił się na horyzoncie myślenia naszych elit politycznych. Bo nie musiał.

Tak długo bowiem, jak interes USA był choćby w najbardziej przelotny sposób zbieżny z interesem Polskim - polskie elity uważały, iż jest tożsamy. Przykładowo: dokonane z dość powierzchownych powodów rozszerzenie NATO zostało wzięte przez polskie elity na całe kolejne ćwierćwiecze naprzód za dowód, iż USA przyjmuje nasze priorytety w dziedzinie bezpieczeństwa za własne. A więc podziela choćby przekonanie o tym, iż agresywna Rosja jest zagrożeniem nr 1 dla świata, i bierze na siebie zobowiązanie by zaryzykować trzecią wojnę światową (czego nie chciały choćby z ZSRR) o granice dalece peryferyjnych z punktu widzenia bezpieczeństwa USA państw. Spoiler: nie myślały tak i nie były gotowe (a tym bardziej chętne). W największym skrócie USA czasów Clintona chciały rozszerzenia NATO o Polskę, Czechy i Węgry nie dlatego, iż Rosja była silna i się jej bały, ale dlatego iż była słaba i w żadnym scenariuszu nie zakładały, iż będą musieli rzeczywiście odpierać jej agresję na nowych sojuszników. Dokładnie z tego też powodu do Sojuszu nie przyjęto Ukrainy2.

Z biegiem czasu polskie elity poszły samooszukiwaniu się tak daleko, iż nie trzeba było choćby produkować specjalnie agresywnej propagandy czy dodatkowo ich urabiać – same z siebie nieproszone powtarzały zaklęcia nowego kultu, mówiły językiem imperium uważając iż przemawiają najczystsztą ojczystą mową, wreszcie prześcigały się w odgadywaniu jego życzeń i wychodzeniu im na przeciw zanim choćby zostaną wypowiedziane. Bene Gesserit amerykańskiej hegemonii umarłyby w Polsce na bezrobociu.

Zachowanie Trumpa (ale nie będące dla niego wyjątkowym, ale pewną wyłącznie nieco bardziej brutalną i obcesową kontynuacją tendencji w amerykańskiej polityce) prowadzi do fundamentalnego zwarcia.

Jeśli byliśmy wychowywani i socjalizowani do myślenia, iż nasze nadskakiwanie Waszyngtonowi się opłaci, to właśnie przyszedł moment próby. To znaczy – jeżeli oczekiwaliśmy wypłaty za Irak, Afganistan, tortury CIA, zawieszenie działania MTK, wydanie Rubcowa, wydatki zbrojeniowe – to ten moment wypłaty powinien przyjść własnie teraz. A nie przychodzi.

Polska nie tylko nie dostała żadnego specjalnego miejsca przy stole, nie dostała go jak na razie w ogóle. Stachanowskie wysiłki ministra Sikorskiego i prezydenta Dudy, istna shuttle Diplomacy ostatnich tygodni, ma na celu uzyskanie czegoś, co – gdyby założenia polskiej polityki międzynarodowej były prawdziwe - przecież i tak mieliśmy dostać i niejako nam się należało. A tego nie ma. Rzeczywistość – na imię jej dziś Trump, ale równie dobrze mógł być to przecież ktoś inny – powiedziała sprawdzam.

Po trzech latach mówienia, iż centrum Europy przenosi się na wschód, okazuje się, iż Polska nie uzyskała żadnej (lub nieomal żadnej) z rzeczy, o które się ubiegała – od Fortu Trump i stałej obecności amerykańskich żołnierzy w oczekiwanej przez nas formie, przez wykorzystanie rosyjskich aktywów do odbudowy Ukrainy albo zbrojenia Europy, po kontrakty przy tej odbudowie, wypowiedzenie aktu stanowiącego NATO-Rosja, aż po choćby prestiżowe miejsce jako rozgrywającego rozmowy pokojowe. Złośliwie możnaby powiedzieć, iż po wszystkim co zainwestowaliśmy i tak znaczymy mniej niż Arabia Saudyjska, którą nie tak dawno prezydent Biden obiecywał uczynić pariasem.

Tego zrozumieć polskim elitom nie sposób. Przecież wszystko - wedle własnych założeń - robili adekwatnie.

I tu wracam do obiecanej metafory. Nie chodzi o „porzucenie” czy „osierocenie”. Właściwsze byłoby powiedzieć, iż USA dokonały aktualizacji systemu operacyjnego, a my pozostaliśmy na starym, innego nie znamy, nasze skrypty i oprogramowanie było budowane tylko pod ten jeden i w nowym pracować nie umie. Nasi politycy chcą to zmienić, ale mają wadliwy kod, nie dostali jeszcze dostępu do nowych programów, nigdy przecież nie dopuszczali zresztą, iż będą potrzebne.

Idea, iż USA mogą nie tylko retorycznie albo okazjonalnie, ale naprawdę cenić ułożenie sobie relacji z Rosją ponad taktyczne i strategiczne kalkulacje Polski była nie do wyobrażenia - nie mieściła się w logice posiadanego przez polskie elity software’u, zbudowanego na zimnowojennych i Reaganowskich fundamentach. choćby jeżeli cykliczne resety z ZSRR czy Rosją jak najbardziej są w kodzie systemu operacyjnego USA.

Teraz pytanie, czy nasz stary system jest w stanie dźwignąć rzeczywistość na nowo. Bo na razie się zawiesił.

1

Można spierać się – na co jestem otwarty! – czy było to podejście słuszne, głupie, a może jedyne możliwe. Trudno jednak spierać się, iż było to podejście obowiązujące i panowała co do niego ponadpartyjna zgoda. Linię idących tym tropem argumentów można pociągnąć od Aleksandra Kwaśniewskiego (i Iraku) przez Andrzeja Dudę i Mateusza Morawieckiego (Fort Trump, preferencyjne traktowanie amerykańskich korporacji, organizowanie w Polsce konferencji “antyirańskiej”, aż po układanie się z Arabia Saudyjska, nie wspominając już o wydatkach zbrojeniowych i koncertowym pogarszaniu sobie relacji z innymi państwami UE pod Trumpa), aż po Donalda Tuska i Andrzeja Dudę ponownie (zawieszenie działania Międzynarodowego Trybunału Karnego w Polsce pod Netanjahu czy sygnalizowanie nacisku na Ukrainę, by zgodziła się na Trumpowskie warunki). Nie brakuje i dziś analityków, którzy podkreślają, iż strona Polska - choćby w sprawie MTK i Netanjahu - idzie dalej niż jakiekolwiek amerykańskie oczekiwania.

2

To zresztą mówili wprost zachodni dyplomaci oraz część samych ukraińskich elit politycznych (i wiele innych kontrowersyjnych z dzisiejszego punktu widzenia rzeczy), co udokumentował w swoim głośnym tekście z 1996 roku Anatol Lieven.

Read Entire Article