Donalda Trumpa droga do polityki wiodła przez telewizyjną rozrywkę. Na długie lata przed wyborami 2017 roku, dzięki pojawianiu się na dużym i małym ekranie, pozyskał status celebryty. Kilka bankructw nie przeszkodziło mu w uchodzeniu za człowieka sukcesu. Droga była kręta, ale w duchu przezwyciężania kompromitacji. Wejście do świata polityki tylko wyostrzyło umiejętności medialne Trumpa.
Pozbawiony zmysłu obciachu skutecznie punktował przeciwników w debatach. I to ważne: całkowicie sztuczny, ale wykreowany przez świat „reality show”, w XXI wieku wydawał się bardziej naturalny niż politycy.
Dopiero po fakcie zdaliśmy sobie sprawę z tego, iż oto świat rozrywki i biznesu skolonizował świat polityki. Podczas kampanii i po niej Trump promuje oraz sprzedaje produkty, jak gdyby pojęcie „konfliktu interesów” nigdy nie istniało. Swoim postępowaniem zmienia zatem reguły gry.
Ślepą politykę celną prezentuje w tej chwili jako przemyślany plan gry. Katastrofy przedstawia jako sukcesy. I dalej przykuwa uwagę mediów starych i nowych. W jednej z anglosaskich audycji dziennikarze krytyczni wobec linii politycznej Trumpa przyznali, iż bez rozmów o obecnym prezydencie USA ich zasięgi spadają.
Zobacz również:
Wszystko to dzieje się w czasie naszej kampanii prezydenckiej. W świetle zmagań chińsko-amerykańskich o gospodarczą dominację zmagania naszych kandydatów wydają się pozbawione jakiekolwiek ciężkości. Owszem, prezydent będzie głową armii, a czasy pokoju dawno za nami.
Wiemy jednak – choćby z wypowiedzi najwyższych stopniem polskich wojskowych – iż nasze zasoby nie pozwalają nam zakładać, iż w pojedynkę nasza wojna z Rosją trwałaby dłużej. Ba, jeden z generałów sugeruje, iż nasza armia nie broniłaby się choćby dwóch tygodni. Zatem, jeżeli wziąć te uwagi literalnie – to walczyłaby gorzej niż armia ukraińska. Ciarki przechodzą po plecach.
Końskie górą
W tym czasie najważniejszą kwestią polskiej polityki staje się to, kto wziął, a kto nie wziął udziału w debacie, gdzie miała ona miejsce i kto stał za jej organizacją. Prawda, iż nie są to takie znów drobiazgi z punktu widzenia uczciwości procesu wyborczego w 2025. Niemniej w czasie, gdy realizowane są przetasowania o globalnym znaczeniu, nasze spory wydają się nie na temat.
Można to zrozumieć, rzecz jasna, pojedynki słowne są dostosowane do naszych możliwości. Co więcej, konstytucyjne kompetencje prezydenckie nie zachęcają do szarżowania z obietnicami. Gdy ktoś się wyrywa z nadmiernymi zobowiązaniami, jak pokazała debata, wypada po prostu śmiesznie.
Zobacz również:
Bez współpracy z rządem Donalda Tuska zwycięzca gwałtownie znajdzie się w ciasnych butach Andrzeja Dudy. Pałac Namiestnikowski to bowiem miejsce albo na przedwczesną emeryturę polityczną, albo przystanek na drodze do większej władzy w przyszłości.
Dokoła zatem wieją silne wiatry, chociaż dla Polski od ponad trzech dekad historia okazuje się łaskawa. To zdumiewające na tle naszych dziejów. Ale tak jest.
W porównaniu z wieloma, wieloma miejscami na świecie żyjemy w kraju dostatku, chociaż – na globalne awantury o cła, zapasy potęg na Pacyfiku czy choćby skuteczność całego NATO – nasz wpływ jest dalece ograniczony. Sytuacja jest paradoksalna. A lustrem tej sytuacji okazują się wybory prezydenckie.
Papierowe ciosy
Czy z tego zderzenia perspektyw – globalnej i polskiej – coś wynika w 2025? W zasadzie jedyny morał jest taki, że, aby nasz głos się w ogóle liczył, nie powinien być dwugłosem czy kakofonią. Najlepiej, aby rządził prezydent, który dogaduje się z obecnym rządem. Wbrew pozorom jednak tego nie gwarantuje choćby wybór Trzaskowskiego.
Pamiętamy, jak Leszek Miller z Aleksandrem Kwaśniewskim praktykowali szorstką przyjaźń – chociaż wywodzili się z tego samego politycznie obozu. Do pewnego stopnia oglądamy od lat powtórkę w wykonaniu Andrzeja Dudy, którym Jarosław Kaczyński i jego otoczenie nie zachwyca się ponad miarę (eufemizm).
Inny wniosek jest taki, iż pewnie powinniśmy sensownie zmienić konstytucję dla wzmocnienia władzy wykonawczej, ale przy obecnej polaryzacji na to nie ma szans. Jedyne, co dodaje wyborom pikanterii, to traktowanie ich jako sparingu in absentia prawdziwych liderów swoich obozów – Jarosława Kaczyńskiego oraz Donalda Tuska. Oni jednak wycofali się na swoje polityczne leże.
Cóż, nie bez powodów zatem ostre debaty o urząd słabego prezydenta wydają się surrealistyczne. W najlepszym wypadku komiczne. Niestety, coraz bardziej też zawstydzające i politycznie nudne. To coś, co zresztą uzmysławia nam swoimi breweriami prezydent Trump.
Jarosław Kuisz
„Poważne nieprawidłowości” w IPN. Prezes NIK: Raport za 2-3 miesiącePolsat NewsPolsat News
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd? Napisz do nas