Obronimy Polaków przed gwałtami, przed palonymi autami, tym, co dzieje się we Francji, tym, co dzieje się w Szwecji – taką obietnicę złożył widzom telewizyjnej debaty przedwyborczej premier polskiego rządu. Oto w tegorocznej kampanii kwestia imigracji z państw afrykańskich i azjatyckich, dotychczas zupełnie nieobecna w debacie publicznej w Polsce, nagle stała się tematem numer jeden. Nic dziwnego, dotyka ona bowiem chyba największego problemu współczesnej Europy.
Dokładnie pół wieku temu światło dzienne ujrzała powieść francuskiego pisarza Jeana Raspaila, która wzbudziła oburzenie lewicowo-liberalnego światka nadsekwańskiej literatury i ściągnęła na autora oskarżenia o szerzenie rasizmu, ksenofobii i „monokulturalizmu”. Obóz świętych, bo o nim mowa, to wizja upadku Francji i całej cywilizacji zachodniej, spowodowanego gwałtownym, choć pokojowym, najazdem wielkiej floty wiozącej setki tysięcy głodujących nędzarzy z Indii. Książka odbiła się szerokim echem na całym świecie i doczekała się tłumaczeń na wiele języków. Jednak w czasie, gdy się ukazała, nie wywołała większej debaty nad sytuacją Europy, coraz bardziej zapierającej się swego chrześcijańskiego dziedzictwa i przyjmującej zatrute owoce rewolucji seksualnej, a równocześnie coraz szerzej otwierającej drzwi dla masowej imigracji z Afryki i Azji, pomimo iż symptomy tego kryzysu były wyraźnie widoczne już wówczas.
Dziś mówienie o demograficznym samobójstwie Starego Kontynentu nie jest niczym odkrywczym, ale w latach siedemdziesiątych nieliczni, którzy mieli odwagę o tym wspominać, byli zaliczani do „skrajnej prawicy”, poddawani ostracyzmowi i zamilczeniu. Głoszona przez lewicę ideologia społeczeństwa wielokulturowego już wówczas zdobywała sobie coraz mocniejszą pozycję, aby w końcu – w dobie rządów Partii Socjalistycznej – stać się jednym z dogmatów politycznych V Republiki Francuskiej.
Od robotników do pasożytów
W tym samym roku 1973, w którym ukazał się Obóz świętych, gaullistowski rząd francuski po raz pierwszy dostrzegł niekorzystny wpływ trwającego prawie od początku XX wieku napływu robotników z państw Maghrebu i ich rodzin na gospodarkę kraju i podjął pierwsze próby jego ograniczenia. Skutek? Strumień muzułmańskich przybyszów, do których dołączyli również mieszkańcy państw Afryki Środkowej, wcale się nie zmniejszył, a w czasach rządów socjalistów tylko się nasilił. Do tego z czasem migracja zmieniła swój charakter – wcześniej miała związek przede wszystkim z poszukiwaniem pracy (a i tak ci, którzy jej nie znajdowali, pomimo finansowych zachęt do powrotu do państw pochodzenia, postanawiali pozostać we Francji, by korzystać z dobrodziejstw opieki socjalnej), później zaś migranci sprowadzali swoje żony i dzieci i na stałe urządzali się nad Sekwaną. Jednak z czasem rósł procent tych, którzy tylko deklarowali, iż szukają pracy, a w rzeczywistości przybywali po „socjal”.
Większość z tych ostatnich choćby nie próbowała integrować się ze społeczeństwem francuskim i przyjmować jego kultury – więcej: osiedlani w budynkach socjalnych i w peryferyjnych dzielnicach miast tworzyli tam własne getta, które bardziej przypominały afrykańskie miasta niż przedmieścia Paryża czy Marsylii, z czasem zamieniając się w strefy kontrolowane w całości przez przybyszów, a zwłaszcza przez powstające jak grzyby po deszczu w ich społeczności organizacje przestępcze. Tak powstały osławione no-go zones, czyli niekontrolowane zupełnie przez władze państwowe wielkie połacie miast, do których wstępu nie ma nie tylko policja, ale w ogóle żadne służby publiczne, choćby niosąca pomoc straż pożarna.
Na skraju wojny domowej
Wraz z dopływem coraz to nowych mas imigrantów, przestępczość rozlała się z gett na cały kraj. Dziś we Francji niemal codziennie dochodzi do gwałtów, rozbojów i zabójstw dokonywanych przez cudzoziemców, którzy są sprawcami ogromnej większości tego typu przestępstw popełnianych w całym kraju. W regionie paryskim imigranci nieposiadający obywatelstwa francuskiego stanowią 14 procent populacji, ale jeżeli chodzi o przestępstwa popełniane w komunikacji zbiorowej, są oni sprawcami 93 procent kradzieży, 81 procent napaści i rozbojów oraz 61 procent aktów przemocy o charakterze seksualnym!
Do tego dochodzą przestępstwa popełniane przez obywateli Francji pochodzących ze środowisk imigranckich, które wymykają się statystykom. Transport publiczny jest we Francji miejscem niezwykle niebezpiecznym – najnowsze badania pokazują, iż prawie co drugi Francuz nie czuje się tam bezpieczny. Nic dziwnego – aż 87 procent kobiet padło ofiarą jakichś form molestowania, napaści na tle seksualnym lub choćby gwałtu właśnie w autobusach, pociągach lub metrze oraz na przystankach. Doszło do tego, iż kobiety, by uniknąć molestowania na ulicy, starają się „wyglądać brzydko”, zmieniają wygląd, a nawet… sposób chodzenia na bardziej męski.
A przecież zapewnienie bezpieczeństwa obywatelom i ich własności to jedno z głównych zadań państwa! O tym, iż nad Sekwaną radzą sobie z tym coraz gorzej, mógł przekonać się cały świat w lipcu tego roku, kiedy przez kraj przeszła ponad tygodniowa fala zamieszek, w jakie przerodziły się protesty po śmierci siedemnastoletniego Nahela, drobnego przestępcy pochodzenia algierskiego. Straty powstałe w wyniku palenia samochodów, plądrowania sklepów i dewastowania budynków użyteczności publicznej przez rozszalały tłum imigrantów oceniono na ponad miliard euro. Tylko jednej nocy zaatakowano 31 komisariatów policji, 16 posterunków straży miejskiej i 11 koszar żandarmerii. Wielu policjantów zostało rannych.
Nieudana integracja
Krajem, który przez lata przedstawiano jako dobry przykład integracji imigrantów spoza Europy, była Szwecja. Tak rzeczywiście było w pierwszym okresie imigracji, kiedy przybysze zamierzający tylko osiedlić się w Szwecji i korzystać z rozbudowanego wsparcia socjalnego stanowili niewielką mniejszość. Jednak od pierwszych lat XXI wieku ich liczba zaczęła gwałtownie rosnąć, a wraz z nią poczęły szybować w górę statystyki przestępczości. Dziś Szwecja jest jednym z najniebezpieczniejszych państw w Europie. Na ulicach Sztokholmu i innych miast niemal codziennie dochodzi do strzelanin, w których uczestniczą głównie gangi działające pośród obcokrajowców. W ubiegłym roku w 378 strzelaninach zginęły 62 osoby, a rany odniosły 104. To bardzo dużo jak na stosunkowo mały kraj, jakim jest Szwecja, licząca nieco ponad 10 milionów mieszkańców. Dodajmy przy tym, iż 20 procent z nich urodziło się poza granicami kraju!
Na przykładzie wspomnianych powyżej dwóch państw widać wyraźnie korelację między wzrostem społeczności imigrantów pochodzących spoza Europy, a radykalnym spadkiem poziomu bezpieczeństwa. A tymczasem we wszystkich krajach Zachodu problem narasta i niedługo będzie jeszcze bardziej dojmujący. Na przykład według danych belgijskiego urzędu statystycznego aż 34,5 procent mieszkańców tego kraju stanowią obcokrajowcy, z czego zdecydowana większość pochodzi z państw muzułmańskich.
W każdym kraju realizowany jest nieco inny scenariusz, przyjmowana nieco inna polityka wobec imigrantów, a choćby kraje ich pochodzenia były, szczególnie w pierwszej fazie imigracji, nieco inne. W Niemczech największą społeczność przybyłą spoza kontynentu europejskiego stanowili Turcy, w Wielkiej Brytanii – Pakistańczycy, w Belgii – Marokańczycy. Nie zmienia to jednak faktu, iż we wszystkich tych krajach dochodzi do formowania się społeczności manifestującej swoją obcość w stosunku do państwa i kultury ich rdzennych mieszkańców.
Jak zauważył profesor Ruud Koopmans – ekspert w dziedzinie migracji i integracji z Centrum Nauk Społecznych w Berlinie – ludzie ci wyrażają głęboką nienawiść do państwa, które ich przyjęło i do zachodniej cywilizacji w ogóle. Podczas zamieszek, do których doszło w Belgii po przegranym meczu piłkarskim z reprezentacją Maroka, młodzi ludzie marokańskiego pochodzenia nie tylko walczyli z policją i niszczyli mienie publiczne, ale też zrywali belgijskie flagi, niekiedy choćby zawieszone bardzo wysoko, i wyżywali się na nich.
Islamska kolonizacja
Podstawowy problem polega nie na tym nawet, iż w samym sercu Starego Kontynentu sztucznie wyhodowano pasożytnicze struktury, obce i śmiertelnie niebezpieczne dla państw i społeczeństw, które je żywią, ale iż ludzie, którzy je tworzą, są reprezentantami jednej konkretnej religii, tradycyjnie wrogiej wobec chrześcijaństwa, które – jakby się tego nie wypierały współczesne elity europejskie – stworzyło zachodnią cywilizację. We Francji nie ma tygodnia bez aktów wandalizmu wymierzonego w kościoły lub kaplice katolickie, których sprawcami są muzułmanie. Przed kilku laty, w czasie nasilenia islamistycznych ataków terrorystycznych, wiele z nich wymierzonych było właśnie w katolików i kościoły.
W roku 2015 autor niniejszego tekstu spotkał się Paryżu z księdzem Guy’em Pagesem, od lat zajmującym się islamem we Francji. Duchowny ów nie miał wówczas żadnych wątpliwości, iż Francja stoi na skraju wielkiej katastrofy cywilizacyjnej i iż jest ona starannie a konsekwentnie przygotowywana przez ogarnięte antychrześcijańską fobią elity polityczne, które od ponad dwóch setek lat próbują zniszczyć tę Najstarszą Córę Kościoła, co ma być symboliczną karą i upokorzeniem za rolę, jaką odegrała ona w procesie tworzenia się średniowiecznej Christianitatis. Przypomniał, iż przywódcy ruchów, które doprowadziły do tak zwanego przebudzenia islamu w XX wieku, zapowiadali, iż niedługo religia Mahometa na nowo podejmie próbę podboju Europy osłabionej przez dwie wojny światowe i skolonizuje ją poprzez inwazję nowego typu – zaludniając ją swymi wyznawcami. To, czego nie udało się osiągnąć Arabom, powstrzymanym przez Karola Młota pod Poitiers w roku 732 i Turkom pokonanym przez Jana III Sobieskiego pod Wiedniem w roku 1683, miało ostatecznie dokonać się w tym stuleciu.
Najazd kontrolowany
Minął miesiąc od tej rozmowy w małym pokoiku przy bazylice Sacré-Coeur na Montmartrze, a w Europie rozpoczął się największy kryzys migracyjny od czasów drugiej wojny światowej, będący skutkiem tak zwanej arabskiej wiosny i spowodowanej przez nią destabilizacji wielu państw Bliskiego Wschodu. Do Europy dosłownie runęły dziesiątki tysięcy nielegalnych imigrantów, nie tylko z ogarniętych wówczas wojną Syrii i Afganistanu, ale z całego Bliskiego Wschodu i Czarnej Afryki. Do próbujących pokonać Morze Śródziemne przemytniczymi kutrami, łodziami i pontonami, dołączyły strumienie zdesperowanych ludzi przebijających się do Europy przez Turcję, Bałkany, Ukrainę, a choćby północną Rosję.
Szybko jednak okazało się, iż cała ta „wędrówka ludów” jest zorganizowana w najmniejszych drobiazgach, iż stoi za nią wielki biznes i organizacje międzynarodowe, a po cichu wspierają ją choćby rządy niektórych państw… europejskich. W afrykańskich krajach kolportowane były szczegółowe instrukcje, jak dostać się do Europy, zawierające choćby adresy w rozmaitych krajach, pod które zgłosić się powinni przybysze, i pouczenia, jak powinni się zachowywać i co mówić, by nie zostać odesłanym do kraju pochodzenia. Politycy sprawujący rządy w krajach Unii Europejskiej albo biernie przyglądali się wypadkom, demonstrując współczucie dla nachodźców, albo – jak kanclerz Niemiec Angela Merkel – deklarowali ich przyjmowanie, co oczywiście zwiększało tylko kolejne fale migracyjne. Z kolei władze UE rozpoczęły dyskusję nad relokacją przybyszów z najbogatszych państw (w których osiedlali się oni najchętniej, licząc na obfite wsparcie socjalne), próbując zmusić także kraje biedniejsze, w tym Polskę, do ich przyjęcia. Proces ten, jak wiemy, trwa do dziś.
Niezwykle istotną rolę w demobilizowaniu oporu społeczeństw państw Europy wobec imigracji odegrały media i środowiska artystyczne. Zgodnie z panującą na Zachodzie już od dziesięcioleci poprawnością polityczną dziennikarze nie mogą otwarcie informować o problemach powodowanych przez przybyszów z Afryki i Azji. Z kolei artyści tworzą dzieła propagandowe, mające walczyć z „wykluczeniem” imigrantów lub wprost nawołujące do otwierania przed nimi granic (głośny ostatnio film Agnieszki Holland Zielona granica nie jest tu żadną nowością). Kiedy więc w roku 2015 napór na te granice się zwiększył, wzmogła się jednocześnie propaganda lewicowych ośrodków, próbujących wmówić nam, iż oto z Bliskiego Wschodu przybywają setki wykształconych tam lekarzy i inżynierów, tak przecież potrzebnych w wyludniającej się Europie, albo iż jesteśmy zobowiązani przyjąć uchodzące przed wojną w Syrii kobiety z dziećmi i starców, choć przecież w filmach krążących po internecie widzieliśmy tłumy młodych byczków z iPhone’ami.
Nieoczekiwany żyrant
Niestety, do grona propagatorów otwarcia granic dołączyło też wielu katolickich hierarchów z papieżem Franciszkiem na czele. Kiedy u wybrzeży włoskiej Lampeduzy w październiku 2013 roku zatonął statek wiozący nielegalnych imigrantów, Franciszek zaczął domagać się od rządów i lokalnych wspólnot ich przyjmowania. Choć katolicy zawsze nastawieni byli na pomoc potrzebującym, a instytucje kościelne udzielały schronienia wszystkim uchodźcom z państw ogarniętych wojną, Franciszek poszedł znacznie dalej – zapoczątkował swoisty kult migrantów w Kościele, co znalazło wyraz choćby w krzyżach wykonanych z rozbitych łodzi „uchodźców”, jakie zagościły w wielu włoskich świątyniach. W swym przemówieniu podczas Spotkań Śródziemnomorskich w Marsylii we wrześniu bieżącego roku nie tylko postulował przyjmowanie – w imię ogólnoludzkiego braterstwa i solidarności – kolejnych milionów nielegalnych przybyszów, porównując ich do Świętej Rodziny uciekającej do Egiptu (sic!), ale choćby zwalczał (cóż z tego, iż w Europie niepraktykowaną) ideę ich asymilacji.
Tymczasem, choć władzę w niektórych krajach Europy sprawują politycy niechętni „polityce otwartych granic”, nikt dziś nie próbuje realizować wobec przybyszów z Afryki czy Bliskiego Wschodu polityki asymilacji, wobec fiaska prób integracji, a choćby – co dobitnie pokazują przykłady Francji i Szwecji – pokojowego współistnienia. choćby działania tak oczywiste, jak obrona polskiej granicy wschodniej poprzez budowę płotu utrudniającego przenikanie nielegalnych imigrantów z terenu Białorusi, są krytykowane, a władze Unii z uporem maniaka podejmują próby zmuszenia poszczególnych państw do zaakceptowania polityki relokacji. Wydaje się, iż nikt nie nauczył się niczego na dotychczas popełnionych błędach i do Europy przez cały czas ściągane będą masy przybyszów, zwłaszcza z państw muzułmańskich.
Zatrute owoce Rewolucji
Dlaczego – spyta ktoś – elity rządzące państw europejskich, tworzone wszak przez polityków wywodzących się z rozmaitych nurtów politycznych, miałyby w sposób niejawny pomagać w generowaniu procesu, który tworzy poważne problemy i napięcia społeczne wewnątrz Unii? Żeby odpowiedzieć na to pytanie trzeba cofnąć się w czasie o niemal osiemdziesiąt lat – do chwili, kiedy światło dzienne ujrzał tak zwany manifest z Ventotene – dokument autorstwa trzech włoskich działaczy skrajnej lewicy. Najbardziej znanym z nich był Altiero Spinelli, komunista, późniejszy przywódca europejskiego ruchu federalistycznego i członek Komisji Europejskiej. To on sprawił, iż manifest upatrujący źródła wszelkiego zła w istnieniu na Starym Kontynencie państw narodowych i postulujący ich faktyczną anihilację poprzez stworzenie europejskiego superpaństwa federalistycznego, stał się dokumentem programowym polityków pchających do przodu integrację europejską, szczególnie na przełomie XX i XXI wieku.
Drugie wydarzenie, które pozwala zrozumieć, co dzieje się dziś w Europie, miało z kolei miejsce pięćdziesiąt pięć lat temu. To wówczas rozpoczął się tak zwany marsz przez instytucje radykalnie antychrześcijańskiej lewicowej rewolucji obyczajowej, umownie zwanej Rewolucją ‘68 roku, który zaowocował między innymi zdobyciem przez jej wyznawców niepodzielnego panowania nad instytucjami wielu państw tworzących Unię Europejską i samej UE.
Masowy napływ imigrantów z państw islamskich jest pożądany zarówno z punktu widzenia przeciwników suwerennych państw narodowych – niszczy bowiem ich spoistość i jednolitość; jak i tych, dla których priorytet stanowi wyrugowanie pozostałości po cywilizacji chrześcijańskiej – tworzy wszak mieszankę religijno-kulturową, w której wyznawcy Chrystusa nie są już gospodarzami, a tylko jedną z wielu grup zamieszkujących Francję, Włochy czy Niemcy. Obydwa te nurty łączy zaś skrajna wersja egalitarnej ideologii, dla której istnienie rozmaitych konfliktów dzielących społeczeństwo (klasowych, religijnych czy etnicznych) jest doskonałym paliwem dla dokonywania równościowych przemian, a wszelkie istniejące mniejszości, w tym te sztucznie powoływane do życia, stanowić mogą bazę społeczną Rewolucji.
O tym, iż – niezależnie od pozornych, partyjnych podziałów – wspólnie wyznają ją „elity” polityczne Europy Zachodniej, świadczyło zaś symboliczne spotkanie premiera Włoch Matteo Renziego z francuskim prezydentem Francoisem Hollande’em i kanclerz Niemiec Angelą Merkel na wyspie Ventotene, gdzie przywódcy UE, składając kwiaty na grobie Spinellego, zamanifestowali, iż pomimo dokonującego się wówczas brexitu, integracja europejska postępuje naprzód. Było to w roku 2016. Dziś państwami wchodzącymi w skład Unii rządzą już zupełnie inni politycy, ale – jak widzimy – jedno się nie zmienia. Kolejna fala „inżynierów” i „lekarzy” płynie do Europy…
Piotr Doerre
Tekst został opublikowany w 95. numerze magazynu „POLONIA CHRISTIANA”