Jest to w pewnym sensie książka stara, stanowi bowiem wznowienie tomu Nowomowa po polsku, wydanego w roku 1990 w wydawnictwie OPEN, zawierającego moje szkice pisane w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych.[…] Jest to wszakże książka na swój sposób nowa, zawiera bowiem cztery moje teksty, napisane w latach 2006-2007, dotyczące głównie oficjalnego języka ówczesnej ekipy rządzącej i inspirowanej przez nią propagandy. Zestawienie to nie jest przypadkowe. Choć ideologicznie rozbieżne, z pozoru plasujące się na krańcach przeciwstawnych, dwa te wysłowienia są do siebie zdumiewająco podobne, ujawniają się w nich zbliżone mechanizmy semantyczne i ściśle ze sobą spokrewnione procedery retoryczne. Nie będę sprawy tutaj rozwijał, narzucające się z dużą siłą analogie ujrzy Czytelnik bez pomocy wprowadzającego komentarza. Niestety, ten typ języka publicznego nie zanikł, sprawa jest przeto przez cały czas aktualna. (z mat. wydawcy)
Wydawnictwu Universitas dziękujemy za udostępnienie fragmentu do publikacji. Zachęcamy do lektury całej książki.
Dramat języka
1
Zacznę od wątku osobistego: przez niemal ćwierćwiecze zajmowałem się językiem propagandy komunistycznej, zwanej za George’em Orwellem nowomową, a moje książki, poświęcone temu ponuremu zjawisku, stanowią jej swojego rodzaju kronikę od połowy lat sześćdziesiątych do momentu zmiany ustrojowej. Sądziłem, iż już nigdy do tej problematyki nie będę musiał wracać jako do sprawy aktualnej, mniemałem, iż jest ona już jedynie kwestią historyczną, interesującą badaczy różnych dziedzin PRL-owskiej rzeczywistości. Naiwnie zakładałem, iż wszystkie te tak istotne dla oficjalnego wysłowienia w realnym socjalizmie mechanizmy semantyczne są w Polsce już sprawą bezpowrotnej przeszłości, choć zdawałem sobie sprawę, iż gdzieś na marginesach funkcjonują skrajne grupy polityczne, przede wszystkim prawicowe (ekstremalna lewica jest tak marginesowa, iż kilka wiadomo o jej istnieniu), posługujące się językiem według usankcjonowanych totalitarnych wzorów, stanowią one jednak zjawisko niszowe, choć też o zasięgu, którego nie należy lekceważyć[1]. W ostatnim czasie sytuacja się zmieniła: mowa ekipy rządzącej zaczęła w sposób zdumiewający przypominać oficjalne wysłowienie, obowiązujące w krajach tak zwanego obozu socjalistycznego, odżyły mechanizmy semantyczne, które – jak można było sądzić (okazuje się, iż zbyt optymistycznie) – na zawsze przeszły do przeszłości.
Obserwujemy zjawisko, które wydawać się może paradoksalne i być traktowane jako swoista złośliwość historii: ugrupowanie, które z antykomunizmu uczyniło swój ideowy fundament, a z dekomunizacji – jedno z haseł naczelnych, operuje językiem w sposób, który nie tylko przypomina praktyki obowiązujące za komunistycznej władzy, ale niekiedy bywa ich zdumiewającym powtórzeniem.
Chodzi tu jednak o coś więcej niż tylko o ilustrację znanego powiedzenia francuskiego, głoszącego, iż żywioły krańcowe stykają się ze sobą, chodzi o sprawę bez porównania poważniejszą, o istnienie pewnych struktur myślenia, a zatem i reguł budowania dyskursu, które znajdują się ponad wyrażaną bezpośrednio, expressis verbis, ideologią, o pewne wizje świata, z pozoru kontrastowo różne, a w istocie odznaczające się wspólnymi adekwatnościami. Można je nazywać rozmaicie, można mówić o dążeniu do władzy bezwzględnej i pełnego zapanowania nad społeczną świadomością i społecznym dyskursem, ale także – o wyraźnych tendencjach totalitarnych. Ta kategoria ogólna nasuwa się w dzisiejszej sytuacji z dużą mocą.
Na fundament, na którym opiera się język, jakim posługuje się obecna ekipa rządząca, jej zwolennicy i propagandyści, składają się trzy zasadnicze elementy. Pierwszy z nich stanowi konsekwentnie dychotomiczne widzenie świata, nie dopuszczające żadnych niuansów i żadnych komplikacji. My jesteśmy przedstawicielami dobra (jeden z jej głównych polityków określił się krótko i węzłowato jako jego uosobienie!), głosimy słuszne idee, mamy najlepszy, a w swej istocie jedyny, program naprawy kraju. Ten, kto za nim się nie opowiada i zgłasza do niego zastrzeżenia, jest przeciwko nam. Z podziałem dychotomicznym wiąże się bezpośrednio czynnik następny: wyznacznikiem tego wysłowienia jest idea wroga. Wrogiem zaś jest, a przynajmniej być może, każdy, kto znajduje się po drugiej stronie. Wynika z tego, iż język ten nie jest językiem kompromisu, wszelkie rozwiązania ugodowe znajdują się poza jego granicami[2]. A więc albo się podporządkujesz, i wtedy będziesz nasz, albo jeżeli się przeciw nam zbuntujesz lub w ogóle reprezentujesz poglądy i dążenia, których nie aprobujemy, jesteś właśnie wrogiem. Możemy nazywać cię rozmaicie: warchołem, spadkobiercą ZOMO, post-komunistą bądź komunistą, jakkolwiek, byle tylko nazwa, a w istocie przezwa dyskwalifikowała cię w opinii społecznej (mamy tu zatem odpowiedniki takich określeń, charakterystycznych dla mowy władzy w Polsce Ludowej, jak wróg ludu, rewizjonista, agent imperializmu, syjonista itp.). Z podziałami dychotomicznymi i z eksponowaniem figury wroga ściśle się łączy czynnik trzeci: spiskowe widzenie świata. Ten, kto nie podziela naszych idei, nie tylko znajduje się po drugiej stronie, nie tylko jest wrogiem, ale nieustannie spiskuje. Walczymy z tymi, którzy bez wytchnienia knują, tworzą tajemnicze układy, usiłują przeszkodzić nam w naszych poczynaniach, działają na szkodę narodu, państwa, Kościoła, a przede wszystkim – przeciw interesom Polski.
W konsekwencji język, jakim się władza posługuje, musi być językiem walki, czyli – inaczej mówiąc – językiem spotęgowanej agresji.
Niestety z mową tego typu dane jest nam spotykać się nieustannie, jest to bowiem główna postać wysłowienia władzy.
2
Formuła „język władzy” nie jest jednoznaczna, określać bowiem może zjawiska różne, niekiedy wysoce kontrastowe. Każda władza posługuje się, co jest oczywiste, jakimś językiem, w pewien charakterystyczny dla siebie sposób operuje słowami, przyjmuje takie lub inne wzorce stylistyczne i w szczególny sposób konstruuje adekwatne sobie dyskursy. W tej dziedzinie skala możliwości jest ogromna: od reprezentatywnych dla rządów autorytarnych ukazów do tekstów o charakterze perswazyjnym, respektującym prawo do swobodnego myślenia tych, do których są adresowane. Chciałbym zwrócić uwagę na jeden aspekt tego zjawiska, być może nie w każdej sytuacji historycznej najważniejszy, ale w takim stopniu doniosły, iż warto się nad nim zastanowić. Powstaje podstawowe pytanie: jak władza traktuje język, czy jako swojego rodzaju własność, która przysługuje jej niejako z urzędu, czyli z prostego faktu, iż rządzi, a więc ma prawo decydowania i nie czuje się w żaden sposób w tej dziedzinie ograniczona, czy też jako dobro wspólne, dzielone z tymi, do których się zwraca? Oczywiście, nie jest to sprawa takich czy innych deklaracji, jest to kwestia praktyki, inaczej bowiem się mówi wówczas, kiedy uważa się, iż można narzucać bez ograniczeń i zahamowań ten język, który ocenia się jako własny, jedynie słuszny, adekwatny, język, który ma być podporządkowany wyznawanej przez władzę ideologii, czy też kiedy respektuje się języki funkcjonujące w społeczeństwie. Innymi słowy, czy chodzi o monofoniczną koncepcję mowy, czy też o koncepcję polifoniczną, uwzględniającą pluralistyczny charakter społeczeństwa.