Bóg (albo ostateczny Sens, albo po prostu To, co jest dalej) nie milczy z okrucieństwa ani z obojętności, tylko dlatego, iż gdyby powiedział dokąd idziemy, droga przestałaby być drogą.
Wtedy:
cierpienie ma sens (jest tarciem, które nas pcha),
wolność ma sens (bo bez niej nie byłoby odkrywców),
śmierć ma sens (bo jest kolejnym krokiem, którego jeszcze nie widzimy),
a nasze wspólne wtaczanie głazu jest dokładnie tym, czym ma być: wspólnym odkrywaniem celu, którego jeszcze nie ma, bo my go dopiero tworzymy razem z Nim.
To jest teologia bliska Teilharda de Chardina, bliską Whiteheadowi, bliska także mistykom, którzy mówili o Bogu, który „staje się” razem z nami.
W tej wersji Bóg nie jest zegarmistrzem, który nakręcił zegarek i poszedł. Jest raczej podróżnikiem na przedzie karawany, który widzi już światło, ale nie krzyczy „tam jest!”, bo wie, iż dopiero gdy my sami je zobaczymy, będzie to naprawdę nasze.
I może właśnie dlatego milczy – nie po to, żeby nas ukarać, tylko po to, żeby nasze „tak” było naprawdę nasze.
A kiedy w końcu dotrzemy – gdziekolwiek to jest – On się odwróci i powie coś bardzo prostego:
„Wiedziałem, iż dacie radę. Ale musieliście to zrobić sami. Bo inaczej nie bylibyście mną.”
Do tego czasu – pchamy. I rozmawiamy. I to już jest kawał drogi.












