Niniejszy artykuł stanowi rozwinięcie i aktualizację części rozdziału z książki: „Trzecia Dekada. Świat dziś i za 10 lat”.
8 grudnia Olaf Scholz obchodził swoją pierwszą rocznicę urzędowania na stanowisku kanclerza Niemiec. Trzeba uczciwie przyznać, iż niemiecki lider trafił w najgorszy możliwy dla siebie moment, jeżeli chodzi o objęcie władzy. Od 24 lutego 2022 roku sytuacja międzynarodowa, ale i także sytuacja Niemiec zmieniły się diametralnie. Jednak nie może to być usprawiedliwieniem dla działań podejmowanych przez Scholza w ostatnich 10 miesiącach, które zostały zwieńczone wizytą w Pekinie (4.XI). jeżeli niemiecki kanclerz nie zmieni strategii geopolitycznej, to nie ma szans by jego rządy obrodziły w jakieś pozytywy dla Republiki Federalnej Niemiec.
Tak krytyczna ocena wynika z kilku faktów. Wydaje się, iż od czasów zakończenia II Wojny Światowej jeszcze nigdy Republika Federalna Niemiec i jej kanclerz nie mieli tak złego wizerunku wśród sojuszników i partnerów. Władze z Berlina zrobiły wszystko, by podważyć swoją wiarygodność i skruszyć budowane latami zaufanie. Zwłaszcza w Europie Środkowo-Wschodniej, ale i nie tylko. Powściągliwość Olafa Scholza w sprawie pomocy materialnej dla Ukrainy nie powinna być dla nikogo zaskoczeniem, jednak styl w jakim Scholz starał się odwlekać udzielenie wsparcia był fatalny. Można go porównać ze stylem w jakim Joe Biden wyprowadził amerykańskie wojska z Afganistanu. W jednym i drugim przypadku decyzje nie były zaskakujące. Natomiast forma działania w sposób katastrofalny zaważyła na wizerunku państw i ich przywódców. Tyle tylko, iż niedługo po tym Joe Biden odbudował swój wizerunek i wiarygodność USA w momencie rosyjskiej inwazji na Ukrainę. Nie jest natomiast takie pewne, czy Olaf Scholz otrzyma swoją szansę na rehabilitację, a jeżeli nawet, to czy ją wykorzysta?
LIDER EUROPY?
Pomóc Ukrainie, pokazać agresorowi, iż wojna się nie opłaca – stabilizacja kontynentu
W tym zakresie rodzą się poważne wątpliwości. Torpedowanie przez Scholza przekazania określonego sprzętu wojskowego na Ukrainę skończyło się głośną aferą ujawnioną przez dziennik „Bild”. Symbolem niemieckiej „pomocy” stało się przekazanie pięciu tysięcy hełmów. Ta wizerunkowa porażka nie została zatarta przez późniejsze próby ratowania twarzy i znacznego zwiększenia skali pomocy. W rankingu państw, które przekazały Ukrainie najwięcej sprzętu wojskowego, najbogatsze i największe w Unii Europejskiej Niemcy znajdowały się (na dzień 24.X) wciąż za Polską czy Zjednoczonym Królestwem, o Stanach Zjednoczonych nie wspominając. Wprawdzie niemiecka armia sama cierpiała na liczne braki w sprzęcie, częściach zamiennych i amunicji – o czym było głośno w ostatnich latach – to jednak fakt, iż Scholz blokował dostawy ciężkiego sprzętu na Ukrainę (mimo rekomendacji wojskowych) mówi sam za siebie. Należy natomiast przyznać, iż po zsumowaniu wszystkich form pomocy (w dostawach sprzętu wojskowego, humanitarnej i finansowej) Niemcy znajdują się na 2 miejscu (po USA) pod względem wartości wsparcia. Natomiast istotne jest tutaj zwrócenie uwagi na proporcje. Bowiem Berlin przeznaczył dla Ukrainy zaledwie 0,08% swojego PKB. Dla porównania w przypadku Polski jest to 0,5% PKB (ok. 6,5 razy więcej). USA, Kanada i Zjednoczone Królestwo poświęciły 0,2% PKB na ten cel, a Norwegia 0,4% , Estonia aż 0,8% PKB, a Łotwa rekordowe 0,9% PKB.
Dodatkowo trudno jest oszacować koszty związane z przyjęciem uchodźców, jednak jeżeli je uwzględnić, to może się okazać, iż Niemcy udzielają proporcjonalnie mniej pomocy niż… Bułgaria.
Słabo, jak na europejskiego lidera i państwo, które powinno być jednym z najbardziej zainteresowanych bezpieczeństwem wschodniej części kontynentu. Nic więc dziwnego, iż w kontekście tematu dotyczącego pomocy Ukrainie, wątek Niemców którzy nie chcą wspierać Kijowa pojawiał się na łamach prasy wielokrotnie. Dewastując wizerunek władz z Berlina.
I gdy wydawało się, iż obraz Niemiec w omawianej kwestii powoli zaczyna się zmieniać, niemieccy decydenci wykonali kolejny strzał w kolano. Chodzi oczywiście o kwestię „wypożyczenia” Polsce niemieckich wyrzutni Patriot. W odpowiedzi na tę propozycję, strona Polska rzuciła pomysł, by przekazać to uzbrojenie Ukrainie w celu rozmieszczenia na jej zachodnim terytorium, gdzie łatwiej byłoby chronić granice NATO (vide ostatni przypadek uderzenia pocisków na terytorium Polski i ofiary śmiertelne). Abstrahując od całej politycznej otoczki, która miała tutaj miejsce, jedno jest pewne. Berlin fatalnie wybrał rodzaj uzasadnienia, na podstawie którego uznał pomysł za niemożliwy do zrealizowania. Niemiecka minister obrony Christine Lambrecht 24.XI.22’ stwierdziła bowiem, że: „jakiekolwiek użycie ich [Patriotów] poza terytorium NATO wymagałoby wcześniejszych rozmów z NATO i sojusznikami”. Co spotkało się niemal natychmiast z komentarzem sekretarza generalnego NATO Jensa Stoltenberga, który 25.XI.22’ oświadczył, iż w tym zakresie: „decyzja leży w gestii państw”. Jak gdyby tego było mało miesiąc później prezydent Joe Biden ogłosił, iż USA przekaże Ukrainie wyrzutnie Patriot – co ostatecznie podważyło tłumaczenia niemieckiej minister.
Niemieckie Patrioty trafią ostatecznie do Polski, jednak ponownie działania, które miały poprawić wizerunek RFN przyczyniły się do sporego zamieszania i ostatecznie wywołały efekt odwrotny od zamierzonego.
Zadbać o bezpieczeństwo strategicznych inwestycji i infrastruktury
Inną wizerunkową (i nie tylko) klęską władz z Berlina jest dopuszczenie do tego, by ktoś dokonał sabotażu gazociągów Nord Stream przeciągniętych po dnie Bałtyku. Niezależnie od tego kto jest za taki stan rzeczy odpowiedzialny, jedno jest pewne. Ktoś zagrał Berlinowi na nosie, a Niemcy nie byli w stanie temu przeciwdziałać. Gazociągi zostały uszkodzone tuż przed sezonem grzewczym w sytuacji, gdy Niemcy nie miały zapełnionych magazynów z gazem. Republika Federalna Niemiec – jawiąca się dotychczas jako państwo poważne – otrzymała cios ukazujący bezsilność Berlina. I to w sytuacji, w której niemieckie władze od miesięcy musiały się kajać i przyznawać do tego, iż Niemcy uzależniły się energetycznie od Rosji, co okazało się fatalną strategią. Strategią, która umożliwiła, a co najmniej ułatwiła Putinowi podjęcie decyzji o pełnoskalowym ataku na Ukrainę w 2022 roku. Włodarz z Kremla mógł bowiem liczyć, iż uzależnione od jego gazu i ropy Niemcy staną po jego stronie lub nie będą przynajmniej przeszkadzać w rozprawie z Ukraińcami. Jednocześnie dzięki budowie Nord Stream II (które Angela Merkel zakontraktowała po agresji z 2014 roku), Rosjanie mogli liczyć na odcięcie Ukrainy od dostaw gazu i jej militarne zaatakowanie bez ryzyka, iż rosyjski gaz nie dotrze w takim przypadku na zachód Europy. Szczęściem w tym zakresie interweniowały Stany Zjednoczone i choćby fizycznie ukończenie gazociągu nie doprowadziło do transferu gazu.
Oczywiście fakt, iż kanclerz Olaf Scholz musi w tym zakresie sypać głowę popiołem wynika z polityki prowadzonej przez jego poprzedników. Niemniej, to nie zmienia tego, iż od miesięcy niemiecka dyplomacja znajduje się w głębokiej defensywie i musi się ciągle tłumaczyć, gasić pożary czy naprawiać zdewastowany – również przez Olafa Scholza – wizerunek.
Wyciągnąć wnioski z własnych błędów
Dyplomacja prowadzona przez gabinet Scholza jest naprawdę fatalna. Kanclerz ledwie zdążył wytłumaczyć, iż Niemcy wyciągnęły wnioski z doświadczeń dotyczących współpracy z państwami de facto autorytarnymi (Rosja), a już ruszył z wizytą do Pekinu. Tuż po XX Zjeździe Komunistycznej Partii Chin, która niejako zatwierdziła autorytarne rządy Xi Jingpinga. Samo budowanie relacji na linii Berlin-Pekin dziwić nie powinno, ale ponownie, w polityce międzynarodowej również liczą się punkty za styl. Wiarygodność jest walutą. Tak w biznesie jak i w polityce. Olaf Scholz robi natomiast wszystko, by Niemcy stały się wizerunkowym bankrutem. Również w oczach partnerów takich jak Emmanuel Macron, który musiał odebrać samotną podróż Scholza do Chin jako policzek.
Jednocześnie jeszcze pod koniec października kanclerz przeforsował – mimo licznych sprzeciwów, w tym własnych ministrów – tzw. umowę portową z Chinami. Efektem tego jest brak sprzeciwu Niemiec na możliwość zakupu przez chińskie przedsiębiorstwo państwowe udziałów w spółce operacyjnej terminalu kontenerowego w porcie w Hamburgu. Mowa jest tutaj o kawałku tortu, który liczy sobie blisko 25% wszystkich udziałów. Sprawa przypomina trochę temat przekazywania przez Niemcy swojej infrastruktury energetycznej w ręce Rosjan (np. magazynów gazu). Przed dokonaniem tej transakcji przestrzegają Amerykanie, którzy z dezaprobatą odebrali późniejszą wizytę kanclerza w Państwie Środka.
Trudno nie oprzeć się wrażeniu, iż Olaf Scholz zachowuje się jak ktoś, kto za wszelką cenę – od samego początku – unika współpracy ze Stanami Zjednoczonymi. W pierwszych miesiącach od inwazji próbował iść na rękę Putinowi (zwłoka w dostawach broni na Ukrainę). To można było jednak tłumaczyć wiszącym nad Niemcami szantażem energetycznym. Jednak wraz z wysadzeniem w powietrzne Nord Streamów, rosyjska smycz dla niemieckiego dobermana została zerwana. W pierwszym momencie najpilniejszą sprawą było zadbanie o napełnienie magazynów gazu, jednak gdy już to zrobiono, Scholz wykonał krok w stronę Chin. Wiedząc, iż nie spodoba się to Amerykanom. Amerykanom, od których zależą przecież dostawy LNG do Europy, a także europejskie bezpieczeństwo. Czy ukłon zrobiony przed Xi Jingpingiem przez niemieckiego kanclerza nie jest przypadkiem objawem czegoś więcej niż tylko braku geopolitycznego wyczucia? Być może w Berlinie pojawiło się przekonanie, iż za dywersją na Nord Streamach nie stoi wcale Rosja? jeżeli tak, to trzeba pamiętać o tym, iż przy takim wariancie wydarzeń, niemieckie władze same byłyby sobie winne. Gdyby Olaf Scholz działał bardziej zręcznie, a jednocześnie nie powodował obaw Waszyngtonu w zakresie jedności zachodu wobec agresji Rosji, wówczas być może Nord Streamy ostałyby się w całości. Brak zaufania do Berlina mógłby być powodem tego, iż sięgnięto po bardziej radykalne środki. Oczywiście w tym zakresie możemy jedynie spekulować.
Grunt to adekwatne priorytety
Z drugiej strony, politykę Scholza można racjonalizować na płaszczyźnie ekonomiczno-gospodarczej. Chiny to największy partner handlowy Niemiec, a także olbrzymi rynek dla niemieckiego przemysłu samochodowego, który jest obecny tam na miejscu. W Państwie Środka. Choćby z tych powodów, Niemcy muszą z Chińczykami rozmawiać.
Problemem jednak nie są niemieckie interesy prowadzone z Chinami, a fakt, iż interesy te stanowią priorytet dla niemieckiej polityki zagranicznej. Co dzieje się kosztem bezpieczeństwa (relacje z USA), ale co gorsza, kosztem partnerów z Unii Europejskiej. Kanclerz Niemiec działa tak, jakby był przedstawicielem handlowym niemieckich koncernów, a nie szefem państwa, którego interesy znacznie wykraczają poza sferę zysków i strat danego holdingu.
W interesie Niemiec jest budowane pozycji lidera w UE, zwłaszcza w kontekście państw położonych w Europie Środkowej (Trójmorze). W interesie Niemiec jest kooperacja z Francją. W interesie Niemiec stoi osłabianie polityczno-gospodarczej pozycji USA w Europie, przy jednoczesnym utrzymaniu amerykańskiej kotwicy bezpieczeństwa. Przynajmniej do momentu, w którym powstałaby europejska armia (o ile w ogóle by się to stało). Niemieckie interesy narodowe, państwowe, polityczne, ale i ekonomiczne wykraczają daleko ponad zyski niemieckich korporacji.
Jednak wydaje się, iż niemieckim elitom politycznym wciąż brakuje świadomości tego wszystkiego. Nie widzą szerszej perspektywy. Liczy się tu i teraz. Berlin prawdopodobnie odrzucił francuski pomysł budowania europejskiej armii i postanowił odrestaurować Bundeswehrę. Co musiało zaboleć Francuzów, a być może choćby wywołać nieprzyjemne, historyczne skojarzenia. Jednocześnie rząd Scholza zapowiedział pomoc rządową dla niemieckiego sektora prywatnego o wartości 200 mld euro (w związku z inflacją cen energii). Jest to ekwiwalent 5% niemieckiego PKB. Tak potężne dofinansowanie może fatalnie wpłynąć na konkurencyjność na całym europejskim rynku. Niemieckie firmy mogą bowiem zyskać przewagę nad unijną konkurencją i uzyskać dogodne warunki do ekspansji na słabsze i mniej zamożne rynki. Temat ten wywołał wiele kontrowersji w całej Unii (w tym we Francji, Włoszech i Hiszpanii), przez co władze z Berlina dorzuciły kolejny kamień pod budowę wizerunku Niemiec, jako państwa egoistycznego i niezwracającego uwagi na partnerów.
Olaf Scholz – najlepszy kanclerz… dla Polski?
Tymczasem wydaje się, iż żeby osiągnąć swoje strategiczne cele (zbudowanie jednobiegunowej Europy z Berlinem na szczycie), Niemcy musieliby postępować jak… Amerykanie. Ci ostatni potrafili zbudować system, w którym choćby ich konkurenci mogą się rozwijać. Tak liberalne podejście do światowej polityki sprawiło, iż wszyscy zaakceptowali amerykańskie przywództwo oraz związane z nim mechanizmy. Właśnie to stworzyło amerykańską hegemonię i pozwoliło jej utrzymywać się tak długo. Niemcy dwukrotnie próbowali przejąć kontrolę nad Europą poprzez narzucanie siłą swojej woli. I od lat starają się zrobić to po raz trzeci. Dokładnie tą samą metodą co sto la temu (narzucanie woli), tyle iż innymi narzędziami (gospodarka/polityka a nie wojna). I właśnie dlatego Niemcy nie staną się prawdziwym liderem Unii Europejskiej. Wręcz przeciwnie, ich egoistyczna i nastawiona na podporządkowanie sobie słabszych państw polityka może doprowadzić do rozpadu Wspólnoty.
Sam Olaf Scholz w zaledwie kilka miesięcy zdążył doprowadzić do katastrofy w zakresie wizerunku Republiki Federalnej Niemiec oraz jej wiarygodności jako partnera. Podważył zaufanie przychylnej mu wcześniej administracji Joe Bidena, zraził do siebie Emmanuela Macrona, a także zdewastował obraz Niemiec w oczach Ukraińców.
Z perspektywy Polski należy sobie życzyć, by Olaf Scholz rządził Niemcami przez kolejne 20 lat i to w taki sposób, w jaki robi to dotychczas. Dzięki temu to Polska ma znacznie większą szansę na uzyskanie statusu pełnomocnika w zakresie amerykańskich interesów na kontynencie. Ponadto Ukraińcy postrzegają Warszawę jako znacznie bardziej wiarygodnego partnera niż Berlin, jeżeli chodzi o dalekosiężne plany. Z kolei Francuzi nie mają oporów by – choćby na złość Berlinowi – zrobić z Polakami jakiś deal. Mimo wcześniejszej afery z caracalami, to właśnie od Francji Polska kupi satelity oraz będzie korzystać z francuskiego systemu satelitarnego w zakresie bezpieczeństwa (vide umowa z 27.XII.2022r.).
Satelity obserwacyjne wzmocnią zdolności rozpoznawcze #WojskoPolskie
–
Dziś wicepremier @mblaszczak ???????? gościł w #Warszawa ministra obrony ????????. Podczas spotkania zawarto umowę na dostawę 2 satelitów obserwacyjnych wraz ze stacją odbiorczą w Polsce.
???? https://t.co/WmHwKNnNhg pic.twitter.com/RMed37orsn
— Ministerstwo Obrony Narodowej ???????? (@MON_GOV_PL) December 27, 2022
Jednak należy mieć jednocześnie nadzieję na to, iż Unia Europejska będzie zdolna przetrwać niemiecką nieudolność jak najdłużej i to w formule, która wciąż nam sprzyja (choć Niemcy powoli to zmieniają).
Co jest przyczyną tego, iż kolejne rządy z Berlina (bo Scholz nie jest tutaj wyjątkiem) często działają tak, jakby Niemcy nie musieli liczyć się w UE ze zdaniem innych? Co powoduje, iż niemieckie władze wręcz ostentacyjnie demonstrują swoją wyższość i bez cienia zażenowania realizują poszczególne niemieckie interesy bez względu na to, jak to zostanie odebrane wizerunkowo?
W mojej ocenie powodem takiego stanu rzeczy jest… Stan posiadania. I niemiecka mentalność. Niemcy zwyczajnie nie potrafią poruszać się w polityce na płaszczyźnie „miękkich” narzędzi. Dla nich to potęga jest jedyną podstawą dyplomacji. Dawniej stawiali na potęgę militarną, a gdy niemiecki militaryzm został wykastrowany, miernikiem potęgi stała się gospodarka. A tutaj Niemcy mają powody do satysfakcji.
GIGANT GOSPODARCZY
Republika Federalna Niemiec zamieszkiwana jest przez 84 miliony osób, które wytwarzają rocznie PKB o wartości 4,2 biliona dolarów (2021 rok). Wszystko to na powierzchni liczącej sobie 357 tys. km². Znacznie większa Francja (552 tys. km² samej metropolii i 675 tys. km² wraz terytoriami zamorskimi) zamieszkiwana jest przez blisko 67,5 mln ludzi (65 mln sama metropolia) generujących 2,9 bln USD. PKB per capita z uwzględnieniem parytetu siły nabywczej pieniądza również przemawia na korzyść Niemiec, bowiem na każdego Niemca przypada 52,9 tys. dolarów podczas gdy na Francuza 45,1 tys. dol. (średnia strefy euro to 46,3 tys. dol/os.).
Powyższe porównania są celowe, bowiem piszemy o dwóch największych populacjach i gospodarkach Unii Europejskiej. Tak więc niemieckie państwo jest bardziej zaludnione od Francji o 20% i wytwarza aż o 31% większe PKB. Trzeci pod ww. względami kraj – Włochy – dysponują o połowę mniejszą gospodarką niż Niemcy (PKB = 2,1 bln USD przy 59 mln populacji). W opisywanym zakresie różnice są więc ogromne. Samo niemieckie PKB stanowi aż 29% PKB całej Unii Europejskiej (27 państw – 14,5 bln USD). I nic dziwnego, bowiem niemiecka gospodarka jest czwartą największą na świecie przy uwzględnieniu parytetu siły nabywczej (ok. 5 bln USD). Wielkość niemieckiej populacji i gospodarki ma przełożenie na politykę unijną i rozkład siły politycznej we Wspólnocie. Tak na ilość przypadających na Niemcy miejsc w Parlamencie Europejskim jak również na obsadzanie poszczególnych stanowisk funkcyjnych.
Jednocześnie Niemcy posiadają komfortową sytuację zadłużenia, w porównaniu do państw zachodnich i południowych Unii Europejskiej. Zadłużenie sektora państwowego jest na stabilnym poziomie 70% w relacji do PKB. Gorzej wygląda sektor prywatny (180% zadłużenie względem PKB), jednak i tu nie ma wcale katastrofy. W porównaniu do Francji (zadłużenie rządu 113% PKB, sektor prywatny aż 284% PKB), Włoch (odpowiednio 155% i 156%), Hiszpanii (118% i 206%) i Holandii (52% i 281%) stan niemieckich finansów wygląda niczym okaz zdrowia.
Skąpi kontra rozrzutni
Jednak różnica poziomów zadłużenia państw i sektorów prywatnych generuje oś sporu. Choć Niemcy posiadają znaczny wpływ na Europejski Bank Centralny, to EBC często podejmuje kroki wspierające zadłużonych po uszy członków strefy euro, co czasami godzi w interesy i portfel Niemców. Stąd liczne spory na tej płaszczyźnie (ostatnio często na linii Rzym-Berlin). Dlatego hamowanie polityki rozrzutności EBC jest od pewnego czasu istotnym priorytetem niemieckiej polityki wewnątrzunijnej. W sprawach finansowych głosy w Radzie Prezesów EBC (która ustala politykę i strategię finansową banku) są ważone zgodnie z udziałami krajowych banków centralnych w subskrybowanym kapitale banku. Nie trudno zgadnąć, iż niemiecki bank centralny posiada największy udział w kapitale EBC (26,4% licząc 19 państw strefy euro). W sojuszu z krajami Beneluksu, Berlin może już liczyć na ok. 36% głosów. Często jednak to państwom zadłużonym łatwiej jest zbudować stosowną większość w radzie, bowiem same Francja (20,4%), Włochy (17%) i Hiszpania (12%) dysponują łącznie 49,4% liczbą głosów. Najczęściej dołączają do nich Portugalia i Grecja, co tworzy bezwzględną większość.
Nic więc dziwnego, iż EBC od lat prowadzi politykę wsparcia zadłużonych państw strefy euro (vide polityka „luzowania ilościowego”). Nieprzypadkowe są też wybory do Zarządu EBC, a na jego czele stali kolejno: Holender (1998-2003), Francuz (2003-2011), Włoch (słynny „ojciec dodruku” Mario Draghi -2011-2019) oraz od 2019 roku Francuzka Chistine Lagarde.
Tak więc jedno wydaje się być oczywiste. Niemcom przydaliby się w EBC sojusznicy. Państwa o podobnej sytuacji (relatywnie niskim zadłużeniu) do Niemiec, które pozwalałyby na stworzenie przeciwwagi dla koalicji zadłużonych państw zachodu i południa. Sojusznicy tacy jak np. Polska, Czechy, Dania, Szwecja, Rumunia czy choćby Węgry. Jest to jeden z powodów – choć wcale nie najważniejszy – dla którego władze z Berlina były otwarte na szybkie rozszerzenie strefy euro o „zdrowe” gospodarki. Jednak póki co, Niemcy muszą liczyć się z siłą „rozrzutnych” w EBC, ale i w całej Unii. Co z jednej strony powoduje napięcia, ale z drugiej, chyba tylko dzięki temu strefa euro się jeszcze trzyma. Gdyby bowiem Niemcy zarządzali polityką finansową po swojemu, to niewykluczone, iż część państw (tj. Włochy, Hiszpania, Grecja czy Portugalia) zdecydowałoby się na powrót do walut krajowych.
Światowy producent i eksporter
Gdy Polskę i inne postkomunistyczne kraje Europy Środkowej przekonywano do przemodelowania gospodarek na „nowoczesny” model oparty o usługi przy jednoczesnym ograniczaniu przemysłu ciężkiego (ci co pamiętają początek XXI w. wiedzą o czym piszę), Niemcy budowali swoją potęgę przemysłową. Dziś ta gałąź gospodarki odpowiedzialna jest za ok. 26% udział w PKB (przed COVIDEM i wojną mogło to być wg różnych źródeł choćby 29%). We Francji jest to 16,5%. Pamiętać jednak należy, iż duża część niemieckiego przemysłu jest zlokalizowana np. na Węgrzech, w Czechach, Polsce czy wreszcie w Chinach. Innymi słowy, niemieckie fabryki na terenie innych państw w statystykach przekładają się na uprzemysłowienie tych państw. Jednak znaczna część uzyskiwanego gdzie indziej kapitału jest transferowana do Niemiec. I to tam inwestowana jest w rozwój technologii, dzięki czemu niemieckie produkty od kilkudziesięciu lat cieszą się renomą najnowocześniejszych, najbardziej luksusowych i często najbardziej niezawodnych. Podsumowując, uprzemysłowienie Niemiec – rozumianych jako terytorium – wpływa na ¼ wartości PKB. Jednak wpływ niemieckiego przemysłu (rozsianego po całym świecie) na niemiecką gospodarkę może być proporcjonalnie znacznie wyższy.
Choć i tak wg suchych statystyk, Niemcy są największym producentem w Europie i czwartym największym na świecie z 6% udziałem w globalnym rynku. Wartość całego niemieckiego obrotu handlowego odpowiadała w 2019 roku wartości 77% PKB Niemiec. W 2020 roku było to już 89%, podobnie jak 2021. Sam eksport odpowiada za 47,5% PKB. Niemiecka gospodarka handlem stoi, a eksport wyprodukowanych przez Niemców towarów jest głównym jej filarem.
Potentat handlowy
Wielu komentatorów sceny międzynarodowej podkreśla, iż Niemcy posiadają największy obrót handlowy w transferach z Chinami. Jest to prawda, ale należy ją umieścić we właściwym kontekście. Wprawdzie z Chinami obrót jest pod względem wartości największy, to jednak właśnie z Państwem Środka Niemcy posiadają najmniej korzystny, ujemny bilans handlowy. Tymczasem największe zyski osiągane są w handlu ze… Stanami Zjednoczonymi. I tam Niemcy eksportują najwięcej. W 2020 roku wg Banku Światowego Niemcy osiągnęli stratę w handlu z Chinami rzędu 24,5 mld dolarów. W tym samym czasie osiągnęli zysk w transakcjach z USA o wartości 40,8 mld dolarów. Łącznie daje to ok. 65 miliardów powodów do tego, by jednak utrzymywać lepsze relacje z Waszyngtonem, a nie z Pekinem. Z kolei na Francji Niemcy zarobili podobnie – 39 mld USD, a na Brytyjczykach 37 mld USD. Z Polską również osiągnięto dodatni bilans o wartości 7,3 mld USD.
Pierwsza piątka państw, które najwięcej kupują od Niemców przedstawia się następująco:
- USA – 9% całego niemieckiego eksportu.
- Chiny – 7,7%,
- Francja – 7,5%
- Niderlandy – 6,8%
- Polska – 5,7%.
Dla porównania państwa V4 (Polska, Czechy, Węgry, Słowacja) importują aż 12,3% wartości całego niemieckiego eksportu. Same tylko Czechy (3,4%) i Polska importują więcej niż USA.
Niemcy kupują głównie od:
- Chin – 12%,
- Niderlandów – 7,9%
- USA – 6,4%
- Polski – 6%
- Włoch – 5,7%.
W ujęciu bardziej globalnym, Niemcy w 2020 roku zarobiły na handlu (eksport minus import) ponad 212 miliardów dolarów. Z czego 180 mld USD na handlu z Europą i Azją Centralną a dodatkowe 40 mld USD ze Stanami Zjednoczonymi. W ujęciu regionalnym, Niemcy ponoszą straty na wymianie handlowej z Azją Wschodnią (-26,5 mld usd), Azją Południową (-5,5 mld USD) i Afryką Sub-saharyjską (-1,4 mld usd).
Wniosek? Najważniejszym dla niemieckiej gospodarki jest rynek europejski, a następnie amerykański.
Jednak należy pamiętać o tym, iż niemieckie koncerny czerpią olbrzymie zyski z rynków zewnętrznych, na których jednocześnie prowadzona jest produkcja. Np. udział niemieckich koncernów w chińskim rynku motoryzacyjnym (samochody os.) wyniósł w 2019 roku ok. 23%. Niemieckie samochody znanych marek: Volkswagena, Opla, Mercedesa, Audi i BWM są jednymi z najlepiej sprzedających się w Chinach. Sama tylko grupa Volkswagena dostarczyła do chińskich odbiorców w 2021 roku aż 3,3 miliona aut, zarabiając na tym na czysto 3,6 miliarda euro. Dla porównania cały koncern wygenerował zysk 20 mld euro przy przychodach na poziomie 250 mld euro (Przychody Volkswagena są więc większe niż wpływy do budżetu państwa polskiego). A ponieważ fabryki znajdują się również na terytorium Państwa Środka, to liczby dotyczące tegoż rynku nie są wliczane do ogólnych statystyk handlowych niemieckiej gospodarki. Niemiecki przemysł motoryzacyjny jest jak państwo w państwie, tyle tylko iż daleko wykracza poza granice Niemiec. Niemieckie koncerny są właścicielami m.in. europejskich marek wywodzących się z innych państw (Lamborghini, Bentley, Scania, Seat czy Skoda), a jednocześnie produkują własne pojazdy na terytoriach trzecich. Zyski są ogromne, a za tym należy się spodziewać sporych wpływów w świecie niemieckiej polityki. I odpowiedniego przełożenia na niemiecką politykę zagraniczną.
Importer surowców
Piętą achillesową RFN są niedobory własnych surowców energetycznych. Nasz zachodni sąsiad musi importować z zewnątrz aż 97% swojego zapotrzebowania na gaz i ropę oraz 90% zapotrzebowania na węgiel. Przy czym do niedawna największym eksporterem tych surowców do Niemiec była Federacja Rosyjska.
Co istotne, gaz nie tylko jest niezbędny do utrzymywania największej gospodarki świata (przeznaczenie przemysłowe), ale pełni istotną rolę w energetyce. Sam gaz wygenerował w 2021 roku ok. 15% energii elektrycznej w Niemczech. Choć należy podkreślić, iż długofalowa polityka energetyczna Niemiec – właśnie ze względu na uzależnienie od surowców z zewnątrz – od lat zakłada doprowadzenie do tzw. „neutralności klimatycznej”. Co oznacza ni mniej ni więcej, tylko znaczny wzrost udziału energii odnawialnej w całym rynku oraz zwiększenie niezależności energetycznej Niemiec. Jednak plany te nie przekreślały współpracy z Rosją, bowiem Berlin – dzięki projektom Nord Stream – zamierzał stać się hubem gazowym dla całej Europy. Innymi słowy, choćby przy zmniejszeniu zapotrzebowania na rosyjski gaz, Niemcy zamierzały na nim zarabiać. Ponadto, w sytuacji gdy Polska nie posiadała Baltic Pipe, ominięcie jej gazociągami dawało osi Berlin-Moskwa poważne lewary na Warszawę. Tak więc Nord Streamy były w dużej mierze projektem politycznym, tak z perspektywy Niemiec jak i Rosji.
Wracając do niemieckiej „Energiewende”, jej założenia można było wykonać poprzez rozwój elektrowni atomowych… Tu jednak – wydaje się z przyczyn czysto ideologicznych – Niemcy postanowili iść na przekór zdrowemu rozsądkowi i wygasić istniejące w Niemczech elektrownie. Zamierzenia tego nie zmieniła sytuacja na Ukrainie oraz kryzys energetyczny. Berlin zwyczajnie nieco opóźnił plany likwidacji atomu (który od lat jest najtańszym dostarczycielem energii elektrycznej, pozostając przy tym „eko”).
Analizując ostatnie dane, w pierwszym półroczu 2022 roku węgiel, gaz ziemny i energia jądrowa odpowiadały za blisko 53% całej produkcji energii elektrycznej w Niemczech. Odnawialne źródła energii wygenerowały 47%, co jest wynikiem imponującym. W całym 2021 roku udział ten wynosił 41%.
Natomiast należy pamiętać, iż węgiel, gaz i ropa są Niemcom – tak jak i wszystkim innym – wciąż bardzo potrzebne (choćby w przemyśle). I jeszcze przez wiele lat będą. Jednocześnie futurystyczne plany transformacji motoryzacyjnej (samochody elektryczne) wcale nie zmienią sytuacji uzależnienia Niemiec od importu surowców. Bowiem gdyby taka transformacja miała miejsce już dziś, to Niemcy z petenta Rosji (gaz/ropa) staliby się petentem… Chin (nikiel, kobalt, lit i mangan potrzebne do produkcji akumulatorów). Tak więc widzimy tutaj kolejną nić, która być może zawiodła Olafa Scholza do Pekinu.
Pożeracz energii elektrycznej
Niemcy są – co nietrudno zgadnąć – największym konsumentem energii elektrycznej Unii Europejskiej. Zapotrzebowanie w 2021 roku wyniosło 560 terawato-godzin (Francja z drugim wynikiem zużyła 504 terawato-godzin.). Z czego aż 63,7% Niemcy musieli importować. W świetle kryzysu energetycznego (ograniczony lub przerwany import sur. Energ. z Rosji), Niemcy są zainteresowani pozyskaniem każdej nadwyżki energii elektrycznej, która zostanie wytworzona w UE. Co za tym idzie, sam ten fakt ma i będzie miał wpływ na ceny energii. jeżeli bowiem importerów netto energii el. W UE jest więcej (a jest), to z uwagi na znaczną różnicę między popytem a podażą – ceny muszą mocno wzrosnąć. Natomiast warto pamiętać, iż również Polska miewała okresy, kiedy to dzięki importowi (głównie ze Szwecji) utrzymywała odpowiedni balans energetyczny. Trudno sobie wyobrazić, byśmy w razie potrzeby mogli zaproponować na rynku cenę za energię wyższą, niż ta jaką proponują Niemcy. Jest to jednak również pewnego rodzaju szansa. Już teraz Niemcy myślą o imporcie ropy przez Naftoport w Gdańsku oraz gazu przez gazoport LNG w Świnoujściu. Mimo, iż nie posiadamy własnych surowców, dzięki posiadanej infrastrukturze, możemy re-eksportować cudze surowce. Warto również pamiętać o niemieckich problemach w kontekście budowy własnych elektrowni atomowych oraz OZE. Bowiem gdybyśmy podnieśli własną produkcję energii elektrycznej w najbliższej perspektywie 10-letniej, wówczas być może dałoby się na tym zupełnie nieźle zarobić. Poruszałem ten temat m.in. na Krynica Forum:
KOMUNIKACJA, GŁUPCZE!
W kontekście niemieckiej gospodarki nie sposób pominąć niezwykle istotnego wątku, jakim jest obsługująca ją infrastruktura transportowa. Niemcy to jedno z najlepiej skomunikowanych państw w Europie i na świecie. Każdy z nas z pewnością kojarzy Niemcy z dobrymi autostradami, które niczym sieć oplatają gęsto całe terytorium kraju. Pod względem łącznej długości dróg tej klasy RFN zajmuje w UE drugie miejsce z wynikiem 15 tys. km. Pozycję lidera – i to stosunkowo niedawno – uzyskała Hiszpania z wynikiem 17 tys.km. Jednak to niemieckie drogi są bardziej rentowne. Niemcy mogą sobie pozwolić na brak opłat dla pojazdów osobowych m.in. z tego względu, iż niemieckie autostrady zarabiają na siebie. Łączą bowiem najbogatsze miasta Europy, a przy tym stanowią jedne z najważniejszych kontynentalnych szlaków na liniach wschód-zachód i północ-południe. Położona na peryferiach Hiszpania nigdy nie będzie miała szans w uzyskiwaniu tak wysokiej stopy zwrotu z inwestycji w lądowe szlaki transportowe, jak położone w sercu Europy Niemcy.
Jednak transport drogowy jest relatywnie młody i zaczął odgrywać istotną rolę dopiero w XX wieku. Tymczasem jeszcze w XIX wieku Niemcy zasłynęli z potężnych inwestycji w koleje. Choć prawdziwy boom w tym zakresie nastąpił po zjednoczeniu państwa i stworzeniu planu strategicznych połączeń. Kwestie historyczne dotyczące transportu opisałem w książce, natomiast na potrzeby niniejszego tekstu należy pamiętać o tym, iż współczesny niemiecki system kolejowy należy do najbardziej rozwiniętych na świecie. Niemieckie dworce kolejowe należą do najbardziej eksploatowanych w Europie. W latach 2017-2018 koleje obsługiwały rocznie ok. 2,85 miliarda pasażerów, wyprzedzając Brytyjczyków (1,75 mld os.) oraz Francuzów (1,22 mld. os). Wpływ miały na to oczywiście: wielkość niemieckiej populacji, położenie geograficzne (obsługa obcokrajowców), ale i poziom rozwoju państwa, zamożność społeczeństwa etc.
Niemcy nie zaniedbali również tematu najstarszych „autostrad”, które do dziś pełnią bardzo istotną rolę dla niemieckiej gospodarki. Niemieckie drogi rzeczne należą do najbardziej uczęszczanych i najlepiej zagospodarowanych w Europie. Każdy kto choć 5 minut posiedział nad brzegiem Renu, z pewnością miał okazję się o tym przekonać. Tamtejszy ruch barek jest bowiem niezwykle intensywny. Przy czym ponownie, niemieckiemu terytorium sprzyjają tutaj uwarunkowania geograficzne i topograficzne. Każda część kraju posiada dostęp do przynajmniej jednej dużej drogi wodnej. Południe obsługiwane jest przez Dunaj, zachód przez Ren, a wschód przez Łabę. Są to trzy najdłuższe rzeki Europy położone na zachód od Wisły. Północne Niemcy mogą z kolei komunikować się drogą morską, a porty Bałtyckie mają łatwy dostęp do tych nad Morzem Północnym za pośrednictwem Kanału Kilońskiego (brak potrzeby opływania Płw. Jutlandzkiego). Innymi słowy, Niemcy mają od wieków dogodny dostęp do najtańszego sposobu transportowania towarów. Należy przy tym pamiętać, iż RFN posiada bardzo rozbudowaną sieć kanałów rzecznych, które łączą ww. cieki wodne w jedną wielką sieć transportową. Sieć łączącą się również z Czechami, Francją czy państwami Beneluksu.
Wreszcie Niemcy w ostatnich kilku latach liderowały Unii Europejskiej, jeżeli chodzi o ilość obsłużonych pasażerów w transporcie lotniczym. W roku 2018 było to 222 milionów pasażerów (drugie miejsce słoneczna Hiszpania – 221 mln), natomiast w 2020 (COVID 19) było to 57,8 mln pasażerów (w Hiszpanii marginalnie mniej). Wyprzedzenie w tej konkurencji gigantów turystycznych tj. wspomniana Hiszpania, ale i Francja czy Włochy jest znamienne.
Ponadto, jak na państwo o tak rozwiniętej infrastrukturze lądowej, Niemcy posiadają ponadto jedne z największych portów przeładunkowych w Europie. W 2021 roku Hamburg był trzecim największym portem, jeżeli chodzi o wielkość przeładunku. Ustąpił jedynie holenderskiemu Rotterdamowi i belgijskiej Antwerpii. Z kolei Bremerhaven zajęło wysoką szóstą pozycję tej klasyfikacji wyprzedzając najlepszy pod tym względem brytyjski port Felixstowe (8) oraz włoski Gioia Tauro (9). Francuski port w Le Havre zajął dopiero 11 miejsce. Porównujemy więc porty RFN z portami państw uznawanych za potęgi morskie.
Podsumowując, doskonała infrastruktura umożliwia i ułatwia niemieckiej gospodarce funkcjonowanie oraz rozrost. Produkowane w Niemczech towary mogą gwałtownie i relatywnie tanio trafić na rynki zagraniczne. Niemcy mogą wykorzystywać swoje atuty dzięki doskonałej sieci transportowej. Budowanej, rozwijanej i utrzymywanej w dobrym stanie przez całe wieki. Dawniej to rzeki służyły niemieckim ludom i państwom do rozwoju, dziś doszły do tego tory, drogi i porty morskie oraz lotnicze.
HEARTLAND CZY RIMLAND?
Świetnie skomunikowane wewnętrznie i położone w środku Europy Niemcy korzystają również na bliskości dostępu do rynków ościennych. Tak jak w starożytności wszystkie drogi prowadziły do Rzymu, tak wydaje się, iż współczesnym Rzymem jest państwo niemieckie, a już z pewnością Zagłębie Ruhry. Jest to trzeci najbogatszy obszar miejski w Europie (po paryskim i londyńskim), który dodatkowo sąsiaduje i współpracuje z bogatymi i największymi portami europejskimi w Belgii i Holandii. Stanowi jednocześnie wysoko rozwinięte zaplecze przemysłowe i wydobywcze. Wszystko to w połączeniu z bliskością portów Beneluksu, Renem, rozwiniętą infrastrukturą drogowo-kolejowo-lotniczą pompuje krew w gospodarkę Niemiec niczym tytanowe serce.
Zresztą położenie całych Niemiec jest i było korzystne. Zlokalizowane na południu Alpy oddzielają germański świat od regionu śródziemnomorskiego. Wprawdzie na zachodzie od wieków istnieje silna Francja, jednak od wschodu Niemcy nie musieli się nigdy obawiać ekspansji. Chyba, iż zyskiwali wspólną granicę z Rosją. Póki istniały inne państwa słowiańskie (jak Polska) póty cywilizacja niemiecka nie musiała się niczego z tamtej strony obawiać. Również położona na Półwyspie Jutlandzkim Dania od wieków nie stanowi dla Niemców wyzwania, podobnie zresztą jak kraje Beneluksu.
Wszystko to może prowadzić do wniosku, iż dzięki centralnej lokalizacji, wewnętrznej sile, a także relatywnej słabości otoczenia, Niemcy mogą, a choćby powinny dominować na kontynencie. To im się jednak nigdy nie udało. Dlaczego? Jedną z przyczyn jest fakt, iż wszystkie niemieckie przewagi nad resztą Europy związane są z domeną lądową. Niemcy były i wciąż są potęgą lądową. Tylko tyle i aż tyle.
I ilekroć niemiecki gigant rósł do rozmiarów, które pozwalały myśleć ambitnie o dominacji Starego Kontynentu, tylekroć europejska szata była zbyt ciasna dla niemieckiej gospodarki. Zwłaszcza, iż wzrost potęgi Niemiec oraz zagrożenie jakie to wywoływało doprowadzały do sytuacji, w której europejskie rynku zamykały się na Niemcy. Dławiąc i ograniczając tym samym dalszy rozrost niemieckiej gospodarki. Działo się tak ponieważ Niemcy nie mogli zastąpić francuskich, brytyjskich czy hiszpańskich rynków zbytu, rynkami spoza kontynentu. Nie byli potęgą kolonialną, a dostępu do tych kolonii które posiadali broniły obce floty.
Innymi słowy, by zyskać odpowiednią potęgę wewnętrzną, Niemcy musiałyby korzystać z atutów morza. Tymczasem nie tylko Brytyjczycy, ale i Francuzi byli na morzach zwyczajnie silniejsi niż Niemcy. To Londyn i Paryż korzystały na kolonializmie. To Londyn i Paryż mają nieskrępowany dostęp do rynków pozakontynentalnych poprzez Ocean Atlantycki. Tymczasem Niemcy by opuścić Morze Północne, za każdym razem musieli liczyć się ze zdaniem Londynu lub Paryża (Kanał La Manche/GIUK). Dziś, na morzach najwięcej do powiedzenia mają dodatkowo Amerykanie. Czyniąc długi wywód krótkim. Niemcy są i byli uzależnieni w kwestii handlu morskiego od państw trzecich. Budując potęgę lądową, nie byli w stanie nawiązać rywalizacji ze skoncentrowanymi na morskiej domenie Anglosasami. Wysiłki w tym kierunku i tak okazywały się bezcelowe z uwagi na położenie geograficzne Wielkiej Brytanii, która stanowi swoisty morski bastion strzegący wyjść i wejść z Atlantyku do portów północnej Europy. Między innymi ten fakt stawiał często władze z Berlina na kursie kolizyjnym z Londynem. Zwłaszcza w kontekście rywalizacji o wpływy w Beneluksie, którego porty i przemysł stoczniowy dawały potencjał do zbudowania potężnej floty morskiej – zdolnej zagrozić Royal Navy.
Bez nieskrępowanego dostępu do pozaeuropejskich rynków Niemcy są w stanie zdominować Starego Kontynentu pod względem gospodarczym. Ponieważ ilekroć niemiecka gospodarka staje się zbyt wielkim zagrożeniem dla innych, tylekroć pozostałe europejskie potęgi stają przeciwko niej. By kontynuować wzrost – pomimo oporu kontynentalnej konkurencji – Niemcy musiałyby wyjść poza Europę. I starają się to zrobić, tyle tylko, iż ich eksport na światowe rynki zależny jest od USA, globalnego ładu oraz drożności szlaków morskich. Tak więc niemiecka niezależność i ewentualne imperialne marzenia zależały i wciąż zależą od domeny morskiej, w której Niemcy nigdy nie dominowały. Słabość ta przerodziła się w dwie klęski w wojnach światowych, a także dużą zależność polityczną od USA w ostatnich 80 latach. Zależność, która objawiała się np. w sytuacjach tj.:
- nakładanie kolejnych sankcji przez UE na Rosję po 2014 roku,
- wydalenie rosyjskich dyplomatów po próbie zabójstwa Skripala,
- obłożenie sankcjami Nord Streamów, brak odbioru gazu po ukończeniu Nord Stream II,
- ostatecznie wsparcie Ukrainy w wojnie przeciwko Rosji po 24.II.2022r.
W ostatnich latach Niemcy były w stanie prowadzić politykę pro-rosyjską tylko w takich granicach, jakie akceptowali Amerykanie. Co zresztą stało się obiektem drwin ze strony rosyjskiej i samego Władimira Putina, który wprost wytykał Berlinowi służalczość wobec Waszyngtonu (co było gorzką konstatacją z uwagi na zawód Putina, który liczył na to, iż wspólnie z Niemcami wyprze USA z Europy).
Zakup książkę lub ebooka: „TRZECIA DEKADA. Świat dziś i za 10 lat” i dowiedź się, co nas może jeszcze czekać w nadchodzących latach. Wszystkie egzemplarze zamówione w grudniu, otrzymają autograf
TRZECIA DEKADA. Świat dziś i za 10 lat
ETYKA W POLITYCE A WIARYGODNOŚĆ
W polityce międzynarodowej zaufanie jest wszystkim. Wartością nie są: papier z naniesionym na nim atramentem, treść zapisów umowy czy podpisy pod nią. Najważniejsze jest zaufanie, iż strona która dokonuje symbolicznej parafy będzie realizowała postanowienia zawarte w traktacie. jeżeli z góry możemy założyć, iż np. Władimir Putin jest równie mało wiarygodny jak dawniej Adolf Hitler, to czy jest sens podpisywanie traktatu pokojowego, którego trwałość będzie opierać się tylko i wyłącznie na dobrym słowie? Na to pytanie odpowiedzieli sobie Ukraińcy, którzy deklarują walkę aż do ostatecznego zwycięstwa mimo ponoszenia ogromnych kosztów związanych z trwającą na ich terytorium wojną. W Kijowie mają świadomość, iż rosyjska armia musi zostać tak mocno pobita, by przynajmniej przez następne kilkanaście lat nie była zdolna do ponownej agresji na Ukrainę. Dopiero wówczas – z perspektywy Ukraińców – będzie można usiąść do rozmów pokojowych z nadzieją, iż nie są one tylko środkiem do osiągnięcia pauzy strategicznej w działaniach wojennych. Pauzy, po której Rosjanie wrócą po kilku miesiącach lub latach.
Z powodu braku zaufania do władz danego państwa wybuchały dawniej wojny. Tak było w 1940 roku, kiedy to Finowie nie uwierzyli w szczerość propozycji Stalina (wymiana terytorialna) oraz postanowili walczyć w wydawałoby się z góry przegranej wojnie przeciwko potędze ZSRR. To pokazuje, jak istotną walutą jest wiarygodność i to choćby dla największych potęg w kontekście relacji ze znacznie słabszymi partnerami.
Zasady etyki i skutki ich naruszenia są w polityce międzynarodowej dobrze widoczne również na przykładzie Republiki Federalnej Niemiec. Do dziś Niemcy nie mogą odbudować zaufania utraconego na arenie międzynarodowej wskutek wywołania dwóch światowych konfliktów. Co miało miejsce ponad sto lat temu w kontekście I Wojny Światowej oraz ponad 80 lat w przypadku II WŚ. Skutki utraty wiarygodności dotykają ich do teraz i są bardzo konkretne. Niemcy nie mogą i nie posiadają własnego Sztabu Generalnego, a w razie wybuchu konfliktu z NATO, muszą zrzec się dowództwa operacyjnego wszystkich jednostek bojowych na rzecz dowódców NATO. Innymi słowy, w czasie wojny niemiecka armia podlegałaby de facto dowództwu sojuszu. M.in. z tego powodu nie powinna dziwić dotychczasowa niemiecka niechęć do finansowania własnych sił zbrojnych.
Konsekwencje historycznego brak zaufania do władz z Berlina nie ograniczają się tylko do kwestii związanych z bezpieczeństwem. Czyny popełniane w pierwszej połowie XX wieku rzutują na obecną formę prowadzenia niemieckiej polityki zagranicznej. Historia krępuje niemieckim politykom możliwość swobodnego wyrażania własnych intencji. Zwłaszcza, gdyby mogło to zostać odebrane jako przejaw myślenia imperialnego czy też mocarstwowego. Niemieccy dyplomaci muszą używać języka łagodniejszego niż np. ich francuscy koledzy po fachu.
Ciekawe jest również instrumentalne traktowanie wydarzeń historycznych przez strony, które mierzą się z presją ze strony Berlina. Gdy Niemcy próbowały narzucać warunki Grekom w czasie negocjacji dotyczących wsparcia finansowego dla Grecji (w związku z jej nieformalnym bankructwem), wówczas rząd z Aten wystawił Berlinowi rachunek za straty poniesione przez Grecję z czasów II Wojny Światowej. Podobnego narzędzia używa zresztą Warszawa. Brak faktycznego uregulowania spraw reparacji wojennych przez stronę niemiecką wystawia ją – jeszcze 80 lat po wojnie – na ciągłe wracanie do tegoż tematu. Co stanowi nie tylko problem wizerunkowy, ale i utrudnia negocjacje z dawnymi państwami-ofiarami. Choćby z tej przyczyny, iż Niemcy nie mogą rozgrywać swoich interesów poprzez przyjęcie moralnie wyższej postawy. Tą kartą często z kolei grali i wciąż grają Amerykanie (nie zawsze słusznie). Ponadto Niemcy wciąż muszą kalkulować ryzyko, iż ilekroć jedno z państw podnosi temat reparacji wojennych, to w ślad za nim swoje roszczenia mogą wystawić inne kraje. Takie ryzyko muszą wciąż kalkulować w Berlinie.
Brak odporności instytucjonalnej
Współczesna, niska wiarygodność Niemiec nie wynika wyłącznie z postawy historycznej oraz działań obecnych władz z Berlina. Chodzi także o realia niemieckiej administracji oraz sfery politycznej. Te były i wciąż są niezwykle podatne na rosyjskie: inwigilacje oraz wpływy. Wystarczy przypomnieć, iż na rosyjskiej liście płac przez wiele lat znajdował się były niemiecki kanclerz Gerhard Schroeder. Schroeder dostał lukratywne stanowisko w Rosniefcie, które piastował aż do maja 2022 roku. Jednocześnie otrzymał funkcję prezesa Zarządu w spółce Nord Stream 2 AG. Z funkcji zrezygnował prawdopodobnie z uwagi na fakt, iż groziło mu objęcie sankcjami ze strony UE. Fakt, iż osoba sprawująca najwyższe i najważniejsze stanowisko w państwie po skończeniu kariery politycznej poszła na rosyjską „emeryturę” nie wystawia najlepszego świadectwa tak dużemu i wydawałoby się poważnemu państwu jak Republika Federalna Niemiec. I choć tego rodzaju problem nie dotyczy tylko Niemiec (ale i np. Austrii, a choćby Polski – vide casus premiera Kazimierza Marcinkiewicza), to jednak fakt, iż to akurat Rosja zaskarbiała sobie wpływy w Niemczech nabiera po 24.II.22’ dodatkowego znaczenia. Ale i bez tego znamiennym jest, iż Federacja Rosyjska była w stanie podkupywać najważniejszych polityków najbogatszego europejskiego państwa i lidera Unii Europejskiej. Przecież powinno być zupełnie odwrotnie! Przynajmniej w teorii, to rosyjscy politycy i urzędnicy powinni dostawać posady w bogatych i wpływowych Niemczech. W teorii, bowiem o ile wszyscy mamy wyobrażenie o poziomie korupcji w Rosji, o tyle chyba też wszyscy mamy świadomość jak działają rosyjskie służby. Co mogliśmy sobie przypomnieć choćby w przypadkach dotyczących: Litwinienki, Skripala czy Nawalnego.
Tak czy inaczej, niemiecka odporność na rosyjskie wpływy (które pochodzą w części również jeszcze z czasów byłego NRD) jest wysoce wątpliwa. Również w kontekście ostatnich afer.
W październiku 2022 roku odwołano – ze skutkiem natychmiastowym – Arne Schoenbohma, szefa Federalnego Urzędu Bezpieczeństwa Informacji. Powód? Kontakty z rosyjskimi kręgami wywiadowczymi. Miesiąc później skazano oficera rezerwy Bundeswehry, który przekazywał Rosjanom informacje dotyczące zasobów rezerw w niemieckiej armii. Z kolei 22 grudnia aresztowano pracownika Federalnej Służby Wywiadu (BND) oskarżanego o szpiegostwo. To przypadki z 3 ostatnich miesięcy, o których wiemy. W ich obliczu słowa Johna Siphera – amerykańskiego specjalisty ds. wywiadu, eksperta CIA – który we wrześniu zarzucił niemieckim służbom bezużyteczność w kwestiach ochrony przed Rosją nabierają dodatkowego wydźwięku. Sypher bezpośrednio stwierdził, że: „niemieckie służby wywiadowcze absolutnie nie są wiarygodnymi partnerami, jeżeli chodzi o Rosję”.
Wg relacji Siphera, gdy Amerykanie przekazywali informacje niemieckiej BND o możliwości inwazji na Ukrainę, niemieccy partnerzy zachowywali się bardzo arogancko i nie przyjmowali tej informacji do wiadomości.
Jeśli połączymy ze sobą wszystkie płaszczyzny:
- politykę władz z Berlina oraz sposób jej uprawiania,
- zależność energetyczną Niemiec od Rosji,
- dotychczasowe i ujawnione rosyjskie wpływy w niemieckich: polityce, administracji i służbach,
to trudno nie uzyskać bardzo negatywnego dla Niemców wrażenia, iż ich państwo na wielu płaszczyznach sprzyja Rosji. I wszelkie działania, które mogą być interpretowane w ten sposób, nie są bynajmniej przypadkowe. Jest to jedna wielka wizerunkowa klęska Niemiec, która skutkuje utratą wiarygodności u najważniejszych partnerów (USA, Zjednoczonego Królestwa, państw Europy Środkowej, Ukrainy, a choćby Francji).
Na takich podstawach nie da się budować przyszłej pozycji Niemiec, jako naturalnego lidera Unii Europejskiej, który mógłby jednocześnie pełnić rolę amerykańskiego pełnomocnika w zakresie interesów Waszyngtonu na Starym Kontynencie. Berlin jest w tych wymiarach skończony. Trzeciej takiej szansy Niemcy już nie dostaną (1 – okres Obamy i „resetu”, 2 – Bidena tuż po objęciu przez niego władzy, „America is back”). Jednocześnie w samej Unii, pozycja Berlina jest znacznie słabsza niż dotychczas. Niemiecka polityka energetyczna (stawianie na Nord Stream II po ataku Rosji na Ukrainę w 2014) oraz sposób udzielania pomocy Ukrainie nie tylko nie przyczyniły się do bezpieczeństwa i stabilności Unii Europejskiej, ale i wręcz przeciwnie – zachęcały agresorów do uderzania w unijne interesy. Tak nie postępuje lider wspólnoty.
OKRAKIEM NA PŁOCIE?
Niemiecka „obrotowość” na arenie międzynarodowej jest tak samo sławna jak i zmitologizowana. Władze z Berlina przez dekady zacieśniały współpracę z Moskwą, opierały swoją strategię energetyczno-polityczną o partnerstwo z Kremlem, a na koniec dnia musiały to wszystko wyrzucić do kosza. Skoro Berlin nie mógł przejść do porządku dziennego nad rosyjską agresją na Ukrainę, to czy niemiecka polityka wschodnia rzeczywiście była całkowicie suwerenna, niezależna i niepodatna na presję z zewnątrz? Dlaczego Berlin nie blokował unijnych sankcji na Rosję nakładanych po 2014 roku? Dlaczego ugiął się pod presją Waszyngtonu i nie zrealizował kontraktu związanego z Nord Stream II? Wreszcie dlaczego Niemcy – tak zależne energetycznie od Rosji – odcinają się od tego źródła dostaw surowców energetycznych oraz udzielają wsparcia Ukrainie? Być może z tych samych powodów, dla których Angela Merkel znosiła cierpliwie upokorzenia ze strony prezydenta Donalda Trumpa?
Skoro władze z Berlina nie są w stanie kontynuować swojej wieloletniej strategii politycznej po 24.II.2022 roku to czy Niemcy mają realną swobodę w kwestii budowania partnerstwa z Chinami? Czy Pekin jest realną alternatywą dla Waszyngtonu?
Póki Amerykanie tolerowali niemiecko-rosyjską przyjaźń, póty partnerstwo na osi Berlin-Moskwa kwitło. Jednak gdy Kreml poszedł na wojnę, w Waszyngtonie użyto wszelkich możliwych płaszczyzn perswazji, by odciąć Rosję od korzyści, jakie ta czerpała z transakcji z Zachodem. Amerykanie byli w stanie z zastanawiającą łatwością przerwać niemiecko-rosyjskie partnerstwo. Nie było jednego dnia, jednego incydentu czy jednej wypowiedzi ze strony niemieckich elit, które poddałyby w wątpliwość podążanie w kierunku, jaki wyznaczono w Waszyngtonie. Niemieccy decydenci nie wykrzesali z siebie choćby sugestii sprzeciwu wobec postawy narzucanej im przez USA. Jedyne do czego byli zdolni, to zakulisowa opieszałość i nieskuteczność w wykonywaniu działań, których od nich oczekiwano. To wszystko.
Wobec powyższego nie jest trudno wyciągnąć wniosek, iż w zakresie relacji na linii Berlin-Pekin sytuacja jest dokładnie taka sama. Niemcy starają się sondować amerykańskie stanowisko poprzez dokonywanie subtelnych, ale jedynie formalnych kroków zbliżających do zacieśnienia relacji z Chinami. Amerykanie tolerują pewne zachowania także z tego względu, iż sami na niektórych płaszczyznach muszą jeszcze współpracować z Chinami, a konkretniej z chińską gospodarką. Co się jednak stanie, gdy – podobnie jak w przypadku Rosji – sytuacja się zaostrzy? Czy Amerykanie nie użyją dokładnie tych samych argumentów i narzędzi, by wyperswadować Niemcom (ale i całej UE) budowanie jakiejkolwiek osi na linii Berlin-Pekin?
Niemieckie „opcje” są wbrew pozorom mocno zawężone. Niemiecka sprawczość w polityce zagranicznej jest dalece niewystarczająca, w porównaniu do niemieckich ambicji. Wystarczy tylko wspomnieć, iż od 2015 roku Niemcy muszą akceptować asertywną postawę Polski. Postawę, która jest dowodem i przypomnieniem niemieckiej klęski, jeżeli chodzi o prowadzenie polityki wschodniej oraz projektu tzw. Mitteleuropy. Polska jest kolejnym żywym dowodem na niemiecką bezsilność, jeżeli chodzi o przeciwstawianie się amerykańskim interesom na Starym Kontynencie.
PODSUMOWANIE – „szczyt” niemieckiej potęgi już za nami?
Zbierając wszystkie ww. tezy, dane oraz myśli w całość, podkreślenia wymaga jeden niezwykle istotny fakt. Cztery z trzech niemieckich filarów i celów geopolitycznych runęły. Osiągnięcia Berlina w kluczowych dla siebie sprawach wyglądają następująco:
- Porażka projektu Mitteleuropy na płaszczyźnie politycznej, utrata wpływów w relacji z Polską, ale i także osłabienie pozycji względem innych państw regionu (Litwy, Łotwy, Estonii, ale i Rumunii, Czech, Węgier, Słowacji) -> proces trwa od 2015 roku,
- Klęska projektu budowy osi Paryż-Berlin-Moskwa, czyli EuRosji od Lizbony po Władywostok, w tym polityki energetycznej opartej na dostawach rosyjskich surowców, których redystrybutorem na rynku europejskim miały stać się Niemcy, klęska budowy rosyjsko-niemieckiego partnerstwa energetyczno-gospodarczo-technologicznego,
- Dewastacja niemieckiego wizerunku jako lidera Unii Europejskiej, tak w sprawach gospodarczych, politycznych jak i w zakresie bezpieczeństwa wywołana m.in. nieumiejętnym prowadzeniem polityki zagranicznej, opartej o argument siły (gospodarczej), której efekty przyczyniły się do wybuchu wojny w bezpośrednim sąsiedztwie UE i kryzysu w Europie, co wszystko łącznie może decydować o fiasku projektu federalizacji Unii Europejskiej pod współprzewodnictwem Niemiec.
Ostatnim niemieckim filarem, który jeszcze się trzyma, jest potęga gospodarcza – jednak ta, w dużym stopniu zależy od czynników zewnętrznych. Niemiecka gospodarka oparta na produkcji i eksporcie jest niezwykle podatna na wszelkiego rodzaju stres-testy. W świecie, w którym najważniejsi niemieccy partnerzy toczą między sobą wojny, Niemcy będą ponosili koszty tych konfliktów niezależnie od tego, czy będą w nich czynnie uczestniczyć (opowiedziawszy się po jednej ze stron) czy też nie.
Nie ulega również wątpliwości, iż Berlin – w odróżnieniu do np. Paryża – nie może sobie pozwolić na wielką asertywność względem Waszyngtonu. W obliczu fiaska niemieckiej polityki zagranicznej, upadku wiarygodności niemieckich elit oraz struktur państwowych, a także wątpliwej postawy w czasie próby dla świata Zachodu, można się spodziewać, iż po wojnie na Ukrainie Niemcy zapłacą wysoką cenę polityczną za swoje dotychczasowe działania i zaniechania. W część tej ceny będą wchodzić naturalne konsekwencje nieudolnej polityki (utrata wiarygodności). Natomiast w mojej opinii, w Waszyngtonie już teraz trwa rozliczanie sojuszników i partnerów z ich postawy. Czas wojny to czas, kiedy należy konsolidować siły i środki oraz pokazywać jedność wobec zewnętrznych zagrożeń. Czas pokoju, to czas rozliczeń. I w tym zakresie wydaje się, iż Niemcy wciąż są pod kreską. Podobnie jak Węgry. Teza o tym, iż gdy tylko będzie po temu odpowiedni czas, Amerykanie skrócą Berlinowi poluzowaną dotychczas smycz – nie wydaje się postawiona nad wyrost. Zwłaszcza, iż w Waszyngtonie będzie determinacja do tego, by zagwarantować sobie na przyszłość większą pewność, jeżeli chodzi o wsparcie partnerów i sojuszników (choćby w kontekście rywalizacji z Chinami).
I w nawiązaniu do Chin trudno nie oprzeć się ponadto wrażeniu, iż ten niemiecki zwrot w stronę Dalekiego Wschodu – który dodatkowo mierzi Amerykanów – również zakończy się klęską. Co będzie skutkowało dalszą utratą pozycji i wiarygodności na arenie międzynarodowej.
Nie da się bowiem prowadzić polityki zagranicznej wbrew interesom państwa, od którego zależy własne prosperity oraz bezpieczeństwo. To na Stanach Zjednoczonych niemiecka gospodarka zarabia najlepiej. To od US Navy zależy bezpieczeństwo szlaków wodnych. Wreszcie to US Army stacjonuje w RFN i teraz również w Polsce. O czym w niniejszym artykule nie napisałem (a co jest w książce), to słabość niemieckiej polityki zagranicznej wynika również ze słabości Bundeswehry. Bo choćby gdyby władze z Berlina miały wolę prowadzenia zupełnie innej polityki zagranicznej, chciały wesprzeć Polskę i państwa bałtyckie w zakresie bezpieczeństwa (a tym samym wesprzeć Ukrainę, od sytuacji której zależy bezpieczeństwo Polski), to nie miałyby po temu narzędzi. Jednak paradoksalnie, ewentualne niemieckie inwestycje w dużą i silną armię wcale nie przysporzą Niemcom sojuszników. Przeciwnie, tego rodzaju działania (które już są zapowiedziane) będą raczej budzić obawy. Właśnie ze względów historycznych oraz z powodu braku wiarygodności.
Jedynym, korzystnym i alternatywnym wyjściem dla Niemców – w zakresie bezpieczeństwa – byłaby zgoda na francuski projekt dotyczący europejskiej armii. Inwestycja w nią nie budziłaby obaw wśród niemieckich partnerów, a jednocześnie stałaby się narzędziem politycznym i gwarancją unijnego bezpieczeństwa. Problem w tym, iż pomysł budowy europejskiej armii jest sprzeczny z amerykańskimi interesami… I znów wracamy do pytania, czy właśnie fakt ten nie był przyczyną tego, iż taka armia jeszcze nie powstała, a Niemcy odnosili się do pomysłu w sposób powściągliwy lub sceptyczny?
PROGNOZA – zarzucenie ambicji oraz opcja awaryjna
Na wstępie należy zastrzec, iż prognozowanie czegokolwiek obarczone jest dużym ryzykiem, a tezy i przypuszczenia stawiane przez autora należy traktować jako intelektualną rozrywkę. I nie podejmować na ich podstawie decyzji zwłaszcza finansowych
Jednocześnie warto również wspomnieć o innym zagadnieniu, które w niniejszym artykule nie zostało opisane (a co znajduje się w książce). Niemcy jako naród są w tej chwili w dość specyficznym momencie historii, w którym będą musieli zadecydować o swojej tożsamości. Wzorce historyczne zostały z naturalnych względów odrzucone. Dawny pruski militaryzm został zastąpiony przez ideę pacyfizmu. Jednocześnie Republika Federalna Niemiec to państwo o dużym odsetku imigrantów oraz obywateli imigranckiego pochodzenia. Na jej terenie toczą się pewnego rodzaju wojny, których Niemcy są zakładnikiem. Konflikty wyznaniowe, ale i narodowe (np. Kurdowie vs Turcy). Nierzadko dochodzi do zamieszek, burd ulicznych oraz manifestacji wywoływanych przez mniejszości religijne i etniczne. Dodatkowo poprzez środowiska imigranckie, swoje wpływy w Niemczech uzyskują państwa obce (np. Turcja), co przekłada się czasem na negatywny wpływ na bezpieczeństwo wewnętrzne w Niemczech.
Struktura społeczna Niemiec zmienia się, co ma i będzie miało coraz większy wpływ na politykę krajową. Niemcy staną w obliczu kryzysu tożsamościowego, który będzie miał wpływ na politykę zagraniczną. W jaki bowiem sposób liczne mniejszości etniczno-religijne będą utożsamiały się z niemieckim interesem narodowym w polityce zagranicznej? Dochodzą do tego inne płaszczyzny, w tym militarna. Już teraz Bundeswehra ma duże problemy z rekrutacją, a pomysły zatrudniania w armii imigrantów rzucane są zupełnie na poważnie. O tym wszystkim należy pamiętać, bowiem sytuacja społeczna będzie odgrywać swoją rolę w skali całego państwa.
Mając to wszystko (i nie tylko to) na względzie można spodziewać się słabnięcia pozycji Niemiec na arenie międzynarodowej, w tym na tej regionalnej – unijnej/europejskiej. Niemcy nie zdołają podporządkować sobie Mitteleuropy oraz wzmocnić tym samym pozycji w Unii Europejskiej. Zwłaszcza w Europejskim Banku Centralnym, który choć został umieszczony w niemieckim Frankfurcie nad Menem, to zarządzany jest przez reprezentantów państw o dużym zadłużeniu publicznym. Nie należy się również spodziewać wielkich postępów w kwestii federalizacji Europy. Egoistyczna polityka prowadzona przez Berlin metodą: „silniejszy ma rację” nie przysporzyła Niemcom przychylności. Tak w Europie Środkowej, na Bałkanach, ale również wśród „południowców” tj. Włochy, Hiszpania, Grecja czy Portugalia. Nie ma również powrotu do strategicznego partnerstwa z Rosją. Jednocześnie zwrot ku Chinom wydaje się być nierealny.
Business as usual?
Dotychczasowa niemiecka postawa względem Rosji oraz wojny na Ukrainie nakazuje sądzić, iż decydenci z Berlina (nie tylko zresztą oni) wciąż myślą o tym, jak będzie wyglądać układ sił po konflikcie. I można domniemywać, iż Niemcy wciąż liczą na powrót świata, w którym oś Berlin-Moskwa wróci na tapet. Czy tak się rzeczywiście stanie?
W mojej opinii niemieckie kalkulacje w tym zakresie to mrzonka. jeżeli Rosja zwycięży na Ukrainie i przejmie kontrolę nad Kijowem – o co toczy się tak naprawdę wojna – wówczas świat Zachodu pod przewodnictwem USA będzie kontynuował twardą linię względem Moskwy. O czym pisałem i co uzasadniałem wielokrotnie. Amerykanie nie mogą sobie pozwolić na porażkę ze słabą Rosją w sytuacji, w której muszą demonstrować potęgę swoim sojusznikom w kontekście zmagań z Chinami. Waszyngton będzie gotowy zagłodzić Rosję, a to oznaczałoby kolejne lata izolacji Moskwy, sankcje, embarga i brak możliwości importowania rosyjskich surowców – na co mogą liczyć Niemcy. Tak więc choćby w korzystnym dla siebie wariancie wydarzeń na Ukrainie, Rosja jest skończona (co tłumaczyłem choćby w tekście z kwietnia pt.: „Federacja Rosyjska już przegrała – pytanie ile szkód zdoła jeszcze wyrządzić?”). Za 10-15 lat Moskwa – z uwagi na potężne problemy wewnętrzne – nie będzie dla nikogo partnerem do rozmów czy formowania konstrukcji geopolitycznych. Przeciwnie, tak cała Unia Europejska jak i Niemcy mogą choćby nie chcieć angażować się w relacje z upadającą Rosją, która będzie stanowić tylko ciężar dla ewentualnych partnerów.
Natomiast w sytuacji, gdy Rosja przegra na Ukrainie (co raczej będzie przedstawione jako remis, ale cele Kremla nie zostaną osiągnięte) i dojdzie do jakiegoś traktatu pokojowego na linii Zachód&Ukraina – Rosja, to pozycja Kremla będzie wówczas niesamowicie słaba. Po pierwsze, porażka Putina może doprowadzić do wewnętrznego konfliktu o władzę, co może skończyć się rozpadem Rosji. Po drugie, porażka wojenna może przyśpieszyć wybuch licznych kryzysów wewnętrznych, które trawią Federację Rosyjską (finansowo-gospodarczy, technologiczny, społeczny etc.). Wreszcie po trzecie, Moskwa której Zachód podyktuje warunki pokojowe będzie geopolitycznym karłem, jeżeli chodzi o sprawczość na arenie międzynarodowej.
Dołóżmy do tego fakt, iż Nord Streamy zostały uszkodzone, a jedyne lądowe połączenia gazociągowe i ropociągowe między Rosją a Niemcami przebiegają przez… Polskę i Ukrainę. Po zwycięskiej wojnie z Rosją, to Warszawa i Kijów będą decydowały o tym, czy i w ogóle będzie możliwy transfer rosyjskich gazu i ropy na zachód. To będzie bardzo problematyczne dla Berlina, bowiem Polska już teraz staje się niezależna od dostaw z Rosji, a więc władze z Warszawy będą mogły blokować rosyjski gaz. Ukraińcy także walczą w tym zakresie o pełną niezależność od rosyjskiego surowca. Natomiast jeżeli chodzi o ropę, to Rafineria w Gdańsku wykorzystuje jedynie połowę mocy przerobowych by zaspokoić potrzeby polskiego rynku. Innymi słowy, jeżeli Polska zagwarantuje sobie kontrakty na dostawy ropy przez morze (np. z Zatoki Perskiej, ale i z USA) – co dzieje się już w tej chwili – wówczas ropociągiem „Przyjaźń” również nie popłynie ani kropla rosyjskiego czarnego złota.
Innymi słowy, z przyczyn zupełnie obiektywnych, to głównie od Polski i Ukrainy będą zależeć niemiecko-rosyjskie deale w zakresie dostaw ropy i gazu poprzez rurociągi. Na takim stanie faktycznym nie można planować wieloletniej, długofalowej strategii politycznej i energetycznej. Co najwyżej można zawrzeć jakieś doraźne umowy lub porozumienia przy zgodzie Warszawy/Kijowa, ale przy świadomości, iż źródło dostaw nie jest całkowicie kontrolowane ani przez Berlin ani przez Moskwę. Innymi słowy, Republika Federalna Niemiec jest w zasadzie skazana na strategię, w której musi zbudować niezależność od rosyjskich surowców energetycznych. A to z kolei będzie osłabiało wspólnotę interesów między Berlinem a Moskwą. Jednocześnie wspólny polsko-ukraiński interes w zakresie polityki energetycznej będzie spajał polityczne partnerstwo na linii Warszawa-Kijów. choćby nieformalny blok Polski i Ukrainy może stanowić poważną przeszkodę w zakresie ewentualnej budowy choćby czysto politycznej współpracy między Niemcami a Rosją. Zwłaszcza, gdy Polska i Ukraina nie będą czuły przed przegraną Rosją respektu i nie będą bały się prezentować asertywnej, a choćby przeciwstawnej postawy wobec Kremla. W takiej sytuacji Niemcy nie będą miały czego szukać w strategicznym partnerstwie z Rosją, bowiem Moskwa nie będzie w stanie zagwarantować Berlinowi ani dostaw surowców energetycznych ani dostatecznej siły politycznej służącej do oddziaływania na całe tzw. Międzymorze. Czyniąc długi wywód krótkim. Rosja będzie geopolitycznym bankrutem, który w zamian za niemieckie pieniądze i technologie, nie będzie mógł nic zaoferować. Więc z perspektywy Niemiec, po co inwestować w takiego bankruta?
To zrodzi dla Niemców zupełnie nową sytuację, w której stracą partnera do wspólnego zarządzania Mitteleuropą (to się już zresztą stało). Bez silnej i stanowiącej zagrożenie dla sąsiadów Moskwy (straszak), Niemcy nie będą w stanie przełamać asertywnej postawy Warszawy. Argument: „lepiej bądźcie z nami, bo przyjdą po Was Rosjanie” już nie zadziała. A więc cel w postaci zbudowania politycznej Mitteleuropy (bo gospodarcza już powstała) należy uznać za mało realny do zrealizowania. Skoro tak, to Niemcy nie będą mogły upatrywać poszerzania swojej strefy wpływów zarówno na kierunku wschodnim, ale i w samej Unii Europejskiej. Ich pozycja wobec „południowców” lub choćby samej Francji zwyczajnie osłabnie (to się zresztą już stało i być może samotna podróż Olafa Scholza do Pekinu była desperacką próbą odzyskania pozycji).
Reasumując, po wojnie na Ukrainie – niezależnie od wariantu wydarzeń – Niemcy w perspektywie średnio i długoterminowej nie mogą liczyć na skuteczność swojej polityki wschodniej. W wariancie wojennej porażki Rosji, w krótkim terminie, Niemcy mogą starać się przeciągnąć na swoją stronę Ukrainę (za pomocą niemieckich i unijnych pieniędzy) by rozgrywać politycznie Warszawę, natomiast to nie wystarczy do zbudowania Mitteleuropy, a także do powrotu do osi Berlin-Moskwa. Bo niemieckie próby odtworzenia tej ostatniej zawsze będą prowadzić do zacieśniania współpracy na linii Warszawa-Kijów. Co w efekcie będzie osłabiać pozycję Niemiec choćby względem samej Polski. Business as usual z Rosją, w rozumieniu strategii energetycznej oraz budowania politycznego bloku EuRosji nie mają szans na realizację. Tym bardziej, iż tego rodzaju scenariusz będzie torpedowany przez Stany Zjednoczone. Waszyngton by blokować tego rodzaju pomysły zawsze będzie stawiał na Warszawę. I rzeczywiście tak się stanie, ponieważ USA wcale nie liczy już na „przeciągnięcie” Rosji na swoją stronę przeciwko Chinom. Po zerwaniu pierwszego resetu przez Putina i po ostatniej inwazji na Ukrainę w Waszyngtonie zrozumiano, iż Rosja nie jest i nie będzie żadnym wiarygodnym partnerem na przyszłość. Trzeba Rosję zneutralizować tak, by nie mogła Amerykanom przeszkadzać w konfrontacji z Chinami i wzmacniać Pekinu. O czym również pisałem wielokrotnie, choćby w tekście: z 2019 roku pt.: „USA zamierza pobić Rosję. Nie będzie resetu”.
Tak więc pozostawiona sama sobie Rosja, po przegranej wojnie na Ukrainie oraz przy olbrzymich problemach wewnętrznych, nie będzie żadnym partnerem ani dla USA ani choćby dla Niemiec. A choćby gdyby te ostatnie myślały inaczej, to Amerykanie zablokują każdą inicjatywę zmierzającą do odbudowy koncepcji EuRosji. Co jest kolejnym argumentem za tym, iż niemiecka polityka wschodnia w dotychczasowej formie jest skończona.
Unia dwóch prędkości – polityczny blok wewnątrz UE?
Wobec tych wszystkich porażek i całkowitej klęski dotychczasowej linii politycznej, niemieccy decydenci będą w kolejnych latach zastanawiać się nad opracowaniem nowej strategii politycznej dla Niemiec. To będzie czas prawdziwej (a nie tylko pozornej) rewizji wyobrażeń o przyszłości Niemiec, ich roli oraz pozycji w Unii Europejskiej. To czego możemy być pewni, to uruchomienie procesu rozliczeniowego, którego kalkulacje będą miały odpowiedzieć na pytanie, czy Niemcom wciąż będzie opłacała się kontynuacja projektu Unii Europejskiej w takiej formie jaka jest, czy też należy myśleć o opcji awaryjnej w dalszej przyszłości (skoro nie da się przeobrazić UE). A jeżeli tak, to jak ta opcja awaryjna ma wyglądać?
Starając się odpowiedzieć na to pytanie należy odnotować, iż realizacja projektu Mitteleuropy miała dać Berlinowi argumenty do zarządzania niesfornym i zadłużonym południem UE. Jednocześnie fiasko tego projektu oznacza prawdopodobnie veto w kwestii budowania federacji UE, ale i poszerzenia strefy euro. W obliczu tego wszystkiego Niemcy mogą stracić nadzieję na uzyskanie mechanizmów blokujących procesy, które prowadzą do sytuacji, w której RFN ponosi ekonomiczne koszty utrzymywania długów zaciągniętych przez „południowców” ze strefy euro.
W obliczu politycznej niechęci państw Europy Środkowej (z Polską na czele) oraz gospodarczego obciążenia w postaci państw z południa Unii, decydenci z Berlina mogą zacząć realnie myśleć o projekcie unii dwóch prędkości w dość wąskim rozumieniu. Przypomnijmy, iż jest to pomysł przedstawiony w roku bodaj 2017 przez polityków z Luksemburga, a następnie Belgii, który zakłada powstanie pewnego rodzaju bloku wewnątrz Unii Europejskiej. Na taki blok mogłyby się składać państwa Beneluksu (Belgia, Holandia i Luksemburg), Niemcy oraz Francja. To oznaczałoby de facto rozpad wspólnoty Unii Europejskiej, tyle, iż bez oficjalnego: „gasimy światło”.
Zanim jednak do tego dojdzie, należy się spodziewać przynajmniej jeszcze jednej próby uzyskania przez Niemcy dominacji w UE. Berlin może upatrywać swojej szansy – paradoksalnie – we wciągnięciu Ukrainy do Unii Europejskiej. Niemcy mogą sądzić, iż uzależnienie Kijowa od unijnej kroplówki finansowej da im polityczną kontrolę nad Ukrainą. To może jednak dać efekty tylko w krótkim terminie, do czasu gdy Ukraina nie stanie z powrotem na nogi. W średnim i długim terminie, w interesie Kijowa jest orientowanie się na Warszawę. Z uwagi np. na:
- wspólnotę interesów w zakresie bezpieczeństwa (Rosja),
- wspólnotę interesów w zakresie blokowania osi Berlin-Moskwa,
- fakt, iż połączenie z UE i jej rynkiem będzie wiodło przez terytorium Polski i to Polska będzie wprowadzała Ukrainę do Unii (być może nie jedyna, ale staniemy się siłą rzeczy ważnym pośrednikiem),
- wiarygodność Warszawy jako partnera, na którym można polegać w najtrudniejszych chwilach (vide postawa po inwazji z 24.II.22’).
O czym pisałem w ostatniej analizie pt.: „Ukraina będzie dla Polski ciężarem – strategia wschodnia Polski po wojnie”.
Biorąc to wszystko pod uwagę można śmiało postawić tezę, iż Republika Federalna Niemiec jest największą polityczną ofiarą rosyjskiej agresji na Ukrainę pośród państw w Unii Europejskiej… Władimir Putin nie tylko postawił na kartę wojenną los Federacji Rosyjskiej, ale i także – niczym gracz brydżowy – zalicytował interesy oraz plany geopolityczne niemieckiego partnera.
Krzysztof Wojczal
geopolityka, polityka, gospodarka, prawo, podatki – blog