Kończy się letnia kanikuła, a więc nadchodzi czas kolejnego sezonu artystycznego, czas oferty, która utrwali i „twórczo” rozwinie wszystko to, co zwiemy antykulturą. „Patriotyczni” komentatorzy znów będą teatralnie (o właśnie!) rozdzierać szaty, protestować, sentymentalnie wzdychać itd. Jednocześnie nie zauważą, zresztą jak co roku, iż w całym kraju nie brakuje kontroferty, której tak potrzebują tysiące wykluczonych z kultury Polaków.
Zacznijmy Wyspiańskim: „Myśmy wszystko zapomnieli; mego dziadka piłą rżnęli… Myśmy wszystko zapomnieli”. I faktycznie – nic nie pamiętamy – nie tylko, gdy chodzi o ludobójstwo na Wołyniu, co mógłby sugerować przytoczony cytat, ale również o pamięć tego, co rządzący robili ledwie kadencję czy dwie temu. Oni bez żenady tę niepamięć wykorzystują, m.in. w celu – jak nam wmawiają – „odpolitycznienia” rynku pracy, zwalniając tych, których na stołkach posadził PiS i wsadzając na te stołki swoich faworytów, wśród których nie brak osób po wielokroć skompromitowanych i politycznie, i zawodowo. No ale my nie pamiętamy, a gdyby nawet, to kto rządzącemu zabroni. Doprawdy, nie usprawiedliwia tego fakt, iż poprzednicy – niejako dla odmiany – swych mianowańców, często zupełnych „nołnejmów” potrafili „wyciągać z kapelusza”. Przykładem takich obopólnych machinacji są niestety również narodowe sceny teatralne. Celnie puentuje to Grzegorz Kempinsky na swoim blogu pisząc: „Że kiedy już myśleliśmy, iż Stary Teatr osiągnął absolutne dno, tapla się w dennym mule i wydaje się, iż gorzej być nie może, czeka go następna „dyrekcja” pani Ignatjew i pana Skrzywanka. Obiecuję Wam, niestety, iż to jeszcze nie koniec, iż owszem może być gorzej, o wiele gorzej”. Chodzi oczywiście o Narodowy Stary Teatr w Krakowie, w którym przez długie cztery lata dyrektorował nieudaczny zawodowo duet Raźniak i Bukowski. Ich następcy – wymienieni wyżej – to klasyczni reprezentanci tzw. salonu, o zdefiniowanych od lat marksistowskich preferencjach światopoglądowych i karierze znaczonej dyrekcjami oraz żałosnymi produkcjami to tu to tam.
W Warszawie mizerię narodowej sceny zasłania liść łopianu, czyli Jan Englert (piszę – łopianu, bo listki figowe to nie w tym klimacie i są trochę za małe na stołeczną antynarodową bylejakość). Przesadzam? No to przykład bardzo konkretny – grane tam od lat „Dziady” (jak się okazuje nie tylko w Krakowie potrafią brzydko się bawić Mickiewiczem). Zacytujmy fragment z recenzji Temidy Stankiewicz-Podhoreckiej: „Przedstawienie to całkowicie pozbawione jest klimatu „Dziadów”, który stworzył polski wieszcz, a także polskiej obyczajowości. Od czasu do czasu pojawia się za to celowe ośmieszanie, dziwaczne wygłupy bohaterów (…) Rzecz zakrawa po prostu na szyderstwo (…) Wiele smutnych pytań ciśnie się na usta po obejrzeniu tego spektaklu niby „Dziadów”. Nie ma w nim wyeksponowanego dramatyzmu, nie ma wielkiego, niezaprzeczalnego piękna artystycznego, nie ma uniesienia, rytmu, muzyczności – niczego, co wpisane jest w poetycką frazę, którą przybito na dodatek prozatorskim sposobem interpretacji tekstu. Jedno jest pewne – świadomie miało być śmiesznie, nienarodowo, z dala od polskości”.
To tylko dwa z dziesiątków draństw pustoszących polską kulturę. A o ile ktoś koniecznie chce się z tym zapoznać bez fatygi bycia w teatrze, to niechaj głęboko nabierze powietrza i zanurkuje w odmętach imprezy o nazwie „Campus Polska przyszłości”. (Warto wiedzieć, iż było to finansowane przez Fundację Adenauera, która – co tym bardziej warto wiedzieć – w 95% jest utrzymywana przez rząd niemiecki.) Campus, z finałem na koniec sierpnia, „twórczo” rozwinął niegdysiejszą ideę przywoodstockowej owsiakowej „Akademii Sztuk Przepięknych” (och, jakże przepięknych!) Nader celny tegoż opis dał publicysta „Myśli Polskiej”, Łukasz Jastrzębski, zwracając uwagę na wulgarny język uczestników, ale przede wszystkim na ich kompletną bezideowość: „Orientacja polityczna została zmieniona często na chwiejną orientację seksualną. Ich horyzont myślowy jest ściśle wykreowany przez możnych i wpływowych (…) Wystarczyło się wsłuchać o jakich problemach mówili młodzi ludzie zebrani na Campusie Polska Przyszłości – związki jednopłciowe, refundacja in vitro, powszechna aborcja, ochrona klimatu, dekarbonizacja, wsparcie dla Ukrainy, pokonanie Putina”.
To właśnie ci patofani ośmioliterowego programu na życie (dla przypomnienia: pierwsza litera to „j”) zapełniają widownie instytucji teatralnych i spijają wino z plastikowych kubków na wernisażach biur wystaw artystycznych. Możemy się pewnie spierać, czy ukształtowała ich prezentowana tam oferta, czy to oni swą moralną abnegacją tę ofertę inspirują, ale dla kondycji naszego kraju wiedza o tym „co było pierwsze” nie ma znaczenia. Natomiast więcej niż ważnym jest, abyśmy wszystkie takie oferty – mówiąc wprost – „wysyłali na drzewo” i to razem z ich autorami. Skądinąd jest to kierunek słuszny dla wielbicieli „zielonych ładów” i apologetów ewolucji odwołujących się do małpiego protoplasty.
A kontroferta? To oczywiście kreacjonizm, czyli w praktyce chrześcijańskiej: „Niech wasza mowa będzie: tak, tak; nie, nie. A co nadto jest, od Złego pochodzi”. Szukajmy w sztuce Boga, szukajmy takiej oferty, w której On jest najważniejszy. A jak zaczniemy, to i znajdziemy – ręczę, iż bez większego problemu… I jeszcze mała prośba: kiedy już znajdziecie, to dawajcie o tym znać.
Tomasz A. Żak