Szulim Keselman to jeden z bardzo nielicznych Żydów pochodzących z Wołynia, który pozostawił po sobie spisane wspomnienie tragicznych wydarzeń z tego rejonu z lat 1941-1944. Jego „Wspomnienia Ocalonego” to opis zarówno ogromnej zbrodni Niemców na Żydach, ale też ciekawej mieszanki etnicznej, na którą składali się zarówno Żydzi i Niemcy, ale też Polacy i Ukraińcy. Dla każdej z tych grup co innego stanowiło powód do obaw, jak też do odczuwania ulgi.
Całkiem niedawno, kilka miesięcy temu nakładem Instytutu Pamięci Narodowej ukazały się drukiem „Wspomnienia Ocalonego. Wołyń 1941-1944” Szulima Keselmana. Książka trafiła do mnie przypadkiem. Nie planowałem zajmować się kwestią wołyńskich Żydów i w zasadzie niespecjalnie zastanawiałem się nad regionalnymi aspektami prowadzonej przez Niemców eksterminacji. Jednak, jak to czasem bywa, znam kogoś związanego z tą historią. Mój kolega z pracy jest prawnukiem Julii i Juliana Stemporowskich, pozytywnych postaci ze wspomnianej publikacji. Zywczajnie podarował mi tę książkę.
Poza samą treścią wspomnień Szulima Keselmana, do publikacji dodano wprowadzenie opowiadające ogólną historię ludności żydowskiej na Wołyniu, wstęp, analizę językową (imiona, nazwy, wymagały czasem korekt, ale też autor nie władał językiem polskim jako pierwszym, co sprawiało, iż czasem posługiwał się nim specyficznie), a na końcu kilka krótkich artykułów historyków na temat wołyńskich gett. Daje to jeszcze lepszy obraz ogólny przy opowiedzianej historii konkretnego człowieka, działającej lepiej na emocjonalną stronę czytelnika.
Tekst adekwatny wspomnień zaczyna się wraz z operacją „Barbarossa”, czyli we wrześniu 1941 roku, kiedy to III Rzesza zaatakowała swojego dotychczasowego sprzymierzeńca, czyli ZSRR. Wołyń był jako wschodnia część II RP zgodnie z paktem Ribbentrop-Mołotow wcielony do Związku Radzieckiego w 1939 roku. Mogłoby się wydawać, iż życie pod rządami Stalina to tragedia, ale w porównaniu z tym, co spotkało Żydów po rozpoczęciu wojny między ZSRR a Niemcami, można zrozumieć choćby tęsknotę za tymi dwoma latami spokoju od zawieruchy wojennej i niemieckiego planowego mordowania Żydów. Autor „Wspomnień…” był w tym czasie jeszcze niepełnoletni i w dorosłość przyszło mu wchodzić w najcięższych czasach.
CZYTAJ TAKŻE: „Auschwitz bez cenzury i bez legend” - recenzja książki
Po sukcesach na froncie wschodnim Niemcy przejęli zarząd nad kresami II RP, w tym Wołyniem. Rozpoczęli wtedy organizację życia mieszkańców w uciążliwy, zwłaszcza dla ludności żydowskiej sposób. Utworzono getto w Łokaczach, gdzie znalazła się rodzina Szulima Keselmana. W błyskawicznym tempie należało się przenieść do wyznaczonego terenu, więc siłą rzeczy wielu wołyńskich Żydów straciło już wiele na samej „przeprowadzce”. Już w getcie panowały ciężkie warunki, na które składały się m.in. nakaz pracy dla mężczyzn i kobiet w określonym wieku, małe racje żywnościowe (bodajże 150 g chleba dziennie, więcej dla pracujących), niemożliwość opuszczania getta (wyjątek stanowiła praca poza gettem), spełnianie fanaberii Niemców (np. zebranie określonej ilości złota od mieszkańców w krótkim czasie), konfiskata futer i ciepłych płaszczy na początku zimy (ciężko określić już choćby to okrucieństwo). Za wypełnianie fanaberii niemieckich zarządców odpowiadał Judenrat. Była to rada żydowska, która miała niechlubną rolę egzekwowania niemieckich poleceń, ale też nieformalnie jej protegowani mogli liczyć na lżejszą pracę i większe racje żywnościowe. Czasem dzięki łapówkom udawało się Judenratom w okolicznych gettach zmniejszać nakładane obciążenia. Jednak ich pomoc dla mieszkańców getta ograniczała się do takich właśnie nieformalnych/nieuczciwych transakcji z okupantem.
We wrześniu 1942 roku Niemcy zdecydowali się na likwidację getta w Łokaczach. Zginęła zdecydowana większość przesiedlonych tam Żydów, nielicznym udało się uciec. Głównie tym, którzy pracowali poza gettem, np. w lesie, jak autor omawianej publikacji, Szulim Keselman. Za radą matki ukrył się w lesie. Cała jego rodzina nie uniknęła likwidacji getta, czyli fizycznej eksterminacji jego mieszkańców, mówiąc wprost. Po ucieczce, Szulim ukrywał się w okolicznych lasach, w ciągłym strachu o życie, z kilkoma towarzyszami przygotowali schron i z trudem zdobywali pożywienie. Spotykał czasem innych ukrywających się Żydów. Z czasem jednak las przestał być dobrą ochroną. Niemcy, co prawda, nie zapuszczali się głębiej między drzewa, ale inaczej było z bandami UPA, które ożywiły się w 1943 roku. W międzyczasie Szulim Keselman uzyskał pomoc państwa Stemporowskich, którzy pozwolili mu ukrywać się zimą 1942-43 w swojej stodole i zapewniali mu pożywienie. Pomocy w krótszym okresie udzielał mu też ukraiński gospodarz Stepan Soroka. Potem Keselman wrócił do lasu, by z czasem wpaść w ręce banderowców, którzy wykorzystywali ocalałych Żydów do pracy w garbarni. Często jednak tę garbarnię przenoszono z obawy przed Niemcami. Jednak banderowcy również nie zamierzali w nieskończoność utrzymywać Żydów przy życiu. Szulimowi udało się zbiec z niewoli. Jeden z banderowców tylko upozorował, iż chce go zastrzelić i dał mu uciec. Jednak i tutaj bez odrobiny szczęścia nie przeżyłby zapewne. Ukrainiec, który pozwolił mu zbiec, bał się zabijać go na własną rękę, a zmęczony poszukiwaniem swoich dowódców przez noc, postanowił pozbyć się problemu przez upozorowanie nieumiejętnego powstrzymania uciekiniera.
Po tym wydarzeniu, Keselman ukrywał się znów u Stemporowskich, ale krótko. Oni sami też często nocowali poza domem obawiając się (i słusznie, gdyż co najmniej raz mogli zginąć) napadu banderowców, którzy w 1943 roku dokonywali mordów nazywanych zbiorczo Rzezią Wołyńską. Co ciekawe, w artykule dodanym do publikacji po adekwatnym tekście wspomnień, jeden z zagranicznych historyków ocenia, iż działanie UPA przeciwko Niemcom polegało głównie na... zabijaniu Polaków. I w czasie tych działań Szulim jeszcze raz ledwo uchodzi z życiem ukryty w stogu siana, kiedy Niemcy rozebrali stóg obok niego. Ostatecznie w 1944 roku udaje mu się przedostać na wschód od terenów pod niemiecką okupacją i trafia pod opiekę czerwonoarmistów. Potem sam wstępuje w ich szeregi. Został jeszcze ranny w Prusach Wschodnich, by koniec wojny zastał go w szpitalu. Następnie spędził kilkanaście lat we Wrocławiu i wyjeżdża do Stanów Zjednoczonych już z założoną rodziną. Wydaniem wspomnień zajął się jego syn.
Lektura tej pozycji uzmysłowiła mi ogrom cierpień zarówno poszczególnych ludzi, jak i skalę zbrodni. We wstępie i przypisach napotykałem kilkukrotnie wzmiankę o zabiciu kilkuset albo choćby kilku tysięcy Żydów. Nie chciałbym stwierdzać, iż ten naród ma monopol na martyrologię, bo choćby planowe eksterminacje miały wcześniej miejsce (zagłada Ormian w Turcji, czy „Operacja Polska” NKWD), ale też nie należy bagatelizować tego Holocaustu dlatego, iż staje się on narzędziem do politycznych targów, przez które prawda historyczna cierpi. Życie w getcie i oczekiwanie na masową egzekucję, gdzie śmierć rabina z zachowaniem rytuałów uznana została przez innych za wielkie błogosławieństwo, to sytuacja daleka od normalnej i komfortowej, by użyć eufemizmów. Czekanie na wroga na barykadzie czy w okopie daje chociaż poczucie, iż coś zależy od ciebie. Ciasnota, brud, upokorzenia, głód i to wszystko z perspektywą bycia szykowanym do likwidacji, to sytuacja zupełnie tragiczna. Już choćby lepsze wydaje się ukrywanie w lesie. Zawsze jest nadzieja na przetrwanie, jakaś iluzoryczna wolność, mimo bycia adekwatnie łowną zwierzyną. Szulim Keselman napisał, iż był wolny dopiero gdy spotkał radzieckich żołnierzy, którzy potraktowali go jak człowieka i jednocześnie byli w stanie go bronić.
CZYTAJ TAKŻE: O „antysemitach”, którzy... ratowali Żydów
Tutaj chciałem podzielić się pewnym spostrzeżeniem. Szulim Keselman był polskim obywatelem. Jednak jako Żyd widział sprawy wojny inaczej niż typowy Polak. Ze „Wspomnień…” i wiedzy o tym okresie, mogę stwierdzić, iż swoista konfiguracja grup etnicznych/narodowościowych na Wołyniu miała też swoje konsekwencje w stosunkach między nimi. Szulim Keselman właśnie jako Żyd całkiem nieźle wspominał okupację radziecką, ale wielką tragedią był dla niego zarząd niemiecki. Schronienia udzielali mu zwykli Polacy i Ukraińcy, ale obawiać się musiał współpracującej z Niemcami policji ukraińskiej, a potem też bojowników UPA, choćby po ich zerwaniu z Niemcami. Sowieci dopiero oznaczali dla niego jakiś spokój. choćby walka w ich szeregach była o niebo lepsza niż wieczna ucieczka i walka o przetrwanie.
Z kolei perspektywa Polaka, np. Juliana Stemporowskiego, była inna. Okupacja niemiecka była zła, ale dopiero ukraińscy nacjonaliści stanowili bezpośrednie zagrożenie, które zmuszało go do nocnych ewakuacji z domu wraz z rodziną. Niemcy mogli go zabić za ukrywanie Szulima, ale to UPA polowało na niego tylko ze względu na to, iż był Polakiem na ziemiach, które chcieli mieć dla niezależnej Ukrainy. Polacy wręcz chronili się w większych miastach z niemieckimi garnizonami, gdzie banderowcy mieli utrudnione zadanie. Pozytywną rolę wobec Polaków w okresie Rzezi Wołyńskiej odegrali też sprzymierzeni przecież z Niemcami Węgrzy. (O tym pisywał w swoich tekstach Andrzej Matowski w ramach strony „II Wojna Światowa w Kolorze”). Koniec wojny i zwycięstwo ZSRR nad Niemcami kosztowało pana Stemporowskiego porzucenie rodzinnych stron i przenosiny na „ziemie odzyskane”.
Nie chciałbym, żeby zostało to odebrane jako ocena konkretnych grup i narodów i próba przeniesienia tego na dzisiejsze realia. Nie uważam, iż pomaganie dzisiaj Ukraińcom jest niewłaściwe i nie należy im się, bo dopuścili się wielkich zbrodni na Wołyniu. Zwłaszcza, iż zbrodniarze krzywdzili też sprawiedliwych rodaków, którzy pomagali Polakom czy ich ostrzegali. Chciałem tylko zauważyć, iż choćby w czasie wojny, w której teoretycznie strony są ustalone, może się okazać, iż choćby „oficjalny” wróg nie zawsze jest największym zagrożeniem, iż różne grupy mają różne interesy i mogą różnie je widzieć. Ukraińcy mieli prawo ocenić sytuację w ten sposób, iż Niemcy to dla nich nadzieja na utworzenie swojego państwa. choćby jakieś grupy mogą mieć swoją wizję interesu, a co dopiero politycy. To, iż jako ludzie powinniśmy się zachowywać porządnie nie ulega wątpliwości, ale tak samo nie ulega wątpliwości, iż politycy nie powinni być naiwni, wierzyć w wieczne przyjaźnie, niewzruszone sojusze i moralne racje jako główny bodziec do działań swoich rządów czy resortów (i tychże w innych państwach). Państwa mają swoje interesy i mądra władza próbuje dyskontować swoje dobre uczynki, dba o swój PR itd. Niemądra władza wierzy we własną propagandę i liczy, iż każdy doceni dobry uczynek i już na zawsze zyska się szacunek i bezpieczeństwo. Nie mam pretensji do ukraińskich władz, jeżeli próbują wykorzystać Polskę do własnych celów. Takie jest ich zadanie - dbanie o interes ich obywateli. choćby jeżeli z naszej perspektywy pewne działania mogą wyglądać na niewdzięczność czy bezczelne prowokacje. Trzeba się z tym pogodzić. o ile ktoś stoi u steru państwa i udaje, iż tego nie rozumie (albo faktycznie nie rozumie, nie wiem co jest gorsze), to nie jest mądrym politykiem.