Ważna staje się wytrwałość opinii publicznych demokratycznych państw Zachodu, jeżeli chodzi o ich mobilizację do dalszego popierania ukraińskiego wysiłku wojennego. To scenariusz, w którym kluczowym czynnikiem może być rezultat wyborów prezydenckich w USA w 2024 r., gdyby wojna przekroczyła widnokrąg obecnej kadencji Joe Bidena.
Znajdujemy się u progu rozpoczęcia drugiego roku wojny, w której Ukraina musi bronić się przed rosyjską agresją. Minione 12 miesięcy obfitowały w niejeden zwrot akcji. Była groza i przytłaczające wieści o przeraźliwych zbrodniach wysłańców Kremla, ale były i napawające optymizmem chwile, gdy rosyjska armia się sypała, Ukraińcy odzyskiwali miasta i wsie, wsparcie Zachodu stawało się coraz bardziej realne i znaczące, a solidarność okazana przez Polki i Polaków ukraińskim uciekinierom słusznie napawała nas narodową dumą.
Nie spełniły się na szczęście czarne scenariusze rosyjskiego blitzkriegu. Ale także nie ma na razie podstaw do hurraoptymizmu, iż oto już najbliższe miesiące przyniosą całkowite wyzwolenie Ukrainy i przywrócenie jej legalnych granic, czyli tych sprzed 2014 r. Realia wskazują na scenariusz pośredni – na scenariusz długiej (możliwe, iż długoletniej), mozolnej wojny, w której linia frontu będzie przesuwać się dość nieznacznie w różnych kierunkach, a Rosja przez cały ten czas będzie nie tylko utrzymywać kontrolę nad częścią Ukrainy, ale i nękać resztę kraju dalszymi brutalnymi atakami. To scenariusz, w którym ważnym pytaniem stanie się kwestia wytrwałości opinii publicznych demokratycznych państw Zachodu, jeżeli chodzi o ich mobilizację do dalszego popierania ukraińskiego wysiłku wojennego. To scenariusz, w którym kluczowym czynnikiem może być rezultat wyborów prezydenckich w USA w 2024 r., gdyby wojna przekroczyła widnokrąg obecnej kadencji Joe Bidena.
Z punktu widzenia bezpieczeństwa zarówno Ukrainy, jak i wszystkich innych państw regionu Europy środkowej – w tym naturalnie Polski – najważniejszą niewiadomą jest przyszłość ekspansjonizmu rosyjskiego. Odzyskanie Donbasu i Krymu przez Kijów to bardzo ważne i sprawiedliwe cele wojenne, ale jeszcze ważniejsza od nich jest kondycja Rosji po wyjściu z tego konfliktu. Rosja musi zostać nie tylko pokonana na polu walki, nie tylko ukarana przez społeczność międzynarodową za popełnione zbrodnie, ale także dotkliwie strukturalnie uszkodzona, tak aby w perspektywie najbliższych pokoleń stracić potencjał dokonywania agresji przeciwko innym państwom.
Polacy, a wraz z nami Bałtowie, mają w tej chwili powody do daleko posuniętej satysfakcji. Smutna to oczywiście satysfakcja, bo wynika jedynie z udowodnienia reszcie świata Zachodu trafności przestróg, jakie były przez nas formułowane w stosunku do Rosji, a trafność tę potwierdzają niestety straszliwe tragedie mieszkańców Ukrainy. Jednak nasze „We told you so!” skierowane do Berlina, Paryża czy Rzymu ma wszelakie podstawy. Naczelnym celem polskiej i regionalnej polityki zagranicznej (którą wesprą także prawdopodobnie kraje skandynawskie czy nowy prezydent Czech) jest ugruntowanie obecnego odrzucenia Rosji przez kolektywną społeczność polityczno-biznesową Zachodu.
Wielu analityków wskazuje, iż Moskwa wybrała obecną dekadę jako moment kluczowego ataku na Ukrainę nie bez powodu. Wraz z postępami transformacji najbogatszych państw świata ku energiom odnawialnym, musiała być świadoma, iż jej oparta wyłącznie na sprzedaży paliw kopalnych gospodarka nie ma długiej przyszłości i iż „okno możliwości” dla odbudowy dawnego imperium się niedługo zamknie. To pokazuje, iż droga do przypieczętowania degradacji Rosji w sensie jej potencjału prowadzi przez dwa „kamienie milowe” – a) upokorzenie armii rosyjskiej na froncie w tej chwili trwającej wojny, które spowoduje wewnętrzny konflikt prowadzący do rozkładu putinowskiego systemu władzy; b) odmowa powrotu do relacji gospodarczych i handlowych z Rosją, tak aby nastąpiła finansowa degradacja tego państwa.
W swojej opublikowanej niedawno książce Demony Rosji Witold Jurasz napisał, iż w Rosji (jak może choćby nigdzie indziej na świecie) nacjonalizm jest dwuwarstwowy. Oczywiście istnieje zwyczajny, powszechnie znany nacjonalizm, który jest utrapieniem prawie każdego narodu na Ziemi, a który w Rosji znajduje się w tej chwili w fazie intensywnej ejakulacji w związku z emocjami wywoływanymi niespodziewanie przegranym pierwszym rokiem wojny. To nacjonalizm w stylu Wołodymyra Sołowjowa, plującego na antenie telewizji o użyciu broni jądrowej przeciwko Polsce czy Niemcom. Taki nacjonalizm najskuteczniej „leczy się” właśnie druzgocąco kompromitując armię kraju na polu walki i tę terapię bohaterska armia Ukrainy w znacznej mierze skutecznie prowadzi.
Jednak druga warstwa rosyjskiego nacjonalizmu to nieuświadomiony, podprogowy nacjonalizm, który należy do wyłącznie rosyjskiej specyfiki. To głęboko zakotwiczone całymi dekadami propagandy i wpływów rzekomo wspaniałej rosyjskiej kultury przekonanie o wyjątkowym statusie własnego narodu, o jego mesjanistycznej misji, o jego nieskazitelności, doskonałości i wręcz niewinności, obojętnie co faktycznie naród ten i jego państwo czyni. To przekonanie w rosyjskich głowach ma charakter ustawień fabrycznych, jest „naturalnym” sposobem myślenia o relacjach ze światem. I jest być może nieuleczalne. To właśnie z jego powodu tak istotny jest ten drugi kamień milowy, ta odmowa przyłożenia ręki do finansowego wzmacniania Rosji poprzez wymianę handlową w przyszłości. Tylko dzięki pozbawieniu Moskwy materialnych podstaw budowy militarnej potęgi i siły zagrażającej innym narodom, uda się na trwałe ustanowić pokój, pomimo dalszego istnienia państwa, narodu i kultury rosyjskiej, tak właśnie skażonej.
Ten „podskórny nacjonalizm” u Jurasza jest u Timothy’ego Snydera jeszcze bardziej złożoną konstrukcją odmiennego od Zachodu sposobu myślenia o dziejach. Podczas gdy człowiek cywilizacji zachodniej traktuje historię jako szereg następujących po sobie wydarzeń, czasami powiązanych przyczynowo-skutkowo, ale czasami zupełnie przypadkowych, które nadają dziejom ludzkim formę linearną (co otwiera potencjalnie zawsze szansę na postęp, poprawę, reformę, ulepszenie, innowację i otwarcie nowej karty/epoki w dziejach), tak rosyjskie myślenie jest zaklęte w cyklicznym podporządkowaniu „wieczności”, gdzie te same zdarzenia ponawiają się raz po raz w nieznacznie zmienionych odsłonach, gdzie doczesność musi być brutalna i nędzna, gdzie jedyną nadzieją na chwałę jest prowadzenie ojczyzny przez mocnego przywódcę.
Dla znośności tej wizji własny naród otrzymuje na stałe przypisane sobie metafizyczne dobro (Aleksandr Dugin mówił: „W istocie Rosjanie są bardzo dobrzy, gdyż są samym Dobrem. Każdy przyzwoity człowiek na Ziemi jest Rosjaninem”), a reszta zagrażającego mu świata jest z natury zła. Stąd te dla ucha człowieka Zachodu, wolnego od obarczenia „wiecznością”, dziwaczne równoczesne oskarżenia drugiej strony o nazizm i o sprzyjanie „zepsuciu homoseksualizmu”. Oponenci Rosji zasługują na pogardę i nienawiść, gdyż na różnych etapach historii, gdy cykl dziejów ponownie dociera do okresu konfrontacji z Rosją, niosą oni zło pod różnym przebraniem, ale jest to zasadniczo stale to samo zło – w gruncie rzeczy jest to obejmujący wszystkie typy, formy i oblicza zła „satanizm”. Jedynym ratunkiem dla nierosyjskiego satanisty jest stanie się Rosjaninem. Ten imperializm jest tak niebezpieczny dlatego, iż żywi przekonanie, iż każdy człowiek może zostać Rosjaninem. Rzadko dobrowolnie, ale może…
Trudno oczekiwać, iż ludzie tak myślący o innych krajach będą kiełznać swój nacjonalizm, szowinizm i imperializm. Zło nie zasługuje przecież na litość czy pobłażanie. Walka z nim wszelkimi dostępnymi metodami jest prawa, uzasadniona i sprawiedliwa. Moralnie bezproblematyczne są więc dla Rosjan zbrodnie z Buczy i Irpienia, tortury na pojmanych ludziach, gwałty żołnierzy (z „błogosławieństwem” ich żon), rabowanie prywatnych domów ofiar i uciekinierów ze wszystkiego, co tylko uda się odkręcić od podłogi. Mocnym argumentem za tym, iż w tle tych zachowań stoi myślenie „wiecznościowe” niechaj będzie refleksja, iż te zachowania niczym nie różnią się od postaw czerwonoarmistów w 1945 r., a więc w narodzie rosyjskim od 80 lat nie nastąpił żaden postęp moralny.
To nieprzekraczalna różnica cywilizacyjna. Witold Jurasz mocno w swojej książce podkreśla, aby nigdy o tym nie zapominać. W swoich imperialistycznych strategiach Rosja częściej niż większość imperiów świata stawia na brutalną, nagą siłę, ale to nie znaczy wcale, iż zupełnie nie rozumie i nie stosuje soft power. Przeciwnie, od dobrych 200 lat Rosjanie tworzą kulturę wysokich lotów, która pod wieloma względami ma przypominać kulturę zachodnią, aby wygenerować pozory kulturowej bliskości i wykorzystać to zauroczenie sobą naiwnych Europejczyków do brutalnych celów strategicznych. Jurasz pisze dobitnie i nie sposób się pod tym podpisać: „Z czasem zrozumiałem, iż owa bardzo wyrobiona [moskiewska – PB] publiczność, która chłonie wspaniałą muzykę, czy też (…) wspaniałą kulturę, nijak nie jest nam z tego powodu bliższa kulturowo. (…) mam wrażenie, iż Rosjanie kulturą wysoką wirtuozowsko grali, uwodząc za jej pomocą Zachód. Zachód, który zakładał, iż jeżeli ktoś kocha i zna Verdiego albo Mozarta, to tym samym jest jednym z nas. Nic bardziej mylnego”. I rzeczywiście jeszcze do lutego 2022 Rosjanie stosowali culture washing, powoływali do życia śliczne orkiestry symfoniczne młodych muzyków, aby umilać zachodniej Europie wizję jej uzależnienia od rosyjskich źródeł energii, aby ładniej wyglądały projekty rur Nord Stream, aby może powalczyć o neutralność zachodniej Europy w trakcie planowanej masakry Ukrainy.
Inaczej niż Niemcy z przyczyn najbardziej oczywistych, inaczej niż Francuzi poczuwający się do ciężaru schedy po reżimie Vichy, inaczej niż Amerykanie za segregację rasową – Rosjanie nigdy nie przeproszą za zbrodnie ZSRR. Nie przeproszą nie przez „zbiorową amnezję”, ale przez zbiorowe niedostrzeżenie jakiejkolwiek winy w tych zbrodniach. Były one, ich zdaniem, wtedy zasadne i dziś znów są zasadne. Będą niewątpliwie zasadne także w przyszłości. Jakże fatalnym błędem w myśleniu o Rosji jest (było?) przekonanie, iż źródłem jej zachowania jest relatywne ubóstwo, słabość państwa skażonego korupcją i niesprawiedliwością. Przekonanie, iż dzięki poprawie poziomu życia w Rosji i umożliwieniu Rosjanom budowy sprawniejszego państwa ich żądze przemocy, frustracje i pragnienie odpłacenia reszcie świata zostałyby skanalizowane i stłumione. Byłoby dokładnie odwrotnie. Rosja bardziej zasobna, ciesząca się większym dobrobytem, dysponująca lepiej zorganizowanym państwem miałaby większy potencjał agresji i byłaby o wiele bardziej niebezpieczna. Jest wielkim szczęściem dla Ukrainy (i nie tylko dla niej), iż w Rosji normalnym jest, iż wojskowi decydenci okradają własną armię, iż korupcja zżera wszystkie poziomy dowodzenia i administracji, iż nic nie działa jak powinno, iż pijaństwo i lenistwo są wszechobecne, iż centrum dowodzenia nie sięga wszędzie i instytucje rozłażą się w szwach. W żadnym wypadku, po ewentualnym zakończeniu wojny, nie należy w Rosji sięgać po wypróbowane rozwiązania typu nation-building, stosowane wobec innych pokonanych w wojnie państw przez ich wielkodusznych zwycięzców. To nie ten przypadek. Kulturowe i mentalnościowe skażenie Rosji wymaga strategii kontrolowanego utrzymywania tego państwa w stanie trwałej słabości i niemocy. Tylko obok takiej Rosji można w miarę bezpiecznie żyć.
Na koniec zacytujmy jednego z nich, Piotra Czaadajewa, gdyż trafia on w punkt, gdy pisze o Rosjanach: „Osamotnieni w świecie, niczego światu nie daliśmy, niczego od świata nie wzięliśmy, nie wnieśliśmy do sfery ideałów człowieczeństwa ani jednej myśli. Nie przyczyniliśmy się w żaden sposób do postępu ludzkiego, a wszystko, co udało się nam z niego zaczerpnąć, tylko wypaczyliśmy. Od pierwszych chwil naszej społecznej egzystencji nie wyszło od nas nic przydatnego dla wspólnego dobra ludzi, ani jedna pożyteczna myśl nie wykiełkowała na jałowej ziemi naszej ojczyzny, nie wyszła od nas ani jedna wielka prawda”.
Choć raz się zgadzamy.