Wacław Leszczyński: Education
Wacław Leszczyński: Wykształcenie
data:06 lutego 2025 Redaktor: Anna
Gdy w 1944 r. na sowieckich bagnetach powstawała rosyjska okupacja Polski zwana później PRL, następował nabór do jej władz. Głównym tego kryterium był brak wykształcenia taki, jaki mieli ówcześni namiestnicy Rosji zarządzający Polską (Bierut, Gomułka i inni). Osoby mające wykształcenie średnie, a co gorsze wyższe, podejrzane były o wrogi stosunek do socjalizmu, bo „pracowały dla burżuazji”. Tacy ludzie często też byli wplątywani w czasach Bieruta w procesy polityczne. Oczywiście byli też wrogowie Kościoła i religii oraz oportuniści z wyższym choćby wykształceniem, którzy z euforią witali nowe władze i robili (często zresztą do czasu) karierę. Byli także wykształceni przyzwoici ludzie, którzy wierzyli, iż zachodni alianci nie zostawią Polski na pastwę Stalina i pomogą jej w odzyskaniu niepodległości, a do tego czasu trzeba odbudowywać Polskę zniszczoną przez Niemców.

Jednak kierownicze kadry, zwłaszcza w terenie rekrutowały się głównie z półanalfabetów. Przykładem sekretarz PPR, który w 1946 r. na akademii z okazji Rewolucji Październikowej, w referacie piętnował cara Mikołaja II i sanację, wspólnie, według niego, rządzących Polską przed wojną. Dzięki takim kwalifikacjom został prokuratorem. Pewien człowiek chwalił się we wspomnieniach, iż już w 1968 r., po 20 latach bycia prokuratorem wojewódzkim, zdał maturę. Prezydentem dużego miasta na Ziemiach Odzyskanych mianowano byłego woźnego magistrackiego.
Po 1956 r. nadeszła jednak moda wśród kierownictwa PZPR i rządu na kształcenie swoich dzieci. One nie zadawały się z „plebsem”. Miały swoje osobne uprzywilejowane drużyny harcerskie i studiowały potem nie na „tych krajowych uniwersytecikach”, jak mówiły, ale za państwowe pieniądze na takich uczelniach jak Oxford, Cambridge, Harvard. Upowszechniono też wyższe wykształcenie (w 1939 r. studentów było ok. 50.000, w 1946 r. 56.000, a już w 1961 r. ok. 180.000 i w 1976 r. 468.00) z tym, iż pierwszeństwo dostępu na nie miała młodzież z „właściwym” pochodzeniem socjalnym – „robotniczym” i „chłopstwa pracującego”. I taka młodzież przeważała na studiach. Bywały jednak przypadki (w latach 50.), iż rodzina miała wielką pretensję do dziecka za to, iż ukończyło studia, gdyż w ten sposób się „zdeklasowało”, nie będąc już członkiem „przodującej klasy robotniczej”. Ale bywali też działacze PZPR i ich dzieci, kończący studia „w przyspieszonym tempie”, bez własnego wysiłku.
Po 1989 r. powstawały masowo wyższe płatne szkoły prywatne o bardzo zróżnicowanym poziomie nauczania. Od roku 2005 jest ich ponad 300, na których studiowało do 660 tysięcy studentów, na 1.950 tysięcy (w 2005 r.) ogółem. Wzrost liczby studentów z 400 tysięcy w 1990 r. do blisko 2 milionów odbił się na poziome kształcenia. Większość studentów musiała też przejść na rok następny (i kończyła studia), gdyż od ich liczby zależały finanse uczelni, publicznych też. Dla wielkiej liczby absolwentów uczelni nie starczyło pracy zgodnej z ich wykształceniem. Stąd tendencja wielu do studiowania równocześnie kilku kierunków studiów (co świadczy też o ich poziomie).
W kierunku obniżania poziomu nauczania zmierzało zresztą również całe szkolnictwo. „Fachowcy” od edukacji kwestionowali (i czynią to nadal) nauczanie wiedzy „do niczego nieprzydatnej” w szkołach. A przecież każda nauka przyczynia się do poszerzenia horyzontów myślowych i rozwija mózg podobnie, jak czytanie „zbędnych” książek, pisanych „nienowoczesnym” i „trudnym” (dla tępaków!) językiem. Wzorem dla tych „fachowców” są byłe szkoły zawodowe, które uczyły „rzeczy konkretnych i przydatnych w pracy zawodowej” (jak wbijać gwóźdź w deskę). Reszta przedmiotów jest według nich niepotrzebna. Bo kogo dziś obchodzi dlaczego „Polacy w bitwie pod Cedynią przywiązywali dzieci do tarcz”, albo przeciw komu „w 1988 r. było Powstanie Warszawskie”? Na biologii uczą, iż są tylko dwie płcie i iż zarodek człowieka jest osobą ludzką, a to jest sprzeczne z oficjalnymi przekazami władz. Możliwe, iż prawo „o mowie nienawiści” ocenzuruje głoszenie tych niemarksistowskich poglądów.
Młodzież wychowana w takiej atmosferze uznała, iż nie warto się kształcić. W 2013 r. studentów było już tylko 1.223.000, w tym 105.000 cudzoziemców. Ci z „elit” lat 50. i 60. zamierzali być „generałami, wojewodami, czy sekretarzami PZPR” więc studiowali. Ci z „elit” obecnych uważali zaś, iż skończenie jakiegoś kierunku studiów nic im nie da, bo nie wiadomo czy będą działać w wojsku, edukacji, zdrowiu, czy gospodarce. I nie tracili czasu w zbędną naukę i wiedzę (czego dowodzą przytoczone przykłady z nauki historii). Gdy jednak kierowano ich na eksponowane stanowiska, to z prestiżowych względów, wypadało im legitymować się dyplomem ukończenia studiów. Ale od czego są płatne szkoły prywatne. Wielu więc studiowało na nich „w tempie przyspieszonym”, względnie w uznaniu zasług własnych, lub ich rodziców otrzymywało z nich odpowiedni dyplom. Dzięki temu w oficjalnych swych biogramach napisać mogli „ukończone studia wyższe”. Ale złośliwi dziennikarze spowodowali, iż trzeba było ten zapis usuwać i z tej „pomyłki” się tłumaczyć. Niektórych oskarża się co gorsza o korupcję z tym związaną i o kupowanie dyplomów. A przecież do wykonywania poleceń nie trzeba wykształcenia, choćby średniego, poprzestając na wiedzy takiej, jak ich poprzednicy z lat 40. i 50. i ten sekretarz z 1946 r. Można by więc powrócić do hasła ich poprzedników „nie matura, ale chęć szczera, zrobi z ciebie oficera”. I tak koło historii się toczy i zawraca… Ale dłuższe działanie władz edukacji w takim kierunku spowoduje, iż Polacy nadawać się będą tylko do zbioru szparagów w Niemczech. A może o to chodzi? Czy tak ma być i będzie, zdecydują majowe wybory.
Wacław Leszczyński
Po 1956 r. nadeszła jednak moda wśród kierownictwa PZPR i rządu na kształcenie swoich dzieci. One nie zadawały się z „plebsem”. Miały swoje osobne uprzywilejowane drużyny harcerskie i studiowały potem nie na „tych krajowych uniwersytecikach”, jak mówiły, ale za państwowe pieniądze na takich uczelniach jak Oxford, Cambridge, Harvard. Upowszechniono też wyższe wykształcenie (w 1939 r. studentów było ok. 50.000, w 1946 r. 56.000, a już w 1961 r. ok. 180.000 i w 1976 r. 468.00) z tym, iż pierwszeństwo dostępu na nie miała młodzież z „właściwym” pochodzeniem socjalnym – „robotniczym” i „chłopstwa pracującego”. I taka młodzież przeważała na studiach. Bywały jednak przypadki (w latach 50.), iż rodzina miała wielką pretensję do dziecka za to, iż ukończyło studia, gdyż w ten sposób się „zdeklasowało”, nie będąc już członkiem „przodującej klasy robotniczej”. Ale bywali też działacze PZPR i ich dzieci, kończący studia „w przyspieszonym tempie”, bez własnego wysiłku.
Po 1989 r. powstawały masowo wyższe płatne szkoły prywatne o bardzo zróżnicowanym poziomie nauczania. Od roku 2005 jest ich ponad 300, na których studiowało do 660 tysięcy studentów, na 1.950 tysięcy (w 2005 r.) ogółem. Wzrost liczby studentów z 400 tysięcy w 1990 r. do blisko 2 milionów odbił się na poziome kształcenia. Większość studentów musiała też przejść na rok następny (i kończyła studia), gdyż od ich liczby zależały finanse uczelni, publicznych też. Dla wielkiej liczby absolwentów uczelni nie starczyło pracy zgodnej z ich wykształceniem. Stąd tendencja wielu do studiowania równocześnie kilku kierunków studiów (co świadczy też o ich poziomie).
W kierunku obniżania poziomu nauczania zmierzało zresztą również całe szkolnictwo. „Fachowcy” od edukacji kwestionowali (i czynią to nadal) nauczanie wiedzy „do niczego nieprzydatnej” w szkołach. A przecież każda nauka przyczynia się do poszerzenia horyzontów myślowych i rozwija mózg podobnie, jak czytanie „zbędnych” książek, pisanych „nienowoczesnym” i „trudnym” (dla tępaków!) językiem. Wzorem dla tych „fachowców” są byłe szkoły zawodowe, które uczyły „rzeczy konkretnych i przydatnych w pracy zawodowej” (jak wbijać gwóźdź w deskę). Reszta przedmiotów jest według nich niepotrzebna. Bo kogo dziś obchodzi dlaczego „Polacy w bitwie pod Cedynią przywiązywali dzieci do tarcz”, albo przeciw komu „w 1988 r. było Powstanie Warszawskie”? Na biologii uczą, iż są tylko dwie płcie i iż zarodek człowieka jest osobą ludzką, a to jest sprzeczne z oficjalnymi przekazami władz. Możliwe, iż prawo „o mowie nienawiści” ocenzuruje głoszenie tych niemarksistowskich poglądów.
Młodzież wychowana w takiej atmosferze uznała, iż nie warto się kształcić. W 2013 r. studentów było już tylko 1.223.000, w tym 105.000 cudzoziemców. Ci z „elit” lat 50. i 60. zamierzali być „generałami, wojewodami, czy sekretarzami PZPR” więc studiowali. Ci z „elit” obecnych uważali zaś, iż skończenie jakiegoś kierunku studiów nic im nie da, bo nie wiadomo czy będą działać w wojsku, edukacji, zdrowiu, czy gospodarce. I nie tracili czasu w zbędną naukę i wiedzę (czego dowodzą przytoczone przykłady z nauki historii). Gdy jednak kierowano ich na eksponowane stanowiska, to z prestiżowych względów, wypadało im legitymować się dyplomem ukończenia studiów. Ale od czego są płatne szkoły prywatne. Wielu więc studiowało na nich „w tempie przyspieszonym”, względnie w uznaniu zasług własnych, lub ich rodziców otrzymywało z nich odpowiedni dyplom. Dzięki temu w oficjalnych swych biogramach napisać mogli „ukończone studia wyższe”. Ale złośliwi dziennikarze spowodowali, iż trzeba było ten zapis usuwać i z tej „pomyłki” się tłumaczyć. Niektórych oskarża się co gorsza o korupcję z tym związaną i o kupowanie dyplomów. A przecież do wykonywania poleceń nie trzeba wykształcenia, choćby średniego, poprzestając na wiedzy takiej, jak ich poprzednicy z lat 40. i 50. i ten sekretarz z 1946 r. Można by więc powrócić do hasła ich poprzedników „nie matura, ale chęć szczera, zrobi z ciebie oficera”. I tak koło historii się toczy i zawraca… Ale dłuższe działanie władz edukacji w takim kierunku spowoduje, iż Polacy nadawać się będą tylko do zbioru szparagów w Niemczech. A może o to chodzi? Czy tak ma być i będzie, zdecydują majowe wybory.
Wacław Leszczyński