Ukraińcy zadają dziś Rosji bolesne ciosy. Naiwnością jest wierzyć, iż dzieje się to bez wiedzy i wsparcia Amerykanów

polska-zbrojna.pl 7 hours ago

Jak szacuje amerykański Instytut Studiów nad Wojną, gdyby Ukraina otrzymała pociski Tomahawk o zasięgu 2,5 tys. km, w obszarze ich rażenia znalazłoby się 1945 rosyjskich obiektów o znaczeniu militarnym. Gdyby nad Dniepr dotarły rakiety o zasięgu do 1,6 tys. km – wówczas byłoby to 1655 potencjalnych celów. Niemal całe zaplecze machiny wojennej Putina funkcjonowałoby zatem w realiach stałego zagrożenia. A utrata tylko niektórych obiektów oznaczałaby poważne kłopoty. Dla przykładu, produkcja Shahedów odbywa się w jednym miejscu – w republice Tatarstanu, 1300 km od Ukrainy – zniszczenie tej fabryki odebrałoby Rosjanom podstawowe narzędzie presji na Kijów.

I właśnie stąd bierze się nerwowa reakcja Kremla na doniesienia o możliwym transferze tego uzbrojenia. Putin zapowiada pogorszenie „dobrze układających się ostatnio” relacji ze Stanami Zjednoczonymi, Miedwiediew grozi odwetem całemu NATO, a na najniższym poziomie – w mediach społecznościowych, także w Polsce – można zaobserwować istotne wzmożenie zaangażowania (pro)rosyjskich aktywistów i użytecznych idiotów, przestrzegających przed sprowokowaniem Rosji do wojny jądrowej.

Racjonowanie benzyny w kraju ropą płynącym

REKLAMA

Nic nowego – można by skomentować, wracając pamięcią do wielu podobnych sytuacji, kiedy Moskwa kreśliła „nieprzekraczalne czerwone linie”. Chciałbym, by i tym razem owo tupanie nóżką zostało zignorowane – i by Ameryka rzeczywiście przekazała Ukraińcom Tomahawki. Jednak muszę przyznać, iż niespecjalnie w to wierzę. Moim zdaniem Waszyngton blefuje (otwartym pozostaje pytanie, czy Kijów również, czy Ukraińcy jednak liczą na pozyskanie rakiet). Wypuszczając kontrolowane przecieki o rozmowach na temat przekazania Tomahawków, USA chcą zmusić Rosję do powrotu do negocjacyjnego stołu. Przekaz jest prosty: „albo zaczniecie rozmawiać z Ukrainą, albo wasza sytuacja drastycznie się pogorszy”. Co zrobi Biały Dom, gdy Kreml powie „sprawdzam!”? Nie wiem, ale już teraz dostrzegam u Amerykanów poważną zmianę w podejściu do Rosjan.

Nim rozwinę tę myśl, przyjrzyjmy się skutkom ukraińskiej kampanii powietrznej, wymierzonej w rosyjską infrastrukturę petrochemiczną. Gdy piszę te słowa (popołudniu 6 października) płoną jeszcze zbiorniki terminalu paliwowego w okupowanej Teodozji na Krymie. Ten istotny dla rosyjskiej armii operującej na kontynentalnej Ukrainie magazyn był już atakowany – uderzenie w nocy z 5 na 6 października miało charakter „dobijający”. Generalnie półwysep walczy z deficytami paliwa sięgającymi 56% zapotrzebowania, co zmusiło władze prowincji do racjonowania benzyny (po 20 l na osobę). A Krym nie jest wyjątkiem – braki są odczuwalne w samej Rosji i to wszędzie, do tego stopnia, iż zaczęła ona paliwo importować (Rosja, kraj określany mianem „stacji benzynowej”…). Ukraińskie drony i rakiety „zredukowały” bowiem moce produkcyjne rosyjskich rafinerii o 40%.

Zdolność masowej produkcji silników

Ta skuteczność Ukraińców (obejmująca także ataki na inne elementy infrastruktury zbrojeniowej i krytycznej) może przywodzić do błędnego wniosku. Takiego mianowicie, iż Ukraińcy radzą sobie z uderzeniami na rosyjskie tyły bez wsparcia Stanów Zjednoczonych (i szerzej Zachodu). Przy takim przekonaniu łatwo o stwierdzenie, iż Kijów nie potrzebuje Tomahawków i innej amerykańskiej broni dalekiego zasięgu, iż załatwi sprawę paraliżu rosyjskich tyłów dużo tańszymi, własnymi dronami i rakietami. Nie załatwi. Drony mają istotne ograniczenia: nośność, zasięg, prędkość. Są łatwym celem dla rosyjskiej obrony przeciwlotniczej, która strąca większość z nich. Rosyjskie relacje, wedle których w ciągu jednej nocy zestrzeliwują nad własnym terytorium po 150–200 ukraińskich bezzałogowców, nie są specjalnie przesadzone. Taka jest skala tych uderzeń, których skutkiem są dwie–trzy trafione rafinerie czy inne zakłady.

Rakiety byłyby efektywniejsze – lecą szybciej i niosą większe głowice. Przy dostatecznej ich liczbie, pozwoliłyby osiągnąć obserwowany w tej chwili efekt częściowego paraliżu kluczowej gałęzi rosyjskiej gospodarki, nie w ciągu wielu tygodniu, a w kilka dni. Musimy jednak pamiętać, iż Ukraina przez cały czas nie rozwinęła zdolności masowej produkcji silników. Podaż skądinąd świetnych Neptunów jest przez to ograniczona, a i one – choćby tzw. Długie Neptuny – nie mają zasięgu, by razić wysokowartościowe cele w głębi Federacji Rosyjskiej. Przed kilkoma tygodniami Ukraińcy pochwalili się zbudowaniem rakiety zdolnej polecieć na odległość 3 tys. km, ale mówimy o prostej konstrukcji, stosunkowo wolnej, z ograniczonymi możliwościami manewrowania, z fatalną sygnaturą radarową – a więc będącej łatwym łupem dla obrony przeciwlotniczej. Inna rzecz, iż przez cały czas nie mamy jasności, ile w ukraińskich deklaracjach o stopniu zaawansowania projektu było prawdy, ile zaś wojennej propagandy.

Realia „krótkiej kołderki”

Tu podkreślę, iż w żadnym razie nie dezawuuję skali ukraińskiego sukcesu, chcę jednak wskazać istniejące ograniczenia. Warto również zdawać sobie sprawę z tego, iż choćby w takich realiach jak obecnie, „grillowanie” zaplecza Rosji nie jest wyłącznie zasługą Ukraińców. Precyzja, z jaką rażą oni rosyjską infrastrukturę, nie bierze się znikąd. Poza rosnącą doskonałością techniczną broni to także efekt dobrego rozpoznania – a w tym miejscu wykraczamy poza kompetencje ściśle ukraińskie. Ktoś mógłby stwierdzić: „a jaki problem znaleźć i trafić rafinerię; przecież do tego Google Maps wystarczy”. Tyle iż sama lokalizacja to ledwie wstęp do ataku. Rosjanie mają kilkadziesiąt rafinerii, o różnej wielkości, różny jest też ich udział w ogólnej produkcji. Ich parametry nie są sztywne: wydajność jest zmienna, zależy od wielu czynników. Największy zakład może być podrzędnym celem, jeżeli akurat kilka produkuje. By osiągnąć odpowiednią synergię środków i korzyści, trzeba wiedzieć, w co w danym momencie uderzyć. Ustalić, który element łańcucha jest teraz najważniejszy – to po pierwsze.

USS Preble, przeprowadzanie operacyjnego testu wystrzelenia pocisku Tomahawk, 2010 r.

Po drugie, Rosjanie działają w realiach „krótkiej kołderki”, jeżeli chodzi o możliwości obrony przeciwlotniczej. Nie są w stanie zapewnić ochrony wszystkich niezbędnych elementów własnej infrastruktury (żadne państwo nie ma takich mocy). Jedne chronią lepiej, inne gorzej lub wcale, część obiektów ma rotacyjną osłonę. Nałóżmy na to rosyjski bałagan i otrzymujemy sytuację, w której bieżące możliwości lokalnych „parasoli OPL” stają się zmienną niewiadomą. Nie sztuka posłać rój dronów, sztuką jest, by przynajmniej część z nich nie została namierzona i zestrzelona.

Kto zapewnia Ukraińcom te „oczy i uszy”, kto buduje ich świadomość sytuacyjną z dala od granic, gdzie nie sięgają ukraińskie radary i stacje nasłuchowe? Ukraina ma sprawne służby wywiadowcze, niezłą agenturę w Rosji, ale wielu niezbędnych informacji nie da się pozyskać bez rozpoznania satelitarnego. W tym zakresie Kijów jest wspierany w ograniczony sposób przez Europę (głównie Francję), przede wszystkim jednak jest to domena Amerykanów.

Techniczne możliwości USA

Wiem, iż to stwierdzenie rodzi pewien dysonans, przynajmniej u części Czytelników – Donald Trump zrobił bowiem w ostatnich miesiącach wiele, byśmy zwątpili w dobre intencje Stanów Zjednoczonych wobec Ukrainy i generalnie w amerykańską wiarygodność sojuszniczą. Dał asumpt do twierdzeń, iż jest uległym graczem wobec Rosji, ba, iż wręcz nie pozwoli zrobić jej krzywdy. Nie zamierzam psychologizować ani też chodzić tropem teorii spiskowych, wyjaśniających zachowanie prezydenta USA. Poprzestanę na stwierdzeniu, iż polityka obecnej administracji była i przez cały czas jest dla mnie rozczarowująca. Oczekiwałbym od Waszyngtonu bardziej zdecydowanych działań wobec Moskwy, prowadzonych z pozycji dominującego w tej relacji supermocarstwa. Rosja nie jest dla Stanów równorzędnym partnerem, a utrwalanie u Putina iluzji imperialnej siły i sprawczości to niebezpieczny proceder i – w dużej mierze – „wina Trumpa”. Tym niemniej dostrzegam ten zakulisowy wkład Amerykanów w bolesną dla Rosji kampanię.

I dlatego śmieszą mnie opinie, zgodnie z którymi atakując zakłady w głębi Rosji, Ukraina „gra na nosie nie tylko Putinowi, ale też Trumpowi”. Przy całym moi szacunku dla walczącego kraju, jego armii i społeczeństwa, za niepoważne uważam próby przedstawiania Ukraińców w tej sprawie jako tych, którzy są w pełni samodzielni i nie oglądają się na opinie innych. Mimo rosnącego finansowego zaangażowania Europy w pomoc Ukrainie, w wymiarze czysto wojskowym przez cały czas większość zachodniego wsparcia pochodzi z USA. Czy naprawdę ktoś wierzy, iż Kijów zaryzykowałby przerwanie tej „żyły stali” i robił coś, na co nie ma przynajmniej cichego przyzwolenia Waszyngtonu? Ukraińcy próbowali już wcześniej „grillować” rosyjską petrochemię, ale nasilenie obecnej kampanii zbiegło się z fiaskiem zabiegów pokojowych Trumpa. W tym nie ma przypadku, to przejście na inny poziom „wymiany argumentów”. A Tomahawki to sygnał, iż stawkę można podbić wyżej, w czym zresztą zawiera się kolejny komunikat: Ameryka ma techniczne, konwencjonalne(!) zdolności, by serią szybkich, precyzyjnych uderzeń odciąć tlen całej rosyjskiej machinie wojennej. Doprowadzić do zapaści jej zaplecza bez potrzeby konfrontowania się w zwarciu. To oczywistość, która w ostatnim czasie – tu, nad Wisłą – zaczęła nam gdzieś umykać. Warto zatem i ten aspekt podkreślić, zwłaszcza w obliczu defetystycznych narracji o Rosji, która „w razie wojny zasypie nas dronami”. Tylko gdzie je wyprodukuje?

Marcin Ogdowski , dziennikarz „Polski Zbrojnej”, korespondent wojenny, autor bloga bezkamuflazu.pl
Read Entire Article