Pożną jesienią roku 1988 Polaków zaskoczyło nieznane w PRL – u nigdy wcześniej bogactwo świątecznych dekoracji. Na głównych ulicach i placach każdego miasta czy miasteczka wszystkimi kolorami tęczy, w ilościach niespotykanych nigdy wcześniej, lśniły ozdobione choinki, zdarzały się wśród nich choćby postacie świętego Mikołaja a na wielkich transparentach przeczytać można było napis: „Wesołych Świąt Bożego Narodzenia!”
We wszystkich wcześniejszych dekadach Polski Ludowej jakieś świąteczne ozdoby w grudniu się pojawiały, ale nigdy takie, jak wtedy. W 1988 nie tylko było ich wielokrotnie więcej, ale też otwarcie mówiły one o Bożym Narodzeniu a nie o „Gwiazdce”. Nagle więc komuniści zrezygnowali z forsowania tej nazwy, jaką starali się zastąpić tradycyjną, zawierającą w sobie chrześcijański wymiar Świąt Narodzenia Pańskiego. Święty Mikołaj na ulicach polskich miast znów był świętym Mikołajem a nie Dziadkiem Mrozem czyli, jak go Polacy tamtego czasu nazywali „Świętym Mikołajem, który zapisał się do partii”. Zagadka pojawienia się w roku 1988 bogatszych i prawdziwszych świątecznych dekoracji polskich miast rozwiązała się wraz z ujawnieniem decyzji, jakie zapadły wówczas na najwyższym szczeblu ówczesnych władz partyjno – państwowych. Właśnie w roku 1988 Jaruzelski z Kiszczakiem podjęli decyzję o przystąpieniu do kluczowego etapu zmian ustrojowych. W poprzednich latach, metodą rzekomych przesłuchań wyselekcjonowanych opozycjonistów a de facto partnerów do odegrania szopki zatytułowanej „Narodowe Pojednanie”, różne pułkowniki Lesiaki i inni szefowie bezpieki podopinali szczegóły wspólnego scenariusza na najbliższe lata. Latem i wczesną jesienią 1988 umowy te finalizowano w Magdalence oraz innych rezydencjach komunistycznej bezpieki. Za parę miesięcy zacząć się miało przedstawienie pod tytułem „Okrągły Stół” a po nim ogólnopolska impreza masowa pod szumną nazwą „Wybory”. A iż owe „wybory” miały być „niekonfrontacyjne, kontraktowe, pojednawcze” czy choćby „częściowo wolne” – niezbędne było zbudowanie w Polsce odpowiedniej atmosfery. Na przełomie 1988 i 1989 roku miła, sympatyczna i nacechowana łagodnością atmosfera władzom oraz kręgom, które miały zostać do niej dokooptowane, była bardzo potrzebna. Polakom żyło się bowiem coraz gorzej. Za wypłatę kupić można było coraz mniej. Ceny galopowały, zaopatrzenie sklepów znów stawało się coraz gorsze a do tego Polacy coraz częściej stawali się świadkami błyskawicznego rozrastania się ogromnych fortun partyjnych bonzów. Na każdym niemal zakładzie pracy żerowały mnożące się jak grzyby po deszczu nomenklaturowe spółki. W roku 1988 były ich już tysiące a każda na państwowym majątku tuczyła się jak nowotwór na organizmie bezbronnego człowieka. W PRL – u procedery takie znane były zawsze. W latach sześćdziesiątych Janusz Szpotański pisał, iż każdy PZPR – owiec nie myśli o niczym innym, jak tylko o tym, „by w państwowy system rurek swój prywatny wkręcić kurek”. Takie „prywatne kurki” w państwową gospodarkę PRL – u komuniści „powkręcane” mieli zawsze. Nigdy jednak nie miało to skali takiej, jak w końcówce lat osiemdziesiątych. Żeby było ciekawiej (a raczej: jeszcze bardziej bezczelnie) w roku 1986 właściciele Polski Ludowej podjęli decyzję o likwidacji wszystkich Wydziałów Przestępczości Gospodarczej ówczesnej Milicji Obywatelskiej. Tym samym wszystkie organy ścigania kradzieży, grabieży i wszelkiego rodzaju złodziejskich nadużyć w państwowych przedsiębiorstwach – przestały istnieć! Nie mogło to oznaczać niczego innego, jak tylko przyzwolenia na niczym już nie ograniczoną grabież Polski przez partyjną nomenklaturę. W 1988 roku miała ona już rozmiary, w których standardem było doszczętne wykończenie przedsiębiorstwa przez działającą na jej terenie prywatną firmę PZPR – owskich towarzyszy, której wszystkie koszty działalności pokrywał państwowy zakłada a całość zysków trafiała do kieszeni partyjnych złodziei. Skutkiem tego największe choćby zakłady stawały się masą upadłościową, choć wyposażoną w budynki, park maszynowy i atrakcyjne grunty. A praktycznie jedynymi posiadającymi środki na kupienie, oczywiście za drobny ułamek wartości, owej masy upadłościowej, były właśnie – nomenklaturowe spółki. Kapitał zagraniczny – był w owym czasie jeszcze trzymany na dystans. On swoje wielkie żniwa zacząć miał w Polsce dopiero za jakiś czas. W wielu zresztą przypadkach wykupując polski przemysł czy tereny poprzemysłowe nie bezpośrednio od państwa, ale właśnie od postkomunistycznych grabieżców. Jesienią roku 1988 skala owej grabieży była już tak kolosalna, iż nie sposób było ją pogodzić z żadnym obowiązującym wówczas w Polsce prawem. Na każdym kroku mieliśmy już wówczas do czynienia z najbardziej ostentacyjnym i krańcowym łamaniem całych szeregów artykułów „Konstytucji PRL”. I na to też, właśnie w przedświątecznych tygodniach roku 1988, komuniści znaleźli sposób. Mieczysław Wilczek, od roku 1951 członek partii komunistycznej, dygnitarz wielu jej gremiów a w 1988 minister przemysłu w rządzie Mieczysława Rakowskiego, zarazem pełnomocnik KC PZPR do spraw działalności gospodarczej, sporządził i uzyskał zatwierdzenie przez Sejm ustawy znoszącej wszystkie ograniczenia od 1944 roku dotyczące wszelkiej prywatnej aktywności gospodarczej. Ni mniej ni więcej, ale od grudnia 1988 każdy Polak teoretycznie miał prawo kupować choćby największe zakłady pracy: zatrudniające wielotysięczne rzesze robotników huty, kopalnie, banki (a raczej bankopodobne instytucje finansowe tamtego czasu), fabryki samochodów i wszystko, na co tylko miał ochotę. Ochotę i oczywiście – pieniądze. A pieniądze miała tylko i wyłącznie jedna jedyna grupa obywateli Polski Ludowej. Tą grupą była PZPR – owska nomenklatura. Ta, która tak się już nakradła, iż skali tej grabieży w żaden sposób ukryć nie było można. I do tego właśnie była potrzebna owa „ustawa Wilczka”. Ustawa, która pozwalała już otwarcie i legalnie posiadać, eksploatować czy sprzedawać największe fabryki, najbardziej dochodowe przedsiębiorstwa, nieograniczone rozmiarem tereny, największe nieruchomości w centrach polskich miast, na których też przecież partyjna nomenklatura się uwłaszczała. Na tle partyjnych bonzów tamtego czasu wszystkie Rotshildy czy Rockefellery, do swych majątków dochodzące pokolenie po pokoleniu, to były przysłowiowe leszcze. Wśród nomenklaturowych nuworyszy mnóstwo było bowiem takich, których deklarowany majątek na początku roku 1988 składał się ze spółdzielczego mieszkania, dużego fiata i kilkudziesięciu tysięcy na oszczędnościowej książeczce PKO. A z końcem tego samego roku pochwalić się już mogli posiadaniem fabryk z parkiem maszynowym, o jakich cały klan Lilpopów pomarzyć mógł w setnym roku swej wytężonej działalności.
Oprócz wyniszczającego Polskę, bezkarnego bo de facto zalegalizowanego złodziejstwa, w końcu roku 1988 działo się mnóstwo rzeczy nie mniej upiornych. Część załogi największej polskiej stoczni, tej w której w sierpniu 1980 zaczęła rodzić się Solidarność, zdecydowała się zaprotestować podejmując strajk okupacyjny. Reakcja rządu Rakowskiego była natychmiastowa: każdy uczestniczący w strajku zwolniony dyscyplinarnie a stocznia – przeznaczona do likwidacji. Wieść, iż Polska likwiduje stocznie, błyskawicznie stała się informacją znaną wszystkim armatorom świata. Armatorom, czyli potencjalnym kontrahentom – zlecającym budowę i zakup nowych statków. A nikt przecież nie zaryzykuje zlecenia budowy statku stoczni, która może przestać istnieć. Dla tego sektora naszej gospodarki był to więc wyrok śmierci. Ale nie była to zła wiadomość dla właścicieli nomenklaturowych spółek, żerujących także na każdej z polskich stoczni. Dla komunistycznych grabieżców – przesądzenie o likwidacji stoczni było wiadomością szampańską! Bo czyje będą hale, nabrzeża i setki hektarów terenów położonych tuż obok centralnych dzielnic największych miast Wybrzeża? Równocześnie z coraz bardziej masowym rozgrabianiem polskiej gospodarki na celowniku komunistycznych siepaczy znaleźli się ci, którzy w ich rozumieniu „bardzo zaleźli im za skórę”. W ślad za zamordowanym parę lat wcześniej księdzem Jerzym Popiełuszką – zamordowani zostaną kolejni. A wszystko to wtedy, gdy w Polsce głośno jak nigdy wcześniej, aparat propagandy trąbił o pojednaniu, narodowym porozumieniu, przebaczeniu, w imię wspólnej lepszej przyszłości puszczeniu w niepamięć wszelkich niegdysiejszych krzywd i przewin. Za kilka miesięcy nagłośnione to zostanie „odkreśleniem przeszłości grubą linią”. A potem „wyborem przyszłości”. W jej imię każdy funkcjonariusz SB po piętnastu latach służby będzie miał prawo przejść na emeryturę z gwarancją miesięcznego świadczenia nie mniejszego, niż czterokrotność średniej pensji nauczyciela. Równocześnie ze szpalt wszystkich gazet, z ekranu każdego telewizora i z każdego radioodbiornika nieustannie tętnił przekaz o przystąpieniu do budowy Polski lepszej, zasobniejszej, sprawiedliwej, o budowie obywatelskiego społeczeństwa równych szans.
Polska końca roku 1988 była krajem totalnej grabieży. Państwem każdego dnia dobijanym kolejnymi tysiącami kolosalnych szwindli. Krajem zbrodni bezkarnej, bo uprzednią likwidacją wydziałów przestępczości gospodarczej przestępstwo gigantycznego rozkradania ojczyzny de facto przestało być traktowane jak przestępstwo. A kto próbował przeciw temu wszystkiemu zaprotestować – kończył jak dyscyplinarnie zwalniani z pracy. Do tego niemała rzesza zdezorientowanych machała szyldem Solidarności wzywając do spokoju. Apelowała, by nie dać sprowokować. By zaufać rzekomym przedstawicielom „strony społecznej”. „Bo oni przecież nie zawiodą, nie zdradzą, bo oni są przecież – nasi”. Stąd też właśnie pożną jesienią roku 1988 na ulicach i placach polskich miast i miasteczek poustawiano taki ogrom bożonarodzeniowych dekoracji, jakiego przez wszystkie lata PRL – u Polacy nie oglądali nigdy. Rządzili ciągle ci sami komuniści. Premierem był Rakowski, przewodniczącym Rady Państwa Jaruzelski, szefem aparatu terroru Kiszczak, szefem radia i telewizji Urban. I to właśnie oni wtedy tymi dziesiątkami tysięcy stubarwnych świątecznych choinek poustawianych tam, gdzie wcześniej stały ich czerwone propagandowe bannery starali się do Polaków przemówić słowami: „Jesteśmy tacy, jak Wy! My też kochamy Święta! Obchodzimy je tak, jak Wy! My Jaruzelscy, Urbany, Rakowscy, Kiszczakowie – też jesteśmy jednymi z Was!”
Przypomniało mi się to wszystko niedawno, kiedy nagle zobaczyłem takie przedświąteczne przystrajanie Warszawy, jakiego w polskiej stolicy nie było od lat. Pisałem już na tych łamach o tym, jak ozdabianie stolicy w okresie poprzedzającym Boże Narodzenie z roku na rok ubożeje albo wręcz – wyrodnieje. Jeszcze za rządów Hanny Gronkiewicz – Waltz świątecznymi ozdobami tętniło całe Śródmieście. Kilometrami idąc Alejami Ujazdowskimi, Marszałkowską czy Świętokrzyską ciągle się nad głową miało girlandy kolorowych światełek a każda uliczna lampa przystrojona była lśniącymi motywami zielonych drzewek, bombek czy choinkowych świeczników. Dworzec Warszawa Centralna co roku tonął w otoczeniu wielkoformatowych motywów świątecznych. Od kiedy prezydentem stolicy był Rafał Trzaskowski – wszystko to z roku na rok było uboższe. Albo dziwniejsze. Np. parę lat temu przed Bożym Narodzeniem na autobusowych i tramwajowych przystankach pojawił się jeden i ten sam jedynie dwubarwny i w swej wymowie dość upiorny plakat. Gdyby nie był umieszczany parę tygodni przed Wigilią nikt by chyba nie wpadł na to, iż może on mieć związek ze świętami Bożego Narodzenia. Przedstawiał bowiem zarys jakichś ginących w mroku budynków z przypominającą minaret wieżą zwieńczoną wielkim półksiężycem. Co autor tego dzieła i zleceniodawca jego rozpropagowania mógł mieć na myśli? Wszyscy, z którymi o tym rozmawiałem, treść tego plakatu kojarzyli z islamem. Przypuszczali, iż może chodzi w nim o krzewienie przychylności dla muzułmańskich migrantów. A podobno takie „przystrojenie” miasta miało mieć związek z Bożym Narodzeniem… Z roku na rok na ulicach Warszawy ozdób było coraz mniej. W ostatnich latach – nie było ich także na tym odcinku Świętokrzyskiej, który przylega do Nowego Światu. Dopiero on rozświetlony był ozdobami, ale wcale nie będącymi dziełem służb podległych władzom miasta. Od lat w okolicach Bożego Narodzenia Nowy Świat staje się bowiem jedną wielką rozświetloną kampanią reklamową pewnego zagranicznego koncernu produkującego wyroby czekoladowe. Całość „ozdobnego – świątecznego” zaangażowania władz miasta ograniczało się do Krakowskiego Przedmieścia i Starówki. Z zaskoczeniem więc przyjąłem widok, z jakim w Warszawie nie spotkałem się od lat. Już w pierwszych dniach listopada świąteczne iluminacje zaczęły być montowane tam, gdzie od wielu lat ich nie było. Na miesiąc przed Bożym Narodzeniem ciągną się już one na całej długości ulicy Świętokrzyskiej a każdego dnia robotnicy wyposażeni w wysięgniki montują świąteczne ozdoby na kolejnych ulicach Śródmieścia. A wszystkie te ozdoby są nowe, bogate, atrakcyjne i po prostu bardzo „bożonarodzeniowe”. Nie tak, jak bywało tu kiedyś najczęściej, odwołujące się głównie do sylwestrowych bali, ale właśnie – „bożonarodzeniowe”. Setki oświetleniowych słupów już zamieniły się w wielkie świąteczne choinki. W okolicach Marszałkowskiej już można sobie robić fotografie z lśniącymi brokatem postaciami świętego Mikołaja a to dźwigającym wór prezentów a to powożącym zaprzęg z reniferami, do którego choćby można wsiąść, lub też z Mikołajem pędzącym na wielkim motocyklu.
Wszystko to cieszy serce i oko, ale też należałoby sobie zadać pytanie: skąd tak nagła kolosalna zmiana? I odpowiedź nie jest chyba trudna. Tak, jak komuniści w roku 1988 bardzo się starali zatrzeć pamięć o upiornych wydarzeniach niedawnych lat – tak i kandydujący w wyborach prezydenckich Rafał Trzaskowski stara się teraz przyćmić to, co nie tak dawno wyprawiał w Warszawie. Tymi samymi ulicami, wzdłuż których kazał teraz poustawiać setki bożonarodzeniowych choinek, przewodził przecież marszom LGBT. Tym marszom, których jedną z naczelnych treści było lżenie Kościoła, opluwanie chrześcijaństwa, urąganie Panu Bogu. Tych, na których Trzaskowski publicznie dzielił się marzeniem, iż to on sam udzieli w Polsce pierwszego ślubu dwóch homoseksualistów. Tych marszy LGBT, w czasie których w Parku Świętokrzyskim (pełnym dziś bożonarodzeniowych ozdób), „odprawiane” były „msze święte” przez lidera ruchu gejowskiego odzianego w szaty biskupa, celebrowane z udziałem „ministrantów” z durszlakami na głowach. Dzisiejszy pokłon, który Rafał Trzaskowski wykonuje przed tradycją Świąt Bożego Narodzenia, prawdopodobnie przykryć też ma wojnę, jaką wypowiedział chrześcijańskim znakom wiary. Udawanie Trzaskowskiego, iż jako prezydent Warszawy ma on szacunek dla katolickiej tradycji, zatrzeć ma pamięć o tym, iż zakazał on obecności Chrystusowych krzyży w podlegających mu urzędach.
Bolszewicy zawsze byli i są tacy sami. I inni nie będą. Bolesław Bierut uczestniczył w procesjach Bożego Ciała a kiedy nie było mu to już potrzebne – prymasa Wyszyńskiego kazał uwięzić a biskupa Baraniaka nie tylko wtrącić do celi na Rakowieckiej, ale choćby tygodniami podtapiać w kadziach z ekskrementami. Bandyci od Gomułki tydzień przez Bożym Narodzeniem mordowali ludzi na ulicach Gdańska, Gdyni, Szczecina i Elbląga a potem w kontrolowanej przez siebie telewizji puszczali filmy o pięknie katolickich świąt. Bandziory od Jaruzelskiego też kilka dni przed Bożym Narodzeniem siekierami wyrąbywali drzwi mieszkań tysięcy działaczy Solidarności, by ich pozamykać w więzieniach a do górników kopalni Wujek i Manifest Lipcowy strzelali jak do kaczek. A kiedy uznali, iż jest to w ich interesie, w jeden z następnych grudni całą Polskę zastawili ślicznymi bożonarodzeniowymi drzewkami. Dzisiaj Trzaskowski zachowuje się najściślej tak samo, jak rodzina i środowisko, z którego się wywodzi. Nie tak dawno wypowiedział wojnę krzyżom i Panu Bogu a teraz uznał, iż to mu się wyborczo nie opłaci, więc na wielkich połaciach stolicy udowadnia, jak to rzekomu bliska mu jest polska, chrześcijańska, bożonarodzeniowa tradycja. Maskirowka to identyczna jak ta, którą uprawiał kroczący w procesjach Bierut a w ślad za nim udający szacunek dla religijnej tradycji Gomułka, Gierek, Kiszczak, Jaruzelski. Trzaskowski nie chodzi w siermiężnych gajerkach Gomułki czy mundurze Jaruzelskiego, ale w garniturze od Armaniego. Ideowo i mentalnie jest jednak najściślej taki sam, jak ci właśnie jego poprzednicy. Krew z krwi, kość z kości – dokładnie taki sam, jak oni.
Artur Adamski