23 stycznia 2002 r. dziennikarze „Gazety Wyborczej” i „Radia Łódź” ujawnili, iż pracownicy łódzkiego pogotowia przez wiele lat masowo sprzedawali informacje o zgonach pacjentów zakładom pogrzebowym zarabiając przy tym olbrzymie pieniądze – o wiele większe niż dzięki pracy w karetce. Zakłady pogrzebowe powiększały potem cenę pogrzebu o kwotę przekazanej medykom łapówki. (…) Dziś jeden ze współautorów głośnego reportażu wraca do tej sprawy. W książce „Łowcy skór. Tajemnice zbrodni w łódzkim pogotowiu” opisuje kulisy śledztwa i ujawnia nieznane dotąd, przerażające fakty – od autora.
Wydawnictwu Otwarte dziękujemy za udostępnienie fragmentu do publikacji. Zachęcamy do lektury całej książki.
„Jeśli pacjent umiera, lekarz powinien stwierdzić zgon i wypełnić dokumenty – przede wszystkim kartę zgonu, i wrócić do karetki. Tyle iż rodzina zostaje z problemem. W myśl przepisów sanitarnych ciało nie może długo leżeć w domu. Mamy wolny rynek, zatem od bliskich zależy, która firma zabierze i przechowa ciało, a później zajmie się przygotowaniem pogrzebu i samym pochówkiem. Rodzina dzwoni do wybranego zakładu, przyjeżdża karawan, ciało trafia do chłodni. Gdzie tu miejsce na sprzedaż skóry? W szczegółach, bo prawie nikt nie ma po utracie bliskiego głowy do wertowania ofert. Wiele osób w ogóle nie wie, co robić. Lekarz, sanitariusz, kierowca powinni wyjaśnić procedurę. Rzecz w tym, iż mogą też podać telefon do firmy. Mogą choćby od razu zadzwonić do zakładu”.
A jeżeli rodzina o nic nie pyta? Wtedy – jak w handlu – zwyciężają kreatywni.
„Zawodowiec nie powie, iż przyjedzie firma pogrzebowa, bo krewni mogą stwierdzić: »nie życzymy sobie« – tłumaczył na podstawie własnych doświadczeń jeden z przedsiębiorców. – Zamiast tego słyszą więc: »Proszę państwa, zaraz przyjedzie przewóz i zawiezie zwłoki do chłodni« albo »Zamawiam dla państwa przewóz ciała«. – Przeciętny zrozpaczony człowiek sądzi, iż to dalsza część procedury – ciągnął przedsiębiorca. – Lekarz, sanitariusz lub kierowca wychodzą i dzwonią, potem wchodzi dwóch smutnych panów. Nie przedstawiają się, tylko mówią: »Proszę podpisać dokumenty«. Niewielu w tym momencie czyta papiery. Podpisują. Dopiero na drugi dzień patrzą, gdzie mają przyjechać, załatwić resztę formalności, i widzą, iż nie do pogotowia, tylko do zakładu pogrzebowego”. A ludzie nie zauważyli, iż podpisali w umowie zgodę na organizację pogrzebu i iż jeżeli się wycofają, to zapłacą tyle i tyle kary. Nie chcą się kłócić, bo zmarły, tragedia – wiadomo”. (…)
Z upływem lat i wraz ze wzrostem stawki pomysłowość rosła, a uczestnicy procederu zaczęli przekraczać kolejne etyczne granice. Dyspozytorzy zawierali nieformalne układy z zespołami ratowniczymi: ja pierwszy wiem o zgonie, wyślę twoją karetkę po skórę, ty odpalisz działkę. (…)
„Z kim jeździsz?” – to pytanie, którym otwieraliśmy rozmowę z kolejnymi ludźmi z pogotowia. Chodziło nie o kolegów i koleżanki z karetki, ale o układ z dyspozytorem stacji i konkretną firmę pogrzebową, której sprzedają informacje o zgonach. Gołym okiem widać było, iż machina handlu informacjami o zgonach jest o niebo bardziej rozbudowana, niż zakładaliśmy.
Handlowali niemal wszyscy, a kiedy pytaliśmy, kto konkretnie, słyszeliśmy: „Szybciej powiem wam, kto tego nie robi”.
Po czym padało dosłownie kilka powtarzanych przez kolejnych informatorów nazwisk. (…) Anioł Śmierci, Skórołapka, Doktor Potasik, Mengele. Podczas kolejnych rozmów coraz częściej docierały do nas złowrogie pseudonimy lekarzy i sanitariuszy. Nasi informatorzy nie wykluczali, iż w świecie obracającym się wokół pieniędzy z zakładów pogrzebowych przezwiska mogą być niewinną formą czarnego humoru, ale jednocześnie rosła liczba opisanych nam przypadków niewytłumaczalnych z medycznego punktu widzenia działań zespołów karetek, kończących się śmiercią pacjenta. (…)
Podanie pavulonu odbyło się przez wenflon. (…) Substancja działała od podania do śmierci przez około pięć minut. Po podaniu po upływie około pół minuty pacjentka zaczęła być niespokojna, coś krzyczała, zaczęła zdzierać maskę tlenową, w końcu ją zdarła. Zaczęła się prężyć i dusić. (…) W pewnym momencie powiedziałem do Kolskiego: »Doktor, zobacz, coś się dzieje z pacjentką«. Dziś trudno mi powiedzieć, dlaczego go wołałem, ale myślę, iż były to jakieś resztki wyrzutów sumienia, albo chęć podzielenia się – w pewnym sensie – odpowiedzialnością.
Kolski kazał się zatrzymać, przeszedł do tylnej części karetki i – jak pamiętam – nie podjął żadnych czynności ratunkowych. Tak jakby czekał, aż pacjentka umrze. Pacjentka cały czas siedziała. Nie ruszała się. Umarła, albo umierała.
Kolski osłuchał ją słuchawką, sprawdzał jeszcze źrenice kobiety, upewniając się, iż nie żyje. Żadnych jednak czynności nie podejmował, powiedział do kierowcy Marka: »Chodź, położymy ją na nosze«.” (…) Karetka pojechała ze zwłokami pod dom zabitej kobiety, gdzie sanitariusz Nowicki poinformował jej męża o zgonie. Od razu zaproponował przy tym zrozpaczonemu mężczyźnie „przewiezienie zwłok do chłodni”. Zespół łaskawie zgodził się zabrać wdowca na pokład karetki z ciałem żony i pojechał do firmy Czarna Róża. „Zachowywałem się wtedy jak aktor: wyrażałem wyrazy współczucia i go uspokajałem” – opisywał Nowicki. Po zawiezieniu zwłok do chłodni odebrał z zakładu 1000 złotych, pieniędzmi podzielił się jak zwykle z kierowcą, lekarzem i dyspozytorem.
Prokurator Robert Tarsalewski szedł za ciosem i zapytał o Wiesława S., chorego psychicznie, ale fizycznie zdrowego mężczyznę, o którego przypadku głośno było w pogotowiu.
„Istotnie, przypominam sobie taki przypadek – mówił Nowicki. – Ten mężczyzna był tęgawy, miał na sobie lekkie ubranie, zszedł do karetki sam.
W pewnym momencie podjąłem decyzję o wstrzyknięciu mu pavulonu. Ponieważ nie miał wenflonu, użyłem strzykawki.
Próbowałem wkłuć się w żyłę, ale wydaje mi się, iż część podałem dożylnie, a część domięśniowo. Doszedłem do wniosku, iż po uśmierceniu tego pacjenta nie będzie problemu z uzyskaniem pieniędzy, bo został zabrany z domu i była możliwość kontaktu z rodziną.