Św. Stanisław Kostka cieszy się w Polsce powszechną czcią. W dobie „dostosowania” Kościoła do świata można by zachodzić w głowę… dlaczego. Co takiego zrobił ten polski nastolatek, iż trafił na ołtarze? Lista jego dokonań, wpadających we współczesne ucho, wygląda mizernie. Mniej postępowy obserwator również nie zobaczy w zmarłym jezuicie sprawcy wielkich przedsięwzięć. Nie był ani znaczącym kaznodzieją, ani misjonarzem… kilka światowiec mógłby docenić w jego krótkim życiu. To właśnie szczególny charyzmat młodego polskiego szlachcica. Esencją jego świętości była „ucieczka” przed doczesnością, w fantastyczny sposób ukoronowana zbiegostwem do jezuickiego zgromadzenia mimo pogoni krewnych. Być może gdyby Św. Stanisław dał się ująć swojemu bratu i nagiął do woli ojca, dziś oglądalibyśmy świadectwa jego wielkości i talentów. On zostawił nam jednak inną lekcję. Przykład, którym najwyższe autorytety Kościoła za nic nie chcą się dziś kierować.
„Dziwna” świętość
Świętość Stanisława Kostki „dziwi” nie tylko współcześnie. Jego styl życia spotykał się z niezrozumieniem choćby najbliższych. Jego wpatrzenie w sprawy wieczne posunięte było tak dalece, iż nie znalazło akceptacji choćby w katolickiej rodzinie. Za mało używał życia.
Jak czytamy we wspomnieniach jego brata, Pawła Kostki, to z jednej strony zasługa wychowania. Chłopcy odebrali bowiem w domu rzeczową chrześcijańską formację, która hartowała ich w wyzbyciu się „starego człowieka”. „Rodzice chcieli, byśmy byli wychowani we wierze katolickiej, zaznajomieni z katolickimi dogmatami, a nie oddawali się rozkoszom. Co więcej, postępowali z nami ostro i twardo, napędzali nas zawsze – sami jak przez domowników – do wszelkiej pobożności, skromności i uczciwości, tak żeby nikt z otoczenia, z licznej również służby, nie mógł się na nas skarżyć o rzecz najmniejszą. Wszystkim tak jak rodzicom wolno było nas napominać, wszystkich jak panów czciliśmy”, pisał brat przyszłego świętego.
A jednak Stanisława ukształtował nie tylko porządek rodzinnego domu. Od samego początku młodzieniec odznaczał się wielkim dystansem do przywar świeckiego życia. Zdawał się tak wpatrzony w wieczny cel, iż przyziemne siły, zdolne choć na chwilę odwracać wzrok od chrześcijańskiego przeznaczenia, już w dzieciństwie odbijały się na jego zdrowiu. Jak wspominał później Paweł Kostka: „Gdy przy stole rodzinnym siedzieliśmy razem i coś według sposobu świeckiego było opowiedziane nieco za swobodnie, drogi braciszek miał to we zwyczaju, obróciwszy do nieba oczy, tracił przytomność i jak martwy spadałby pod stół, gdyby go ktoś nie pochwycił. Sprawiło to, iż ojciec w czasie przyjęć musiał napominać gości do umiaru w słowach”.
Dziwne dzieciństwo, prawda? W pewnym sensie. Kto modli się regularnie, a sięga czasem po teksty modlitewne z bogatą tradycją, wie, iż pojęcie to w języku polskim wykorzystywane było jako synonim „cudowności”. Średniowieczne modlitwy mówiły chociażby: „Zdrowa Maryja, dziwnie jęś poczęła Syna (…)”. Z kolei „dziwo” w czasach prastarych oznaczało jakieś czczone przez pogan bóstwo. Po hiszpańsku Boga nazywamy „Dios”, w pogańskim panteonie Grecji królował „Dzeus”. Polska „dziwność” ma to samo pochodzenie, co te określenia i łączy się z praindoeuropejskim pojęciem, jakim nazywano Boga… W takim właśnie sensie „dziwił” innych Stanisław – na tyle wpatrzony w sprawy boskie, iż wśród przyziemnych wzbudzający konsternację… a czasem i złość.
Gdy młody Kostka wraz z bratem trafił do jezuickiego gimnazjum we Wiedniu, młodzieniec w nauce co prawda przodował, jednak tęsknił za modlitwą i kontemplacją. Późnymi nocami leżał krzyżem w pokoju, wywołując zniecierpliwienie zamieszkujących wspólnie z braćmi współlokatorów. Posuwali się oni choćby do kopania pobożnego młodzieńca. Mimo to Stanisław wciąż trwał w modlitwie i oddawał się ascezie… Do tego stopnia, iż jego życie doczesne zaczęło podupadać. Wychowawcy ani bratu nie przypadało to oczywiście do gustu.
To jednak właśnie załamanie zdrowia miało szczególnie znaczenie dla życia Św. Stanisława. Podczas choroby miał on widzenie Matki Bożej, która miała polecić młodzieńcowi, by zasilił szeregi zakonu jezuitów. To właśnie wierność temu wezwaniu, mimo życiowych przeciwności, rozsławiła imię przyszłego duchownego i oznaczała dla niego nie mała przygodę.
Zamiar wstąpienia w szeregi Towarzystwa Jezusowego polski gimnazjalista chciał zrealizować niezwłocznie. Tuż po powrocie do zdrowia zasięgnął rady swojego spowiednika, jak zostać jezuitą. Ten odesłał go do przełożonego, który jednak uzależnił wydanie zgody na zakonną profesję od zdania rodziców. Imć Jan Kostka ani myślał udzielić aprobaty zamiarowi syna i z gniewem odmówił jego wstępu do Towarzystwa Jezusowego. Nastoletni Stanisław nie porzucił mimo to swojej misji. Za radą spowiednika postanowił iść pieszo do Augsburga, gdzie prowincjonałem był później święty i doktor Kościoła Piotr Kanizjusz… Nie chciał jednak sprzeciwić się woli ojca wprost. Czekał więc na odpowiednie wydarzenie, które da mu do tego uzasadnioną podstawę.
Takie przyszło niebawem, podczas jednego z wielu konfliktów między Pawłem a Stanisławem. Rok starszy Kostka sam potem deklarował, iż był „prześladowcą” brata. ( Z powodu skruchy fundował potem hojnie liczne dzieła religijne w Przasnyszu). Stanisław również miał żal o traktowanie, jakiego doświadczał. Tym razem zapowiedział więc, iż jeżeli Paweł nie zmieni swojego zachowania, to stanie się przyczyną jego ucieczki. Rok starszy nastolatek drwiąco zachęcił do spełnienia tej zapowiedzi… Przyszły święty niezwłocznie sporządził list pożegnalny do rodziny i wychowawcy Józefa Bilińskiego i niezauważony ruszył na zachód…
Stanisław uciekał ku Bogu…
Wydarzenie to zaowocowało zgoła fantastyczną pogonią. Święty Stanisław gonił w kilkusetkilometrowej pieszej wędrówce za powołaniem, w osobach pedagoga i brata ścigała go za to doczesność. Przyszły jezuita krył się po lasach wokół gościńca na drodze do Augsburga, a choćby zamienił ubranie z pobliskim żebrakiem, by nie dać się rozpoznać. Paweł dogonił raz choćby św. Stanisława, jednak ten, przebrany, udał zwyczajnego pielgrzyma. Na pytanie, czy nie widział gdzieś młodego Kostki, odparł, iż przechodził w miejscu ich rozmowy rankiem.
Dalszej historii życia Św. Stanisława zostało kilka więcej. Po dotarciu do Augsburga nie zastał tam prowincjonała i musiał podróżować do jeszcze odleglejszej Dylingii .Tam zaś nie dostał zgody na wstąpienie do zakonu, ze względu na heretycki rokosz, jaki przeciwko wierze i regule wznieciła niedawno cześć braci pod wodzą polskiego duchownego. Piotr Kanizjusz zgodził się jednak przyjąć młodzieńca na próbę do służby, a gdy ten się w niej sprawił, odesłał do Rzymu jako kandydata do zakonu. Polski młodzieniec zmarł niedługo potem – już jako jezuita, słynący wśród braci i przełożonych z doskonałości wewnętrznej. Miesiąc po jego śmierci do wiecznego miasta przyjechał Paweł Kostka. Miał zmusić św. Stanisława do powrotu do domu. Zastał na miejscu jednak tylko wspomnienie świętości i zaczątki kultu własnego krewnego.
…A Kościół daje się pojmać
Ze wszystkich życiowych wypadków świętego młodzieńca to właśnie jego ucieczka zasługuje na szczególną uwagę. Zawiera w sobie jak gdyby wspaniałą metaforę całego życia pobożnego chłopca z Rostkowa. Od najmłodszych lat św. Stanisław uchodził przed doczesnością. Sprawy świata wyciągały po niego swoje ramiona. Doczesność widziała jego życie inaczej, niż Wola Najwyższego. Młodzieniec wytrwale jednak się jej wymykał, goniąc za zbawczym przeznaczeniem chrześcijanina.
Dla współczesnych ten obraz to szczególnie wartościowa lekcja. Nauka, do której jesteśmy nienawykli. Zewsząd słyszymy, iż nasza chęć podobania się Bogu i służenia Jego woli musi raczej szukać dialogu z doczesnością. Mamy wysilać się jak tylko możemy, stawać i stawiać na głowie zasady wiary, by jednać się z perspektywą tego świata…
Fatalnym obrazem tej tendencji jest obecne skoncentrowanie najwyższych przywódców Kościoła nie na sprawach moralności i wiary, ale na globalnym projekcie politycznym. Wszak to przecież budowa zrównoważonego porządku powszechnego braterstwa jest gwiazdą przewodnią Franciszkowego pontyfikatu. Ostatnia podróż Ojca Świętego do państw Azji Wschodniej dodaje tylko kolejnych smutnych przesłanek, by tak sądzić. Ojciec Święty nie zawitał w Indonezji, Singapurze i Timorze Wschodnim, by wezwać wszystkich do wiary w Chrystusa i Jego Kościół. Nie o otwarcie dla wielu bramy życia nadprzyrodzonego i bożego synostwa chodziło. Zamiast tego w centrum papieskiego przeslania były: szacunek i poważanie każdego wyznania, harmonia społeczna, pokój i pluralizm. jeżeli była w tym jakaś religijna wiadomość to raczej anty-misjonarska…
Budowanie przyjaznej atmosfery „inkluzywności” w Kościele, faworyzowanie migrantów, czy ekologizm stały się „oczkiem w głowie” Stolicy Apostolskiej. Jaskółką dzisiejszego stanu rzeczy było zaangażowanie Pawła VI i Jana XVIII w propozycję „dostosowania” Kościoła do współczesności”. Kościół miał przestać „dziwić” i budzić „niezrozumienie” świata II poł. XX wieku. W tym liberałów, hipisów, czy komunistów…
Po dekadach umacniania „dialogu” Kościoła z „tym światem” można jasno zadeklarować, iż Mistyczne Ciało Chrystusa, zamiast uchodzić łapskom świeckości jak Św. Stanisław, staje w drodze i z euforią patrzy na własne pojmanie. „Uprowadzanie” wiernych z drogi wierności Boskiemu Mistrzowi trwa w najlepsze w przedsięwzięciach takich jak błogosławieństwa par jednopłciowych, dopuszczenie do działalności heretyckich duszpasterstw LGBTQ, utwierdzanie programu zmian nauczania moralnego…
Pozostaje nam modlić się za wstawiennictwem polskiego nastolatka, aby święci pasterze znów poderwali Kościół do biegu. Oby Św. Stanisław Kostka dodawał sił w drodze i nam, byśmy mogli w ostatniej godzinie rzec: „W dobrych zawodach wystąpiłem. Bieg ukończyłem”.
Filip Adamus