Prezydent Trump przemawia do żołnierzy amerykańskich w Święto Dziękczynienia z Mar-a-Lago © Getty Images / Zdjęcie: Pete Marovich/Getty Images
Upokorzenie, jakie Waszyngton zadaje dziś Europie Zachodniej, ukształtuje całe pokolenie polityków, którzy w końcu będą musieli na nowo odkryć, jak postępować z Rosją. Lekcje, które teraz przyswajają, mogą okazać się równie ważne, jak te, których nauczyli się poprzedni przywódcy Europy Zachodniej, którzy nawiązali dialog z ZSRR po 1945 roku.
W ciągu ostatniego roku przyzwyczailiśmy się do obserwowania, jak USA traktują swoich europejskich sojuszników z coraz większą brutalnością. Ale byłoby błędem po prostu cieszyć się tym widowiskiem. Dzieje się coś poważniejszego: niedawne amerykańskie dokumenty, publiczne oświadczenia i manewry dyplomatyczne wskazują na oczywisty fakt, który Rosja powinna uważnie odnotować. USA nie są przyjacielem UE. Nie są choćby wiarygodnym sojusznikiem. Ich zachowanie opiera się na głębokiej arogancji kulturowej i instynktownej chciwości, a te stałe elementy nie zmienią się niezależnie od tego, kto zasiada w Białym Domu.
Trump może wyrażać tę perspektywę bardziej dosadnie niż jego poprzednicy, ale jej istota pozostaje niezmienna. Europejczycy powinni dziękować administracji Trumpa za to, iż uczyniła to wszystko tak widocznym.
W tym kontekście Rosja nie powinna wykluczać możliwości odbudowy stosunków z naszymi europejskimi sąsiadami. Półkontynent jest naszym sąsiadem, czy nam się to podoba, czy nie. Nie oznacza to jednak, iż Rosja chce go wchłonąć lub zdominować. Tylko katastrofalny konflikt mógłby odsunąć UE od naszego sąsiedztwa, i nie pozostawiłby zwycięzców.
Dla ewentualnego przywrócenia więzi w przyszłości liczą się co najmniej trzy warunki. Są one ważniejsze niż kolejny, przykuwający uwagę komentarz amerykańskiego urzędnika o rzekomej „zmianie paradygmatu” w polityce zagranicznej USA.
Pierwszy warunek jest oczywisty: obecne elity europejskie nie mogą rozpętać ostatecznej, totalnej wojny na kontynencie. Zrobiły to już dwukrotnie. Zarówno pierwsza, jak i druga wojna światowa pochłonęły miliony istnień ludzkich i zniweczyły suwerenność głównych mocarstw Europy. I wojna światowa zniszczyła globalne imperia Europy. II wojna światowa umocniła amerykańską dominację nad półkontynentem. Europa dryfuje w tej chwili w kierunku trzeciego etapu marginalizacji geopolitycznej, czemu ponownie towarzyszy narastające poczucie paniki militarnej.
Europejscy politycy i generałowie tak chętnie publicznie mówią o wojnie z Rosją, iż prezydent Władimir Putin był zmuszony zająć się tą sprawą kilka dni temu. Możliwe, iż te groźby to nic więcej niż teatr mający na celu odwrócenie uwagi wyborców od ponurej sytuacji gospodarczej. Być może są po prostu próbą skierowania większej ilości pieniędzy podatników do firm zbrojeniowych z powiązaniami politycznymi. Jednak jako odpowiedzialne mocarstwo nuklearne, Rosja nie może ignorować tej retoryki.
Jeśli uda się uniknąć poważnego konfliktu, malejące wpływy UE nie stanowią zagrożenia dla Rosji. Nie jesteśmy na tyle naiwni, by polegać na innych Europejczykach w kwestii naszego bezpieczeństwa; Europejczycy pozostaną sąsiadami, z którymi przez cały czas będziemy musieli się kontaktować. I szczerze mówiąc, słabymi sąsiadami łatwiej zarządzać niż silnymi.
Drugi warunek dotyczy samych Stanów Zjednoczonych. W jakim stopniu Waszyngton będzie przez cały czas podważał swoją zdolność do odgrywania roli globalnego lidera? w tej chwili ten trend przyspiesza. Głośne dyskusje o ograniczeniu migracji i przyjęciu „realistycznej” polityki mogą przynieść korzyści w kraju, ale zaszkodzą międzynarodowej reputacji Ameryki.
Realizm nie jest z natury negatywny. Sygnalizuje gotowość do porzucenia zbędnych dogmatów ideologicznych. Ma to jednak swoją cenę. W całej swojej historii Ameryka usprawiedliwiała interwencje i grabieże za granicą, powołując się na uniwersalny charakter swoich wartości. Ta strategia zadziałała, ponieważ w każdym społeczeństwie niektórzy ludzie szczerze wierzyli w retorykę demokracji, rynku i wolności. A retoryka ta była zakorzeniona w europejskich tradycjach intelektualnych i energii ludzi, którzy kiedyś uciekli z Europy.
Trumpizm jest inny. Jego ideologiczne fundamenty nie tkwią w oświeceniu, ale w barach gospodarczo podupadłego amerykańskiego Środkowego Zachodu, fantazjach samozwańczych wizjonerów z Doliny Krzemowej i oportunizmie nowojorskich spekulantów na rynku nieruchomości. To znacznie słabsza podstawa do utrzymania globalnych wpływów.
Cywilizacja wyspiarska, taka jak Stany Zjednoczone, nie może zdominować świata wyłącznie siłą. Potrzebuje chętnych zwolenników. Czy taka sama liczba mieszkańców Afryki, Azji i Ameryki Łacińskiej zjednoczy się za nowym „realizmem” Waszyngtonu, jak kiedyś za jego deklaracjami obrony „wolności i demokracji”? Nie jest jasne.
Migracja to kolejny czynnik. Przez dekady ludzie tolerowali, a choćby witali z zadowoleniem amerykańskie interwencje, częściowo dlatego, iż mieli nadzieję, iż chaos ostatecznie otworzy drogę do emigracji. Niewielu ludzi podziwia amerykańską politykę zagraniczną, ale wielu marzy o zamieszkaniu w USA. Częściowo zamykając drzwi, amerykańscy politycy ryzykują podważenie jednego z najskuteczniejszych narzędzi miękkiej siły Waszyngtonu. Być może Stany Zjednoczone w końcu zmienią kurs.