Sułkowski: The play "Embarrassment" in Końskie

konserwatyzm.pl 7 hours ago

Nicolas Gomez Davila pisał, iż trzeba nauczyć się posługiwać bronią wroga, jednak z należytym obrzydzeniem. Żyjemy w czasach, w których spełniając swój moralny obowiązek i śledząc to, co dzieje się w polityce, również musimy robić to z należytym obrzydzeniem a dobitnym tego dowodem jest kształt wczorajszego spektaklu w Końskich, zwanego szumnie debatą prezydencką. Wyłaniający się z tych trzech godzin obraz nędzy intelektualnej, merytorycznej i choćby retorycznej powinien skłonić mieszkańców Końskich do tego, by pogonili debatujące towarzystwo kijami i nie pozwolili im nigdy więcej wrócić do miasta. Podobny los powinien spotkać komentatorów politycznych, którzy próbują się prześcigać „kto wygrał debatę?” i silą się na argumenty na rzecz swojej oceny. Jakby najważniejszą kwestią nie było to, iż mieliśmy do czynienia z festiwalem mierności i braku elementarnej przyzwoitości nie tylko na poziomie samej organizacji, co jest znamienne po półtora roku rządów Tuska, ale również na poziomie samych wystąpień.

Wczorajsza debata pokazuje, iż powtarza się ten sam scenariusz, który jest aktualny od 20 lat. Dwóch przedstawicieli głównego motoru napędowego rewolucji w Polsce, czyli PiS i PO robiło to, co potrafi najlepiej – uprawiali naparzankę swoimi standardowymi pałkami dzikusów wyrwanych z jaskiń, w których gromadzą to, co złupili. Karol Nawrocki podtrzymał swój wizerunek wujka Kazika z wesela, który dlatego, iż skończył studia, to po trzech kieliszkach zyskuje nieco werwy i zaczyna swoją symbolicznie patriotyczną fanfaronadę atakując głównego przeciwnika i chwaląc samego siebie. Rafał Trzaskowski zastosował standardowy dla swojej formacji ideowej manewr kampanijny, czyli potwierdził swoją hipokryzję również wywijając pokracznie rozumianym patriotyzmem udając jednocześnie fajnego, otwartego gościa, który nie ulega żadnym obłąkańczym narracjom jak jego główny przeciwnik. Typowy twór ojkofobicznej narracji dla pseudointeligentów z Gazety Wyborczej – fajnopolak, który wie doskonale, iż duża część Polaków musi dostać w twarz symboliką patriotyczną, choć kandydat za nią stojący najchętniej wyrzuciłby ją do kosza jako relikt mentalności ciemnogrodu. Jak zwykle obaj barbarzyńcy nie silili się specjalnie na ukazanie swojego merytorycznego zaplecza, prawdopodobnie dlatego, iż jest ono szczątkowe i robili to, czym od dwóch dekad zatruwają umysły i dusze Polaków – bezmyślnym tłuczeniem w stronę przeciwną, podtrzymywaniem konfliktu i udawaniem, iż kształt Polski, na który ciągle narzekają, nie jest efektem ich naprzemiennych rządów. Dwaj główni aspiranci potwierdzili swój brak pomysłu i ciągłe tkwienie w tym samym scenariuszu, gdy powtórzony został manewr z flagą znany z debaty prezydenckiej, w której udział brali Andrzej Duda i Bronisław Komorowski. Podówczas Andrzej Duda dał swojemu przeciwnikowi flagę UE zamiast jak wczoraj tęczowej, ale wymowa była identyczna – są obozy „my” i „wy”, które obustronnie traktują siebie nawzajem jako dwa wrogie sobie plemiona, które przez przypadek zostały ulokowane w tej samej szerokości geograficznej. To, iż rząd PiS, który stał za Andrzejem Dudą w działaniu zawsze był mocno prounijny (wystarczy przypomnieć sobie słowa Jarosława Kaczyńskiego dotyczące Zielonego Ładu) nie przeszkadzało, by deklaratywnie mówić, iż nie dadzą UE wejść nam na głowę. Podobnie teraz – po latach finansowania Krytyki Politycznej z pieniędzy budżetu czy wydawania milionów na genderowe granty, PiS stawia siebie w kontrze do tęczowej flagi, z którą należy utożsamiać Trzaskowskiego podtrzymując ułudę różnicy jakościowej w stosunku do PO.

Obok dwóch naczelnych dzikusów rewolucji byli również statyści. Cyrk to przecież nie jest przedstawienie tylko dwóch aktorów. To nie jest inscenizacja „Czekając na Godota”! Trzeba tej farsie nadać odrobinę elementów urealniających, więc w trosce o pluralizm, mimo organizacyjnej żenady, udało się dotrzeć i zaprezentować kilku innym kandydatom. Ci nadali nieco tragikomicznego kolorytu całemu spektaklowi. Marek Jakubiak, jak zwykle rzucił kilka dość trafnych spostrzeżeń, ale udowodnił, iż niestety nie jest to człowiek formatu prezydenckiego i miewa nieco egzotyczne pomysły (cena minimalna na alkohol).

Maciej Maciak, którego wcześniej choćby nie znałem, sprawiał wrażenie obłąkanego awanturnika, ale udało mu się odegrać istotną rolę. Mianowicie ukazał on mentalną słabość innego kandydata – Szymona Hołowni, którego kilka lepszych w odbiorze momentów wynikających tylko i wyłącznie z lat doświadczenia przed kamerą i pustych gestów mających łączyć społeczeństwo, nie zaś z zaplecza merytorycznego, przysłoniętych zostało ukazaniem autentycznej twarzy Marszałka rotacyjnego. Otóż zaatakowany przez p. Maciaka Hołownia udowodnił, iż jest emocjonalnie rozchwianym, strasznie słabym chłoptasiem. Momentalnie zrobił się czerwony, przestał panować nad mimiką, zaszkliły mu się oczy i targał się na histeryczne docinki. Udowodnił tym samym, iż nie jest politykiem – jest chłopcem z telewizji, któremu dając scenariusz można oczekiwać odegrania roli, ale jakiekolwiek sytuacje spontaniczne, nieco bardziej stresujące i wymagające trzymania nerwów na wodzy rozkładają go kompletnie. Nie jest w stanie zachować się podówczas racjonalnie i widać po nim, iż jest słabym człowiekiem. jeżeli nie dość czytelnikowi śmiechu ze spektaklu „Żenada w Końskich”, to proszę sobie wyobrazić reakcję Hołowni-prezydenta w konfrontacji z Donaldem Trumpem. Gdyby naszego rotacyjnego wesołka spotkała taka przygoda w Gabinecie Owalnym jak Żełeńskiego, to ponownie widzielibyśmy twarz zapłakanego Szymusia. To znamienne dla naszej polityki, iż ktoś taki uważa siebie za odpowiednią osobę na stanowisko prezydenta Polski.

Kolejną statystką była Magdalena Biejat, której pomysł na Polskę to typowy przykład sojowej lewicy z „Warszafki” – brak realnego kontaktu z ludźmi spowodował, iż niby coś o mieszkaniach socjalnych powiedziała, bo skoro jest się z lewicy, to trzeba rzucić jakieś socjalne frazesy, ale głównie chodzi o to, by była równość – czyli tęczowa flaga. Gdyby nie ten element, to pani Biejat mogłoby w ogóle nie być na debacie, bowiem rzucała formułkami niczym recytując wierszyk w 4 klasie podstawówki pokazując, iż „frajerokracja” wypływa zewsząd. Owa sytuacja z flagą była jednak dość mocnym ciosem w Trzaskowskiego, który chowając flagę LGBT udowodnił oglądającym swoją hipokryzję.

Za część typowo komediową odpowiedzialne były głównie dwie osoby – Krzysztof Stanowski i Joanna Senyszyn. Redaktor Stanowski wypadł z całego towarzystwa najlepiej dlatego, iż konsekwentnie realizuje swój pomysł, czyli pokazywanie procesu wyborczego od zaplecza, samemu nie próbując w żaden sposób zdobywać poparcia. Oczywiście część komentariatu ma wielkie pretensje, iż atakował Rafała Trzaskowskiego, ale umówmy się – jeżeli organizator debaty, główny pretendent do fotela prezydenckiego będący z ramienia partii rządzącej jest tak słaby, to tylko głupi by z tego prezentu nie skorzystał. Pani Senyszyn zaś udowodniła, iż mentalnie przez cały czas tkwi w latach 90-tych, gdy antyklerykalne gazety pokroju „Faktów i mitów” odnotowywały rekordową sprzedaż a SLD była u władzy. Atakowała Kościół z każdej możliwej strony – atakując choćby Rafała Trzaskowskiego. Jednakże największe wrażenie zrobiła na mnie w ostatniej wypowiedzi, gdy mogła pozwolić sobie na sformułowanie swobodnej myśli. Zalecam czytelnikom, by zobaczyli ten fragment, bowiem pani Senyszyn ze swoim demonicznym śmiechem mówiąca o tym, iż chce być matką wszystkich Polaków wyglądała tak, jakby opętał ją Władysław Gomułka. Była jednocześnie komiczna i przerażająca. Klasyka starych horrorów klasy B. Brakowało tylko odpowiedniego podkładu muzycznego i w tej materii liczę na internautów, bowiem pani Senyszyn jest Korwinem lewicy – ma niesamowity potencjał memiczny.

Bez względu na opinie części komentariatu patrzącego ślepo w sondaże, wiadome są dwie rzeczy. Po pierwsze, najlepszą decyzję jeżeli chodzi o debatę w Końskich podjęli ci, którzy się na nią nie stawili. Nie nobilitowali swoją obecnością tego festiwalu mierności pożytkując swój czas bardziej produktywnie. Po drugie, nieobecność Sławomira Mentzena, Grzegorza Brauna i Adriana Zandberga ukazała jak na dłoni jak fatalna jest mainstreamowa klasa polityczna. Co by nie mówić o wszystkich trzech wymienionych, to poziom dyskusji przy udziale każdego z nich jest o kilka poziomów wyżej niż przy dzikusach z duopolu ze statystami. Mentzen mimo swoich sporych ograniczeń stara się operować na faktach, odnosić do rzeczy i widoczny jest jego tok rozumowania. Braun mimo swojego gawędziarskiego stylu podchodzi do problemów od zasad, hierarchizując je i układając w ten sposób rozumowanie, więc również będzie mówił merytorycznie. Zandberg mimo określonego klucza interpretacji rzeczywistości oraz często pod ten klucz dobranymi danymi również wypowiada się w sposób logicznie zrozumiały i widać w tym chociaż jakieś rozumowanie. Jest więc znamienne dla stanu naszych elit i naszej polityki, iż rozdmuchana na lewo i prawo debata odbyła się bez trzech najlepszych kandydatów.

Marcin Sułkowski

Read Entire Article