Skrajnie lewicowe projekty dążące do ograniczenia wolności słowa przy użyciu pejoratywnych pojęć „hejtu” i „mowy nienawiści” nie poprawią jakości debaty publicznej. Przeciwnie, internetowy przemysł dyskredytacji i propagandy świetnie się przy nich rozwija, pogłębiając dewastację kultury politycznej i wyciągając ze świata realnego coraz większą część aktywności społecznej.
Polacy nie gęsi, ale czyż nie chcieliby być jak Amerykanie? Hejt to jedno z wielu słów „zaimportowanych” do polszczyzny z języka angielskiego. W prostym tłumaczeniu oznacza „nienawiść”, natomiast w literaturze medioznawczej zdążyło już zapracować sobie na odrębną definicję. Piotr Sztompka w 2016 roku [„Kapitał społeczny. Teoria przestrzeni międzyludzkiej”] pisał o hejcie jako o okazywaniu nienawiści innym, hejterów nazywając „nienawistnikami”. Ale już dalej posuwa się zdeklarowana feministka Paulina Mikuła, która w publikacji „Mówiąc inaczej” stwierdza, iż hejt to nie to samo co nienawiść oraz, iż może nim być zwykła zaczepka jak np. nazwanie kogoś „wkurzającą ropuchą”.
Od wielu lat w krajach zachodu następują procesy instrumentalizacji pojęcia hejtu i ograniczania wolności słowa dzięki represji prawnych. Pojęcie „mowy nienawiści” najczęściej utożsamia się z hejtem, choć winno się oba terminy odróżniać, nie tylko ze względu na szczególne upolitycznienie tego pierwszego.
Granicę między lingwistyką i walką ideologiczną coraz częściej przekraczają lewicowi politycy, manipulując przepisami w taki sposób, by ułatwiały realizację rewolucyjnej agendy społecznej. Marcin Jendrzejczak zauważył na łamach „Polonia Christiana” [„Między bluźnierstwem a mową nienawiści”], iż w szeregu państw powszechnie uznawanych za liberalne demokracje doszło do usunięcia zapisów kodeksowych pozwalających na karanie za bluźnierstwa i wprowadzono penalizację szeroko rozumianej mowy nienawiści.
Oligopol dwóch nazw: Facebook i Google
Póki jednak Polska nie padnie ofiarą tych quasi totalitarnych zabiegów prawnych, póty polski internauta będzie miał w sieci niejedną okazję do obserwacji i uczestnictwa w zdumiewających zjawiskach. Bo choć za „mowę nienawiści” słynny Facebook już od dawna wygraża ograniczeniem aktywności, czasowym banem, czy wręcz usunięciem konta, to jednak nie rodzi to sankcji prawnych w stosunku do tego, kto najczęściej po prostu korzysta ze swobody wypowiedzi. Często też rzekome występki komentujących wirtualną rzeczywistość umykają uwadze moderacji lub też omijają regulaminy tych serwisów.
Ano właśnie, Facebook… Oligopol Googla i Facebooka jest faktem, korporacje te zdobyły miażdżącą przewagę w sieci, nie tylko dzięki pozyskiwaniu internautów „nowym, wspaniałym światem” mediów społecznościowych i aplikacji mobilnych, ale także działaniami uderzającymi w swobodę konkurencji. Wystarczy wspomnieć o przejęciu przez Facebooka komunikatora WhatsApp, czy też o wchodzeniu produktów Google do systemów operacyjnych urządzeń mobilnych.
W konsekwencji mamy do czynienia z sytuacją, w której – jak podaje Gemius Megapanel – Google wraz z YouTube notuje ponad 19 mln wejść dziennie, natomiast Facebook – niemal 8 mln. Dla porównania, cała grupa portali należących do Wirtualnej Polski notuje 6,9 mln wejść, grupa Onet-RAS – 6 mln, natomiast grupa serwisów Interii – 4,3 mln. Nie może zatem dziwić, iż kampanie wyborcze, które coraz szerzej i zasobniej realizuje się w internecie, rozgrywają się głównie na Facebooku, YouTubie i Twitterze.
Internet pełnoletnim bratem telewizji, czyli kampania wyborcza na całego
Prosta kampania polityczna, polegająca na prezentacji własnych programów, postulatów, haseł wyborczych to już wspomnienie XX wieku. Teraz jest szybciej, relacyjniej, ostrzej, agresywniej i bardziej podstępnie. Polityczna rywalizacja w sieci staje się swoistą sztuką, za którą stoją nie tylko partyjni sztabowcy, ale także mniej lub bardziej zorganizowani zwolennicy.
Kiedy wiosną 2015 roku kandydat Prawa i Sprawiedliwości na Prezydenta RP Andrzej Duda zyskiwał w sondażach poparcia kosztem walczącego o reelekcję Bronisława Komorowskiego, nie tylko objeżdżał Polskę, zaliczając płomienne przemowy kończone zawołaniami w stylu „przyszłość ma na imię Polska!”. Był wtedy także silnie obecny w sieci – pod postacią newsów, plotek, memów, demotywatorów, „masakrujących” ripost w krótkich klipach wideo oraz dwuznacznych gifów. Wszystkie one punktowały, głównie poprzez kontrast z wizerunkiem zaliczającego kolejne wpadki urzędującego prezydenta.
Co z tego, iż Adam Jarubas też wyglądał na „fajnego gościa”, skoro praktycznie nie istniał na Wykopie, Facebooku i Twitterze? Czy ktoś zestawiał na jednej grafice jego żonę z panią Komorowską? Czy ktoś porównywał go do Francisa J. Underwooda z bijącej rekordy popularności serii House of Cards? To pytania równie brutalne i wątpliwe etycznie, co realistyczne.
W tym szerszym kontekście można odczytywać ujawnioną przez portal Onet akcję dyskredytowania sędziów w mediach społecznościowych. jeżeli w ogóle doszło do opisywanych działań, w ramach których wiceminister Łukasz Piebiak oraz sędzia Jakub Iwaniec zlecali pojedynczej osobie na Twitterze prowadzenie działań kompromitujących sędziów otwarcie krytykujących PiS, warto zadać pytanie o wiarygodność oraz instrumentalnie rozumianą wartość takich działań. Działanie w pojedynkę (?) i chaotyczne rozsyłanie korespondencji nie przypomina bowiem typowych działań propagandowych, pojawiających się od kilku lat w mediach społecznościowych. Obserwując polskie „społecznościówki”, można takie sprofilowane działania zidentyfikować i opisać. Oto kilka z wielu stosowanych metod.
Funkcja grup w kampaniach dyskredytujących
Wybuch popularności grup społecznościowych zaowocował mnogością inicjatyw i profesjonalizacją wypływającego z nich przekazu. Na Facebooku powstały nie tylko całe rodziny ideowe, grupujące niezwiązanych ze sobą prywatnie ludzi, ale także społeczności skupione wokół postulatów ideologicznych i haseł programowych. Tym samym można odnaleźć wolnościowców popierających Janusza Korwin-Mikkego, jak i jemu przeciwnych, można trafić do grupy radykalnych ekologów lokalnych, jak i podobnej grupy o profilu ogólnopolskim. Można dołączyć do licznej społeczności katolików liberalnych, bardziej umiarkowanej skupionej wokół ojca Szustaka, czy też typowej konserwatywno-katolickej grupy. To z tych właśnie mikro środowisk wypływa silnie wartościujący przekaz polityczny, to one także poprzez ekspozycję w przestrzeni otwartej Facebooka oraz kooptację znajomych, rekrutują kolejnych członków.
Grupy o charakterze zamkniętym, posiadające odpowiednio wysoką liczbę moderatorów, służą typowaniu obiektów ataku, czasowej i terminowej koordynacji działań, ustalaniu ram treści propagandowych, czy też udzielaniu sobie wsparcia przy kontratakach drugiej strony. Na grupie można też bez otwierania wyszukiwarki internetowej uzyskać cenne informacje, porady, a choćby pomoc prawną.
Specyfiką Facebooka stało się także powoływanie i używanie do kontrataków grup przypominających pierwotne inicjatywy. Stworzona od podstaw przez zwolenników PiS grupa „Komitet Obrony Demokracji” przez rok przyciągała fanów „totalnej opozycji”, kanalizując ich aktywność i zniechęcając do działania. Trollerską robotę podsycano dyskusjami do złudzenia przypominającymi rozmowy internautów zatroskanych o łamanie konstytucji i niszczenie niezależności sądownictwa.
Halo, policja? Proszę przyjechać na Fejsbuka!
Jeśli byk ma w sobie za dużo energii, to może tak chwycić go za rogi? Metoda masowego wysyłania różnorodnych skarg do administracji Facebooka (skuteczna także na Twitterze) stała się szczególnie popularna wśród lewicowych grup trolli. Wykorzystują one nieformalne dyrektywy oraz lewicowe skłonności interpretacyjne moderatorów Facebooka, którzy przy zwiększonej presji zobrazowanej kilkuset zgłoszeniami (cóż to jest przy skali działalności serwisu?!) skłonni są wskazaną stronę lub grupę należącą do przeciwników usunąć bądź rozdać w niej indywidualne kary.
Słynne „standardy społeczności Facebooka”, czyli konglomerat ogólnych wytycznych, z którymi moderatorzy mogą obchodzić się w niemal dowolny sposób, najczęściej stwarzają problemy prawicowym aktywistom, ale i to nie jest też żelazną regułą. jeżeli bowiem zakonspirowana podgrupa trolli bez ostentacji zacznie odwiedzać strony przeciwników, używając do imitowanego poparcia ichniejszej linii politycznej „niepoprawnych politycznie” sformułowań, a druga podgrupa skupi się na zgłaszaniu moderacji tych właśnie treści jako niezgodnych ze standardami (najwięcej przypadków można podciągnąć pod zarzut personalnego ataku bądź ataku na określoną grupę tożsamościową), wówczas w kłopotach mogą znaleźć się przeciwnicy polityczni zawiadujący stroną.
Ataki hybrydowe na podstawie obserwacji
Serwisy społecznościowe, szczególnie Facebook i Instagram, pozwalają śledzić aktywność określonych stron i uzyskiwać powiadomienia, gdy na tychże stronach pojawiają się nowe wpisy. Ta funkcjonalność również wykorzystywana jest w kampaniach dyskredytacji lub wpływu.
Otrzymawszy powiadomienie o nowym poście na Facebooku, obserwator sprawdza jego treść i jeżeli zapada decyzja o podjęciu akcji, gwałtownie zawiadamia grupę. Aktywność zainspirowana na grupie nakierowana jest wówczas na komentarze pod postem. Pierwszy troll dla uśpienia moderacji strony komentuje w sposób opozycyjny, choć umiarkowany. Każdy kolejny trollerski komentarz jest już coraz radykalniejszy. Najlepszy z komentarzy – najczęściej prześmiewczy tekstowy lub graficzny (gif, mem, znaki specjalne) – uzyskuje lajki od komentujących oraz oczekujących trolli. Wszystko to, rozłożone w czasie kilkudziesięciu pierwszych minut od publikacji posta, pozwala zwiększyć zasięg posta, ale prezentowanego już z najlepiej punktującym i tym samym wyróżnionym komentarzem.
Efekty? Degeneracja przestrzeni publicznej
Powyższe szkice są jedynie fragmentem opisu tej części przestrzeni publicznej, którą widzimy na ekranach telefonów i laptopów. Procesy rewolucyjne zachodzące w masowej kulturze nałożyły się na rozwój technologiczny sieci oraz przeniknęły karłowaty etycznie i niestabilny ekonomicznie system liberalnej demokracji. Oligopoliczny charakter mediów społecznościowych wraz z ich liberalno-lewicową nadbudową ideologiczną, skłaniają partie polityczne i ich żelazne elektoraty do wpasowania się w ramy prostackiego, krzykliwego dyskursu politycznego. To jedna z głównych przyczyn, przez które przestrzeń internetowa coraz częściej wypełniana jest bezwartościowymi treściami, a w konsekwencji żywi się aberracjami i permanentną pogonią za nowością.
Kampanie wyborcze w sieci nie staną się wartościowe dzięki penalizacji mowy nienawiści. Ideologiczna struktura tego postulatu może jedynie wykluczyć z kampanii część jej uczestników i przyspieszyć rewolucyjne przeobrażenia mediów społecznościowych. Naiwnym byłoby uznać, iż te zmiany kulturowe nie znajdują odbicia w rzeczywistości społecznej. Znajdują, z opłakanym skutkiem dla przyszłych pokoleń.
Dr Paweł Momro