Przepraszam Beatę Geppert, Kalinę de Nisau i Roberta Hoffmana za sytuację, do której doszło z okazji ich wpłat na moją kampanię wyborczą dokonanych na fundusz KW Nowej Lewicy. Zostali mianowicie poproszeni o potwierdzenie polskiego obywatelstwa, a powodem było brzmienie ich nazwisk. Oraz zrozumiały skądinąd przepis Kodeksu Wyborczego zabraniającego finansowania partii politycznych i kampanii wyborczych zza granicy. Przepraszam również w imieniu Komitetu Wyborczego, który oczywiście czuje zażenowanie, niemniej realizuje znane sobie dyrektywy Państwowej Komisji Wyborczej w przekonaniu, iż nie ma innego wyjścia, skoro werdykt PKW w takiej sprawie może grozić utratą subwencji, a to oznaczałoby poważną katastrofę całej Lewicy.
Czynię tę sprawę publiczną, ponieważ obywatele “kuchni wyborczej” nie znają wcale, a znać powinni. Z zastrzeżeniem, iż nie chcę robić afery, a zwłaszcza zarzucać ciężkich grzechów Nowej Lewicy, której komitet działa w przekonaniu, iż odpowiedzialność wymaga od nich właśnie tego. Niemniej rzecz ma odcień brunatny.
Chcę zwrócić uwagę, iż czym innym jest słuszny skądinąd zakaz wpłat dokonywanych przez obywateli obcych państw, a czym innym obarczanie darczyńców obowiązkiem dowodzenia polskiego obywatelstwa. Na kontekst praktyk PKW — a rozumiem, iż znają je działacze Lewicy, mając doświadczenia nieporównanie większe od mojego — dodatkowe światło rzuca inny przypadek, pozbawiony akurat brunatnych odcieni, za to z ducha pruski i autorytarny. Małżeństwo moich przyjaciół musi wyjaśniać, iż wpłaty z ich wspólnego konta bankowego dokonano za zgodą ich obojga. Tego akurat w przepisach Kodeksu nie znalazłem ani nie słyszałem, by czyjakolwiek płatność internetowa została kiedykolwiek zakwestionowana z powodu tego rodzaju sytuacji. Po pierwsze więc mamy do czynienia z instytucją, która w praktyce swego funkcjonowania kieruje się założeniem, iż wszyscy kłamią i oszukują, zamiast przyjmować założenie odwrotne i reagować wyłącznie na wyraźny sygnał sytuacji ewidentnie niezgodnej z prawem.
Po drugie jednak “obce brzmienie” nazwisk to rzecz szczególnie delikatna, a nie tylko uciążliwa i degradująca obywatela do roli wykonawcy zaleceń władzy. Na dotkliwość tego rodzaju wszyscy powinniśmy być wrażliwi, a urzędnicy zwłaszcza. Kontekst jest tu bowiem po prostu brunatny.
Wyjaśnienia wymaga też nieco krępujący kontekst formalny. To nie PKW żąda wyjaśnień. Robi to komitet Lewicy, spodziewając się — na podstawie doświadczeń — kłopotów przy kontroli rozliczeń wpływów i wydatków, której PKW dokonuje po zakończeniu wyborów bardzo drobiazgowo i niezwykle surowo. Informacje o doświadczeniach Lewicy w tej sprawie przyjmuję za dobrą monetę. Nie mam powodu wątpić, iż taka sytuacja rzeczywiście ma miejsce. Nie mam również ani powodu, ani prawa (również moralnego) kwestionować wniosków, jakie z tych doświadczeń wyciągają partyjne sztaby.
Przyznam, iż niezupełnie wiem, jak się zachować. Dobrze rozumiem postępowanie komitetu wyborczego — sam bardzo niechętnie zrezygnowałbym choćby z tych pojedynczych wpłat, bo potrzeby finansowe kampanii są wielkie i wiele zależy od ich spełnienia. Niemniej ważne jest dla mnie zaprotestować. Gadanie, iż “to skandal” nie zmieni niczego, w takich sytuacjach — całe moje doświadczenie to potwierdza — skuteczny opór wymaga bojkotu złego prawa i złych obyczajów, wszystko inne jest zgodą, bezsilne okrzyki protestu także. W mojej obecnej sytuacji zignorowanie wezwania do wyjaśnień spowoduje po prostu zwrot wpłaconych darowizn darczyńcom. Sytuacja w równym stopniu dyskryminująca, jak żądanie wyjaśnień.
Komitet Lewicy mógłby się powstrzymać od żądań tego rodzaju, a spodziewane wnioski PKW zaskarżyć w sądzie jako właśnie dyskryminacyjne — i w razie potrzeby przejść całą ścieżkę procesową z międzynarodowymi trybunałami włącznie. Dobrze jednak rozumiem powody uległości wobec tych absurdalnych dyrektyw PKW. Strata subwencji to wielka strata — wygrana w Strasburgu (zawsze przecież niepewna) nie załatwia sprawy po wielu latach, które musiałyby upłynąć.
Gdybym był sam komitetem wyborczym — jak miałem taki komitet 4 lata temu, a teraz nie zdołałem — nie wykonałbym jednak żadnej tego rodzaju sugestii. Groźba utraty subwencji nie byłaby w tej sytuacji niczym, co ignorować byłoby nieodpowiedzialnością. Przeciwnie, byłaby atutem zwiększającym siłę protestu. Tu również mam doświadczenia. W drobnej sprawie wyroków nakazowych, w których zdołałem wymusić na sądach zamianę grzywien na karę więzienia, wystarczyło pójść siedzieć jeden raz na raptem 2 dni, by potem we wszystkich kolejnych takich przypadkach wykonanie kary po prostu mi umarzano. Czy był po temu jakikolwiek powód prawny, czy go nie było. Mam powody sądzić, iż również liczba nakazowych wyroków skazujących po tym moim geście zauważalnie spadła. Utrata choćby wielu milionów subwencji z powodu obco brzmiącego nazwiska Hoffman, de Nisau, Geppert, byłaby z pewnością skandalem, którego nie dałoby się nie zauważyć. Absurdalny rachunek, przed którym dziś stajemy — rezygnować z subwencji dla honoru obrony pojedynczych ludzi przed (umówmy się) nie tak znowu straszną sytuacją — uległby wówczas odwróceniu: dla trzech nazwisk i czyjejś związanej z nimi paranoi polskie państwo ryzykuje aferę na kilka milionów i międzynarodowy skandal.
Piszę o tym ponieważ nie chodzi o nieodpowiedzialny, oderwany od rzeczywistości idealizm. Przeciwnie — chodzi o chłodny rachunek zysków i strat po obu stronach sporu w tej żenującej, a potencjalnie złowrogiej sprawie. Dlaczego złowrogiej? Bo jeżeli nieodpowiedzialnością nazwiemy bojkot dyskryminacji Hoffmana, Geppert i de Nisau, to nieodpowiedzialnym politycznym samobójstwem nazwiemy także ów “arcyśmieszny” bieg Franka Sterczewskiego na białoruskiej granicy i dotrzemy na tej drodze do owych braw na stojąco w Sejmie na cześć “obrońców granic” — tych, którzy odpowiadają za tortury i śmierć niewinnych ludzi na Podlasiu. Niemal cała opozycja klaskała tak razem z brunatnym PiS-em. Lewica nie klaskała, co sprawia, iż dziś kandydując z jej list czuję się komfortowo.
Znam miarę, nie oceniam tych praktyk. Sam szukam rozwiązania możliwego w tej sytuacji dla mnie. I nie znajduję. Widzę w tym jednak kolejną z bardzo wielu różnic pomiędzy polityką partyjną, a polityką prawdziwą, pomiędzy partyjną reprezentacją w Sejmie, a reprezentacją obywatelską. pozostało jedna rzecz, której nie zrobię poza tym, iż nie przystąpię do żadnego partyjnego klubu poselskiego. Nie wejdę do Sejmu sam, bez grupy przyjaciół, objętych jak ja zakazem wstępu do Sejmu. Nie będę składał ślubowania na Konstytucję wiedząc doskonale, iż ona jest łamana dosłownie na grzbietach ludzi bez sądu pozbawionych gwarantowanych w Konstytucji praw. Ceną będzie nieuzyskanie mandatu pomimo wyborów. Nie ja będę kalkulował zyski i straty — niech się o to martwi rządząca większość.
Zrobię to, bo tak trzeba. Faszyzującym reżimom nie wolno bez oporu oddać milimetra, bo to się zawsze kończy źle.