„Przejęcie władzy na Kremlu” – taki cel stawiają sobie prozachodni działacze rosyjscy, którzy w tym tygodniu przyjadą do Polski na swój zjazd. W jego wyniku ma zostać utworzony „rosyjski rząd emigracyjny”, jak można się spodziewać również z tymczasową (?) siedzibą na terytorium III RP.
Antyputinowskich aktywistów nie zraża jakoś los poprzednich takich inicjatyw, jak „uchodźcza prezydentura” Białorusi celebrowana niegdyś hucznie przez Swiatłanę Cichanouską, o której po zaledwie dwóch latach po przegranych wyborach nikt już niemal nie pamięta, czy „Czeczeńska Republika Iczkerii”, której „premierowi”, Achmiedowi Zakajewowi strona polska na otarcie łez zaproponowała w końcu… statystowanie w filmie o Legionach Józefa Piłsudskiego. Kontynuując tę tradycję, wysunięty na twarz „Wolnej Rosji” wydaje się więc murowanym kandydatem do roli Andrieja Własowa, a co najmniej Bronisława Kamińskiego, by wspomnieć tylko głównych poprzednich zwolenników westernizacji Rosji.
Kto zatwierdził tę prowokację?
Jedno wydaje się oczywiste, zjazd zapowiedziany na 4-7 listopada w Jabłonnej nie mógłby się odbyć bez formalnej akceptacji władz III RP, udzielonej zarówno na szczeblu MSZ, jak i w konsensusie głównych sił politycznych. To przecież nie zarządzająca pałacykiem Polska Akademia Nauk jest tak zdeterminowana, by obalać władze Federacji Rosyjskiej. I trudno brać poważnie zapewnienia grupki rosyjskich liberalnych opozicjonierów, iż nagle udzieliła im się magia miejsca, w którym niegdyś ustawiono Okrągły Stół, czyli cyrkowy rekwizyt oddania Polski w zachodnią strefę wpływów. Skądinąd jednak eksponowanie takiej akurat symboliki wyraźnie wskazuje, iż impreza nie jest bynajmniej ukierunkowana na oddziaływanie na społeczeństwo rosyjskie, dla którego wspomnienie lat 1990., najpierw pierestrojki, a następnie jelcynowskiej „demokratyzacji” i „liberalizacji” kojarzy się jednoznacznie – jako czernucha, druga smuta, okres bezprzykładnego upadku, degeneracji i dewastacji warunków życia, również pod hasłem „upodabniania Rosji do normalnych państw Zachodu”.
Czy to nowy początek wojny polsko-rosyjskiej?
Na terytorium Polski i przy użyciu polskich pomocników organizowany jest zatem humbug, mający na celu oddziaływanie na zachodnią opinię publiczną. Z Jabłonnej ma wyjść sygnał: „Zobaczcie, wcale nie wojujemy z Rosjanami, przeciwnie, mamy w Rosji sojuszników! A zatem nic nie stoi na przeszkodzie, by przyjść im z pomocą, kontynuować wojnę i przenieść ją na terytorium Rosji, której przedstawiciele z utęsknieniem oczekują naszej akcji wyzwoleńczej!”. Jasne, brzmi to słabo, blado i mało wiarygodnie, a w dodatku marnie współgra z przeznaczoną dla Polaków i Ukraińców propagandą „Nie ma dobrych Rosjan!”, której skutki nie tak dawno doświadczył jakiś biedny, prawowiernie prozachodni rosyjski chłopczyk, obsobaczony i zrugany przez Martę Lempart pod ambasadą FR. Polska jednak w tym przypadku ma tylko zapewnić miejsce, donosić zakąski, no i ponieść konsekwencje, gdyby np. Moskwa postanowiła w jakiś sposób zareagować na radosną zapowiedź zamachu stanu.
Stąd też zapewne, póki co, wszystkie newsy na temat zjazdu są w mediach głównonurtowych wyraźnie kontrolowane, spod jednej sztancy i w oczekiwaniu na dalsze instrukcje – no i możliwe skutki. Wygląda, jakby władzom w Warszawie po prostu nie powiedziano czy jest to już ten moment, kiedy Polska bohatersko przystępuje do wojny i z okrzykiem „Hurra, na Kreml!” rzuca się na Rosję, mając za sobą poparcie jakichś 50 byłych rosyjskich deputowanych, czy też z samobójstwem możemy się jeszcze trochę wstrzymać. jeżeli jednak mamy choć trochę czasu, warto byłoby się przynajmniej zastanowić jakie to zasoby sojusznicze i potencjał stanowią zjeżdżający do Jabłonnej łże-Dymitrowie.
Aferzyści i KGB-iści (ale na pewno co dobrzy!)
Wydaje się, iż organizatorzy sami nie wiedzą kogo na pewno uda im się zwerbować, dotychczasowy zatem skład Rosyjskiej Armii Wyzwoleńczej jakoś nie powala swym rozmachem. Główny kandydat na nowego Własowa, Ilia Ponomariow to w Rosji zupełnie zgrana karta. Po nieudanych próbach robienia kariery, a to podległym oligarchom biznesie, a to w kręgach komunistycznych, a to wreszcie wśród umiarkowanie proputinowskiej lewicy – ten 47-letni polityk przeszedł już w 2013 roku na bezpośredni żołd amerykański, inkasując kwotę co najmniej 750.000 tysięcy dolarów za „pracę naukową w USA” za pośrednictwem fundacji „Skołkowo” Wiktora Wekselberga, do czego zresztą się przyznał. Już wcześniej jednak starał się znaleźć zagranicznych sponsorów dla sfinansowania przewrotu w Rosji, zwracając się m.in. do zaplecza finansowego ex-prezydenta Gruzji, Mikheila Saakaszviliego. Jak wiadomo, do rewolucji jakoś nie doszło, pieniądze zniknęły. Słowem, jeżeli szukamy okazji, by zmarnować jakieś setki tysięcy czy miliony dolarów, które Anglosasi każą nam prawdopodobnie wydać z naszych pieniędzy na opłacenie zamachu stanu w Rosji – Ponomariow jest najlepszym kandydatem do sponsoringu. Zwłaszcza, iż przecież po wyjeździe z Rosji ze strachu przed komornikiem mieszka w Kijowie, a Polska ma już pewną tradycję w wysyłaniu akurat na Ukrainę bezzwrotnych i bezsensownych dotacji…
Rzecz jasna, jednak chętnych na granty z pieniędzy polskich podatników będzie kilku więcej. Są wśród nich Mark Fejgin (czyli, tak jak szef X Departamentu bermanowskiej bezpieki w latach 1950.), współpracownik i obrońca profanujących świątynie striptizerek z Pussy Riot, oraz Giennadij Gudkow, pułkownik KGB / FSB (ale pewnie z tych dobrych…), niegdyś biznesmen-socjaldemokrata, który wbrew publikacjom polskich mediów stracił mandat deputowanego bez związku z (późniejszą) „działalnością opozycyjną”, ale przez branie łapówek i pranie pieniędzy zagranicą. Rząd emigracyjny mają uzupełnić działacze prawoczłowieczy, powiązani z różnymi organizacjami George’a Sorosa, co oznacza, iż mamy do czynienia z inicjatywą nie tyle choćby zachodnią, co realizowaną przez jedną z frakcji globalistycznych, zdecydowanie bez przełożenia na Rosję, wyrzuconą stamtąd za jurgielt i udział w rozkradaniu kraju. choćby bowiem planując poważny ferment w Federacji Rosyjskiej, należałoby przynajmniej próbować znaleźć osoby choć trochę mniej skompromitowane i o śladowym choćby zapleczu organizacyjnym, nieskonfliktowane też tak bardzo z resztą opozycji, do tego choćby stopnia, iż poprzedni zapadnicki święty, Aleksiej Nawalny o swym nowym wcieleniu, Ponomariowie, nie zwykł ponoć mówić inaczej niż „ten złodziej!”…
Po co nam to?
Z tej mąki zatem kołacza nie będzie; żaden z przyjeżdżających do Jabłonnej nie jest Władimirem Leninem do wysłania do Rosji w zaplombowanym wagonie. Pozostaje zatem pytanie, po co Polska miałaby ładować się w całą tę niepoważaną kabałę, ponosić jej potencjalnie całkiem poważne konsekwencje i narażać na groźbę rosyjskiego odwetu – a przy okazji prawdopodobnie półjawnie finansować. Cnotę stracimy, dolara nie zarobimy (ale wydamy ich sporo), problemy będziemy mieć tylko większe. I po co? Żeby potem Ponomariow, Gudkow i Fejgin pograli sobie w jakichś polskich czwartorzędnych filmach?
To już lepiej poślijmy ich do Kijowa, Londynu czy Waszyngtonu. To ich wojna – niech się oni martwią. Nam neo-własowców nie potrzeba.
Konrad Rękas