Gdy upadał ZSRS, ludność Rosji w 90% składała się ze Słowian. W 2022 roku „biali” obywatele Federacji stanowili 72% populacji, a kraj zamieszkiwało już niemal 20 mln muzułmanów. Czy to oznacza, iż ponad dwie trzecie poległych w Ukrainie żołnierzy Putina to Rosjanie? Nie. Skład etniczny armii Federacji nie jest lustrzanym odbiciem struktury społecznej – w wojsku służy nadreprezentacja mniejszości narodowych i religijnych. I to ich przedstawiciele płacą najwyższą cenę za politykę Kremla.
Eksperci amerykańskiego Instytutu Studiów nad Wojną (ISW) już w kwietniu 2022 roku zwracali uwagę na mnogość nierosyjskich batalionów wśród wojsk wysłanych do Ukrainy. Chodziło o oddziały z Czeczenii, Osetii, Tuwy, Tatarstanu, Baszkirii, Czuwaszji i innych enklaw Federacji. „Putin […] najwyraźniej chce, aby to mniejszości poniosły ciężar wojny na tym etapie”, napisano w raporcie ISW. W tamtym czasie nie prowadzono rekrutacji w stolicy, ale dla Dalekowschodniego i Syberyjskiego Okręgu Federalnego rząd ustalił normę 200 „ochotników” tygodniowo. „Częściowa mobilizacja”, ogłoszona przez Kreml 21 września 2022 roku, jeszcze ów zamysł uwydatniła. To wojenkomaty w regionach z dużym odsetkiem ludności niesłowiańskiej miały pozyskać najwięcej poborowych.
Ten wymóg obowiązuje do dziś.
Rosję zamieszkuje niemal 200 różnych społeczności etnicznych, wobec których Moskwa prowadzi politykę imperialną, odziedziczoną po carskich i sowieckich poprzednikach. Jej celem zawsze było stopniowe i systematyczne asymilowanie „obcych” i „gorszych”, nie dla zapewnienia im harmonijnego życia, ale dla brutalnej eksploatacji. Armia odgrywała w tych działaniach rolę jednego z podstawowych narzędzi. Za przykład niech posłużą opinie gen. por. Aleksandra Ritticha (1831–1914), który uważał rusyfikację za główne zadanie wojska wobec ludności żydowskiej. Szkolenie miało czynić z „niezdolnych do spraw wojskowych” Żydów wzorowych Rosjan, przy czym istotą konwersji było pozyskanie kolejnych pokoleń rekrutów. Podobnie postępowano z ludnością muzułmańską, czemu często towarzyszyły próby nawracania na „lepszą” wiarę prawosławną.
Czasy komunizmu zepchnęły na plan dalszy kwestie religijne, ale armia wciąż posilała się nierosyjskim rekrutem. Traktowanym jak „mięso armatnie” i tania siła robocza, wszak przedstawiciele mniejszości mieli utrudniony dostęp do wyższych i średnich stanowisk dowódczych, nagminnie też kierowano ich do jednostek pomocniczych. W latach sześćdziesiątych XX wieku ów instytucjonalny rasizm ugruntował praktykę nieprzyjmowania do służby w siłach strategicznych (jądrowych) żołnierzy o „niewłaściwym” pochodzeniu, przede wszystkim muzułmanów z Kaukazu.
W 2010 roku, podczas wystąpienia z okazji Dnia Pobiedy, Putin stwierdził, iż zwycięstwo w II wojnie światowej „zostało osiągnięte kosztem zasobów ludzkich i przemysłowych Rosji”. „Zapomniał”, iż pośród 27 mln sowieckich ofiar było 5,7 mln Rosjan, a resztę stanowili przedstawiciele innych narodów ZSRS. Dziś także mówi o walce Rosji i Rosjan – z Ukrainą i „kolektywnym Zachodem” – choć zabitych i rannych żołnierzy Federacji, którzy pochodziliby z Petersburga, Moskwy i innych dużych miast europejskiej części kraju, jest relatywnie mało. Mamy za to całe wsie i miasteczka na kaukaskiej i dalekowschodniej prowincji, w których populacja została dramatycznie przerzedzona, choćby o dwie trzecie młodych mężczyzn.
Rosyjscy jeńcy w obozie jenieckim na Ukrainie, styczeń 2025 r.
Dlaczego tak się dzieje? Z perspektywy Kremla utrata „mniej wartościowego” materiału ludzkiego – tradycyjnie pozbawionego posłuchu u władzy i społecznego szacunku – obniża koszty wojny. Czyni je akceptowalnymi dla wielkomiejskiej, „białej” i prawosławnej większości, dławiąc jej potencjał buntu. Sprzeciwu, który dla Putina i spółki mógłby okazać się niebezpiecznym wyzwaniem. Historycznie patrząc, dla każdej rosyjskiej władzy zrewoltowane Moskwa i Petersburg niosły ryzyko nie tylko utraty przywilejów, ale także życia. A tak tłumów na ulicach nie będzie, zaś z rozdrobnioną, gorzej zorganizowaną, przytłoczoną rosyjskim żywiołem prowincją aparat przemocy sobie poradzi.
Jeśli zastanawiamy się nad powodami, dla których Kreml nie zarządził dotąd powszechnej mobilizacji, to są nimi właśnie wspomniane lęki. Wszak masowy pobór musiałby objąć chronione dotąd grupy ludności.
Ryzyko buntu „białych” sprawia, iż przez cały czas – mimo trzech lat wojny – uzupełnianie strat i rozbudowa armii inwazyjnej w Ukrainie odbywa się na bazie mechanizmu ochotniczego zaciągu. Tak skonstruowanego, by choćby bez administracyjnych nakazów przyciągać głównie mniejszości. Za „marchewkę” służą pieniądze. Płaca minimalna w Rosji wynosi w tej chwili nieco ponad 900 zł, przy cenach podobnych do polskich. Na „głubince” – rosyjskiej prowincji, w istotnej mierze nierosyjskiej etnicznie, takie wynagrodzenie to standard, nieliczni zarabiają więcej. Armia, w zamian za zgodę na pójście na front, oferuje kilkanaście razy wyższe pensje, rodzinom poległych zaś sowite (jak na miejscowe warunki) odszkodowania. Chętnych do służby jest zatem sporo – średniomiesięcznie około 30–40 tys. mężczyzn zgłasza się do koszar, a później jedzie do Ukrainy.
Problem w tym, iż wojna trwa, a armia rosyjska traci dziennie od tysiąca do półtora tysiąca wojskowych (zabitych, rannych, wziętych do niewoli). Innymi słowy, niemal wszystko, co wyrzuci z siebie „maszynka mobilizacyjna”, jest następnie „mielone” na froncie.
Rosyjska propaganda zapewnia, iż armia na brak ochotników nie narzeka, ale wiele wskazuje na to, iż to dobra mina do złej gry. Po pierwsze, niedawno znów, po raz szósty od rozpoczęcia pełnoskalowej inwazji, podniesiono uposażenie uczestników specoperacji. Najwyraźniej dotychczasowa oferta nie była już dość atrakcyjna. Po drugie, w rosyjskiej infosferze mnożą się doniesienia o masowym posyłaniu na pierwszą linię niedoleczonych, wcześniej rannych i kontuzjowanych żołnierzy. Niekiedy przybiera to wręcz groteskową postać, gdy w strefę rażenia pędzeni są mężczyźni o kulach i z rękami na temblakach (co rejestrują nie tylko ukraińskie drony, ale także sami Rosjanie, oburzeni takim postępowaniem). Po trzecie wreszcie, Kreml coraz liczniej sięga po zagraniczną pomoc. Pojawienie się na froncie Koreańczyków z północy to najbardziej spektakularny przejaw tej praktyki, ale przecież nie jedyny. Rosja od dawna wabi gastarbeiterów z Afryki i Dalekiego Wschodu (na przykład ze Sri Lanki), oferując im lepsze pieniądze za włożenie munduru niż za pracę w cywilu.
Idźmy dalej. Wojna w Ukrainie znacząco przetrzebiła rosyjskie więzienia. Dziś w gułagach osadzonych jest około 300 tys. ludzi, przed trzema laty było ich ponad 450 tys. Masowe wysyłanie więźniów na front zaczęło się w połowie 2022 roku. Kryminalistów traktowano instrumentalnie, rzucając na najgorsze odcinki – tylko bitwa o Bachmut kosztowała życie i zdrowie 40 tys. z nich. Na Kremlu niespecjalnie się tym przejmowano, hekatombę skazańców traktując wręcz jako dobry sposób na „utylizację zbędnego materiału ludzkiego”. O czym wspominam, bo Moskwa znów planuje masowy pobór za kratami, który w 2025 roku ma objąć 120 tys. osadzonych. Co poza nieludzkim wyrachowaniem dowodzi również desperacji.
Nie mniej desperacka jest inna praktyka. „Wśród nowych żołnierzy trzy czwarte to starsi mężczyźni”, skarżył się jeszcze jesienią ubiegłego roku oficer wojsk powietrznodesantowych. Jego słowa zacytowała „Wiorstka”, opozycyjna rosyjska redakcja. Z jej ustaleń wynika, iż w ostatnich miesiącach nasiliła się tendencja, której skutkiem jest starzenie się wojska. Ten problem dotykał Rosjan już wcześniej (Ukraińców też), ale czym innym jest średnia wieku poborowych oscylująca w okolicy czterdziestki, a czym innym sytuacja, gdy żołnierze mają o dziesięć lat więcej.
„I co z tego? Są energiczni, są ojcami. Są doświadczeni”, przekonywał „Wiorstkę” jeden z rozmówców z ministerstwa obrony. Ignorując fakt, iż starsi żołnierze nie radzili sobie z noszeniem ciężkich plecaków, kopaniem rowów i okopów. „Chorują. Wszyscy są chorzy. Bolą ich nogi, boli ich głowa, są powolni”, relacjonował jeden z wojskowych.
W 2025 roku nic się w tej materii nie zmieniło – młodszych ochotników wciąż rosyjskiej armii brakuje. Więc ta albo sięgnie po przymus – chronionych dotąd rekrutów – albo jej dowództwo (i polityczne przywództwo kraju) zaakceptuje postępujące osłabienie. Oba scenariusze obarczone są sporym ryzykiem – wewnętrznej rewolty lub porażki na froncie. Czego świadomość winien mieć na przykład Donald Trump. Amerykański przywódca prawdopodobnie byłby bardziej asertywny wobec Putina, gdyby wiedział (zechciał wiedzieć…), jak bardzo Rosjanom „się nie klei”…