Pragmatism to the point of pain – from Italian land to Polish

pawelkasprzak.pl 1 year ago

Siedząc z rodziną na idyllicznym włoskim wybrzeżu Morza Tyrreńskiego 141 km na południe od Neapolu, licząc trasą wzdłuż wybrzeża, nie umiem podać żadnej sensownej odpowiedzi na pytanie, dlaczego adekwatnie mieszkam w Polsce, a nie choćby właśnie tu. Nie potrafię podać żadnego racjonalnego powodu, ale z całą pewnością wrócę „z ziemi włoskiej”. Choć dobrze wiem, co zastanę w Polsce i żadnych złudzeń nie mam.

We Włoszech oczywiście Forza Italia, Bracia Włosi i inne wynalazki przypominają PiS, ONR, Konfederację i wcale nie jest tu tak idyllicznie, jak to się wydaje turyście. Owe 141 km to zresztą także nie tylko i choćby nie przede wszystkim urocze widoki morskiego lazuru. Jazda wzdłuż tej części zachodniego włoskiego wybrzeża to przede wszystkim droga przez tradycyjnie ubogie regiony Południa, ostatnio dramatycznie dotknięte przez Covid i również z wyglądu czasem przygnębiające na podobieństwo starej, dobrze mi znanej trasy z Warszawy do Mińska Mazowieckiego, wyglądającej jak bazar postawiony na dziko. Szczerze tej trasy nienawidziłem (dziś zastępuje ją autostrada, która również do uroczych nie należy), zawsze wybierając wolniejszą, dziurawą szosę, która przynajmniej prowadziła przez piękny las. Godzina drogi, zwłaszcza wiosną, daje wypoczynek choćby po trzech dobach w pracy bez przerwy (co w dawnych czasach zdarzało mi się często, bo „ciepła woda” potrafi kosztować sporo). Tutejszych alternatywnych tras nie znamy, nie wiemy, które fragmenty omijać.

Ale zachwyceni jesteśmy i tak. Południowe Włochy choćby w swych brzydszych odsłonach nie tylko czarują egzotyką, która wszystko czyni znośniejszym, a nieoswojonego z nią obserwatora czyni wrażliwszym na szczegóły niedostrzegalne dla tubylców w zwykłym dla ich otoczeniu. Albo powoduje, iż pod czarowną dla nas zewnętrznością niknie proza, która bywa przykra i dla tubylców nie znika jak dla mnie wraz z powrotem z egzotycznych wakacji.

Dosłownie na każdym kroku widać tu niesłychaną z polskiego punktu widzenia i zachwycającą ciągłość historii. Nie tylko w budynkach nieprzerwanie zamieszkałych od średniowiecza czasem przez wciąż te same rodziny, ale i w poskręcanych pniach oliwnych drzew, które bywają jeszcze starsze, pamiętają czasy greckie i minojskie. Z ludzkiej perspektywy wolno o nich myśleć, iż rosną tu niemal poza historią – iż już tu były, kiedy zaczął się sam czas. Architektura jest tu zawsze piękna, podobnie nietknięta historią i jej rozmaitymi żelaznymi kurtynami, które przesuwały się po ludzkich grzbietach i ludzkich siedliskach, niszcząc wszystko bezpowrotnie wśród zgrzytliwego łoskotu słów wielkich na wagę spiżu pomników. Tu widać tylko powolne działanie łaskawego dla murów powietrza, nowe budowle wtapiają się w pejzaż w odpowiedzi na nowe potrzeby, które zresztą nigdy nie były specjalnie wielkie i nie wywoływały gwałtownych zmian. Fawele, owszem, są i tutaj, ale wyglądają jakoś inaczej, bo wszystko, co jest ludziom potrzebne, zbudowano tu dobrze ponad tysiąc lat temu i żaden dostawiony tu i ówdzie falisty dach z blachy lub eternitu tego nie zepsuje. W tej części świata nazwa eternitu jest zresztą jawnie absurdalna i choćby jeżeli on rzeczywiście szpeci pejzaż, to jakoś niedotkliwie, skoro na pierwszy rzut oka widać, iż to tylko powierzchowny nalot, wbrew nazwie nietrwały, zniknie równie szybko, jak się pojawił w skali czasu, na której neolit widać, kiedy się człowiek obejrzy przez ramię. Przyrodą gospodaruje się tu z tym samym umiarem, bo ona wszystkiego daje w oszałamiającym nadmiarze. Tu wszystko trwa. I potrafi przetrwać.

Owszem, nieszczęść zdarzyło się tu i wciąż zdarza bardzo wiele. Akurat ten fragment wybrzeża nie zna tragedii masowych migracji przez morze z ich wieloma tysiącami ofiar. Nie wiem, czy Włosi mają jak Chińczycy – czy wiedzą, iż wszystko przemija, a stulecie jest niezauważalnym i niewartym uwagi epizodem. Będąc tu tylko przelotnie, sam mam przecież właśnie takie wrażenie. Ale dlaczego wrócę do Polski na pewno, choć – przyznam – przyglądamy się tu czasem cenom nieruchomości, zastanawiając się, na co byłoby nas stać w zamian za to, co mamy w Polsce? I dlaczego choćby siedząc tutaj czytam przewidywalnie nieciekawe polskie gazety? Przecież większość tekstów mógłbym sam napisać, dobre wiedząc z góry, co kto napisze. Przed lekturą wiem, iż wieści z Polski wywołają bezsilną, więc kompletnie daremną frustrację, co najwyżej grożąc depresją, z której włoskie wakacje mają nas przecież wyleczyć. Więc dlaczego?

***

Czytam w Polityce Mariusza Janickiego – studniówka w tytule jego tekstu sugeruje, choć tego Janicki nie napisał, iż wybory, od których dzieli nas już mniej niż 100 dni, będą dla nas egzaminem dojrzałości. „Pragmatyzm do bólu” to określenie z jego tekstu. Zapowiada „czysto techniczny sojusz i takiż rząd” z Konfederacją. Pragmatyzm jest miarą dojrzałości. Jasne. Ale przy okazji wyborczych kampanii konieczny ból każdego pragmatyzmu staje się firmowym znakiem dzisiejszego polskiego inteligenta, konsekwentnie afirmującego sięgającą wciąż kolejnego dna miałkość polskiej demokratycznej polityki. Inteligenci w mediach tłumaczą prostaczkom uwarunkowania realnej ich zdaniem polityki, zamiast pokazywać politykom warunki, na jakich ich polityka zostanie przez prostaczków zaakceptowana. Pamiętam własne rozmowy o tym z ludźmi mediów. Niemal nikt z nich nie rozumiał, o czym mówiłem. No, akurat z Janickim nie rozmawiałem.

Nie tylko o jego tekst zatem chodzi. Podobnych jest wszędzie pełno, nie tylko w Polityce. Gdy się zastanowić, ten rzekomo konieczny ból pragmatyzmu jak mało co pokazuje skalę upadku inteligencji. Czytam o bolesnym pragmatyzmie dojrzałej polityki – a więc takiej, która akceptuje konieczności i nie próbuje się z nimi mierzyć – siedząc w oliwnym gaju, w którym niektóre drzewa mają z pewnością grubo ponad 500 lat. Czy coś jest konieczne dla oliwek? Ciekawe, co to takiego, poza słońcem i wodą? Oswajany przez Janickiego sojusz z Konfederacją, który w imię pragmatyzmu trzeba zaakceptować, robi w tych okolicznościach mniejsze wrażenie.

My jednak nie mamy gajów, które przetrwają jak zawsze. Ani dobra tworzonego tu nieprzerwanie od tysięcy lat, które posłuży być może przez następne tysiące. Wbrew złu, które ludzie w tej części świata znają przecież równie dobrze jak my w naszej. Oswajaniu faszyzmu w Polsce towarzyszą – już dziś, a nie po wyborczej katastrofie – zniszczenia wszystkiego, co z mozołem zbudowaliśmy. Polska od Włoch nie różni się jakością polityki (no, może trochę) ani kondycją społeczną. To tylko proporcje są tu odwrotne. Szpetne fawele są we Włoszech ledwie nalotem na odwiecznie pięknej cywilizacji, podobnie zresztą jak równie szpetnie złocone jachty ruskich oligarchów, które stąd wcale nie zniknęły za sprawą Carabinieri i Guardia di Finanza. U nas nalotem okazuje się cywilizacja. Faszyzm we Włoszech wynaleziono, on tu wciąż istnieje i znów rwie się do władzy. Ale Włosi mają odwieczne gaje i cywilizację starszą od wszystkiego, co umiem sobie wyobrazić. Na północ stąd Republika Wenecka trwała jedenaście stuleci, najdłużej w historii, a trójpodział władzy uznano by w niej za niedorzecznie prymitywny i niewystarczający. Włoska inteligencja faszyzmu nie oswaja i nie tłumaczy koniecznościami. W Polsce zostaniemy ze szkaradnymi gębami polityków, których mamy, bo „takie są warunki, a innych nie będzie”. Żaden z mądrali od „politycznego realizmu” nie ma pojęcia, co powiedzieć, gdy się go spyta, dlaczego adekwatnie „innych nie będzie”. Czasem coś pieprzą o historii, która tę tezę ich zdaniem potwierdza – bo przecież niczego takiego dotąd nie widzieliśmy. Ignoranci bredzący o historii na zgliszczach, których nie trudzą się pojąć w świecie, którego zmian nie chcą i nie potrafią zrozumieć lub choćby dostrzec. Ale ponieważ tak właśnie bredzą, poza potworniejącymi realiami niczego innego nie będziemy mieli rzeczywiście.

***

Z miasteczka, w którym robimy zakupy, do domu, w którym mieszkamy, szosa prowadzi przez wioskę Pioppi zbudowaną w średniowieczu. Droga staje się w tym miejscu szczególnie ciasna i stoi tu znak „roboty drogowe”. Bez słupa, wprost na kamieniach podłoża, oparty o mur. Roboty drogowe oznaczono tu z powodu muru, z którego wypadło kilka kamieni. To nowe budownictwo, jak na tutejszy standard. Jakiś chyba XVIII wiek. Naprawa być może potrwa ze dwieście lat, bo tu budowle nie zmieniają się szybciej. Przejeżdżam obok tego znaku i myślę, iż tekst Janickiego, nagranie Tuska o imigrantach i oswajanie faszyzmu zasługuje prawdopodobnie na wzruszenie ramion. Pewnie nie warto ani Janickiemu, ani innym mówić, na czym rzeczywiście polega pragmatyzm do bólu. Napiszę o tym jednak dla siebie i dla tych niewielu podobnie myślących, do których mam szansę dotrzeć. Bo choćby wzruszając ramionami, przecież jednak resztę życia spędzę w Polsce i jest to mój świadomy wybór i choć go wyjaśnić nie umiem, to się uparłem: nie dam się wyrzucić.

Jeśli więc jest prawdą, iż po wyborach rządzić będzie ten, kto się dogada z Konfederacją – bo „takie są warunki”, to wynika stąd kilka rzeczy. Wszystkie da się sprowadzić do niedawnych spotów Tuska dotyczących imigracji, referendum o relokacjach, płocie na białoruskiej granicy (a charakterystyczne w tych komentarzach jest unikanie tym razem wzmianek o śmiertelnych ofiarach Straży Granicznej).

„Rzeczywiście wystąpienie Tuska nie było specjalnie empatyczne” – pisze Janicki. „Tusk podjął ryzyko narażenia się zwłaszcza lewicowym komentatorom, gra ostro, może nie na każdy gust”. Nieprawda, nie ma takiego ryzyka.

Sam Janicki wybaczy przecież Tuskowi każdą taką „taktykę”. A z nim większość wyborców opozycji. Żadnych kosztów Tusk nie poniesie. Grając na tym samym resentymencie, na którym grał i przez cały czas gra Kaczyński, Tusk powinien każdemu inteligentowi dać powód do protestu lub do przerażenia. Janickiemu też. Ale nie – Janicki tłumaczy, dlaczego skandaliczny spot lidera demokratów jest wyrazem jego taktycznego geniuszu. I jeżeli komukolwiek z czytelników Polityki tekst Janickiego był do czegokolwiek potrzebny, to być może potrzebowali go ci, których uwiera pamięć niedawnego oburzenia nieludzką polityką PiS na białoruskiej granicy w połączeniu z nie pierwszą przecież wypowiedzią lidera antypisowskiej opozycji, która tę politykę afirmuje. Czytelnicy nie potrzebują analiz wykazujących geniusz Tuska – bo o tym geniuszu są i tak przekonani. Owszem, lubią poczytać, iż mają rację. jeżeli czegoś im trzeba, to tylko pomocy w likwidacji dysonansu, kłopotliwego dla nielicznych z nich. Bo rzeczywiście, jak zauważył Janicki, prawdopodobnie patrząc na własne odczucie niesmaku, to są rzeczy „nie na każdy gust”. Idźmy za Janickim dalej.

„Słychać wezwania, aby teraz opozycja, a zwłaszcza Platforma, przedstawiła kompleksowy program migracyjny, bo Polska potrzebuje pracowników z zewnątrz. Owszem, taki program jest potrzebny, tyle iż gdyby teraz takowy się pojawił, cokolwiek by w nim było, PiS rzuciłby się na niego z całą propagandową nawałnicą, nie będzie normalnej rozmowy, tylko wrzask. (…) Jest jasne, iż aby wypracować sensowne rozwiązania, najpierw trzeba wygrać wybory – w takich warunkach, jakie są, bo innych nie będzie.”

„W warunkach jakie są” – to najważniejsze spostrzeżenie. Zatem w porozumieniu z Konfederacją. Czy Janicki jest naprawdę do tego stopnia nierozumny, iż nie wie, jak będzie wyglądało wypracowywanie „programu migracyjnego” akurat z tymi partnerami? Z Menzenem, Bosakiem, Korwin-Mikkem, Braunem? Można kupić tekst o strategicznej mimikrze Tuska, o którym wiadomo przecież na pewno (?), iż zbrodnie na granicy zatrzyma. Ale tą samą ręką ten sam Janicki pisze, iż z Konfederacją Tusk porozumieć się będzie musiał. prawdopodobnie również w tej sprawie i w kilku innych. To, co Janicki robi w rzeczywistości, jest budowaniem zgody na faszystowskie standardy w tej kwestii. I nie tylko w tej. Ta zgoda już zresztą nastąpiła.

Empatyczne sumienie Janickiego odzywa się być może wtedy, kiedy się powołuje na opinię publiczną, która imigrantom nie sprzyja, ulega lękom, czym niespecjalnie różni się od opinii w krajach Zachodu, co potrafi tam przecież powodować upadki rządów. Może Janicki rozkładać ręce, twierdząc, iż niczego tu się zrobić nie da. Ja jednak nie przestanę przypominać z tej okazji owej wizyty Marii Kaczyńskiej w Ustrzykach Dolnych i jej spotkania z czeczeńską uchodźczynią, której dwójka dzieci zmarła na polskim pograniczu, skutkiem polityki dość podobnej do tej znanej dziś z Podlasia. To było w 2007 roku. Również w kampanii wyborczej. Kaczyńska była dotąd jedyną postacią tej politycznej rangi, która zdobyła się na tego rodzaju gest. Można się powoływać na różne rzeczy w tej sprawie, ale prawda jest taka, iż postawy Polaków kształtuje tu wyłącznie TVP, opozycja nie zrobiła zaś niczego, by nie powiedzieć wprost, iż do ksenofobicznej propagandy „obrony granic” dołącza zwłaszcza w osobie Tuska. Ludzie na Podlasiu natomiast – a nie jest to bastion Platformy – wiedzą i robią swoje. Są politycznie osamotnieni. Kiedy ratują ludziom życie narażając się na szykany służb władzy, opozycja stojąc bije tym służbom brawa – na wyraźne życzenie lidera. Istotnie bolesny pragmatyzm.

Pragmatyzm do bólu wymaga uczciwości wobec faktów. Te zaś są takie, iż polskie elity w mediach i polityce gorliwie afirmują przyzwolenie na faszyzm. W imię zwycięstwa. Którego w dodatku nie będzie.

Bo być może rzeczywiście warunki są dziś, jakie są i „innych nie będzie”, ale one z czegoś się wzięły. I Tusk ma w tym swój udział, i Mariusz Janicki też.

***

Dlaczego zwycięstwo opozycji nie jest pewne? A jeżeli choćby nastąpi, będzie zdecydowanie niewystarczające? Dlaczego mentalnie przygotowujemy się do rozmów z Menzenem? Dlaczego rosną notowania Konfederacji? Bo KO skręciła zbyt mocno na lewo?

Jakoś to się przecież stało, iż jeszcze jesienią mieliśmy te wybory wygrać w każdych warunkach, a wspólna lista była nam potrzebna, by je wygrać większością, daj Boże, konstytucyjną. Wspólna lista nie wchodzi już w grę, notowania opozycji spadły zaś do tego stopnia, iż najpewniejszym wynikiem do obstawienia dzisiaj wydaje się III kadencja PiS.

Wspólnej listy nie ma nie dlatego, iż nie chciał jej Hołownia. Hołownia nie był jedyny, a stał się z tej okazji chłopcem do bicia nie tylko dlatego, iż podkładał się zdumiewająco niezawodnie, ale przede wszystkim dlatego, iż chciał być i choćby był przez moment alternatywą dla PO, od której nie różnił się programowo, a tylko miał być bardziej wiarygodny. Od czasu powrotu Tuska Hołownia stracił tę szansę, a wraz z nią – to również jest jego odpowiedzialność – najwyraźniej także rację bytu. Wspólnej listy nie chciał jednak również np. Zandberg, a wobec tego cała Lewica. Dziś już widać wyraźnie, iż projekt nie mógł się udać, ponieważ naruszał najżywotniejsze interesy zwłaszcza mniejszych partii. Powinno być widać równie wyraźnie, iż o jego niepowodzeniu przesądził fakt, iż zapraszającym była Platforma i Donald Tusk, co stawiało zapraszanych w sytuacji skrajnie trudnej. Zapraszającym skutecznie mógł być wyłącznie ponadpartyjny komitet społeczny – czemu jednak dosłownie żaden z dziennikarzy nie zechciał nigdy poświęcić uwagi. Jak również widać, krytycznie ważne jest dla wszystkich, zwłaszcza mniejszych partii móc się policzyć w wyborach – zatem otwarte prawybory jako sposób wyłonienia wspólnych list opozycji były kolejnym koniecznym warunkiem porozumienia. Na to również media nie miały łaskawego ucha. Prywatnie dziennikarze mówili „oni się nie zgodzą, to nie jest realne”. Publicznie nie mówili o tym niczego.

Kampania na rzecz wspólnej listy stała się w tej sytuacji przedłużeniem PR-owych sztychów Tuska. Służyła nie wspólnej liście, ale marginalizacji malkontentów, co się stało i co powoduje ów dramatyczny spadek szans opozycji mierzonych sondażami od jesieni ubiegłego roku. Poza PR-em publicznych oświadczeń, żadnych konkretnych propozycji ze strony PO zresztą nie było, co na wszystkie sposoby sprawdziliśmy z Obywatelami RP, nie tylko pytając, ale również składając niezliczone propozycje. Wszystkie odrzucono i bynajmniej nie prawyborów one dotyczyły, ale przede wszystkim rozmaitych zabiegów wymuszających na malkontentach udział w inicjatywach integracyjnych przy sporym koszcie odmowy. Kandydaci niezależni deklarowali przy tym (Obywatele RP zrobili to publicznie w oficjalnym oświadczeniu), iż przystąpią w tych warunkach do list KO, jeżeli one pozostaną jedynymi otwartymi na integrację. Prawda jest taka, iż nigdy nie były.

Nie wiem, czy w tej sytuacji pełną parą idziemy na kolejną klęskę, z pewnością jednak zrobiliśmy już wszystko, by maksymalnie obniżyć wynik tych wyborów, marnując potencjał dający szansę bezprecedensowego zwycięstwa. To efekt wspólnego wysiłku wiodących polityków i wiodących mediów.

***

Startowałem w poprzednich wyborach i dostałem kilkadziesiąt tysięcy głosów wyborców Konfederacji – dostałem ich więcej niż Krzysztof Bosak w wyborach sejmowych. Bo Konfederacja nie wystawiła w moim okręgu kandydata, a jej wyborcy nie chcieli głosować ani na PiS, ani na Platformę, za to chętnie zagłosowali na „kogoś prawdziwego”, choćby był, jak ja, „lewakiem”. Wyborcy Konfederacji, owszem, często czują miętę do prawicy, ale ich główne motywacje są w zasadzie „ponadpartyjne” i właśnie takie: chcą przede wszystkim zmiany i wymagają przede wszystkim czegoś, co uważają za autentyzm. jeżeli słuszne jest częste określenie „antysystemowi”, to bardzo źle świadczy to o „systemie”. Notowania Konfederacji rosną nie dlatego, iż Platforma „skręca na lewo”. Rosną dlatego, iż wszyscy inni tracą wiarygodność.

Ci wyborcy nie zagłosowali na Trzaskowskiego, bo im powiedział, iż gospodarczo ma z Konfederatami wiele wspólnego… Trzeba być kompletnie nierozgarniętym, by sądzić, iż ktokolwiek nabierze się na taką deklarację – jawny pokaz wyborczego koniunkturalizmu, a nie pewności własny przekonań, więc tekst dyskwalifikujący. Podobnie głupio było sądzić, iż ktokolwiek uwierzy w „patriotyzm” polityków bijących na stojąco brawa „obrońcom granic” odpowiedzialnym za zbrodnie na białoruskim pograniczu. Głosy tych ludzi zdobywa się inaczej.

Piszę o tym, ponieważ nikt poza mną nie wspomniał dotąd o głosach Konfederatów, choć wiele osób je dostało. Dostali je wszyscy ci, którzy startowali w ramach ówczesnego „paktu senackiego” w sytuacji „jeden na jeden” z kandydatem PiS. Średnio dostali o 7% głosów więcej niż ich w tych samych lokalach wyborczych padło na listy trzech partii opozycji w głosowaniu sejmowym. To oczywiste, iż ta nadwyżka – niejednokrotnie konieczna do zwycięstwa – musiała pochodzić od wyborców Konfederacji. Innych po prostu nie było. `Byłem jedynym, który o tym mówił publicznie i wzywał, by poważnie się zastanowić, co z tego wynika. Nie wynika z tego konieczność oswajania koalicji z Menzenem.

Przypominam Mariana Turskiego „Auschwitz nie spadł z nieba” … I, owszem, przypominam to również Mariuszowi Janickiemu i innym „do bólu pragmatycznym”, którzy chcą grać w „warunkach, jakie mamy, bo innych nie będzie”. Znamy ten rodzaj pragmatyzmu. Jest, by tak rzec, monachijski.

Pragmatyzm do bólu każe spojrzeć na szanse w wyborach Senatu. Mają mniejsze znaczenie, ale są dobrą diagnozą sytuacji. Wspomniana wyżej sytuacja „jeden na jeden” była jednym z celów „paktu senackiego”. Ale udało się do niej doprowadzić w mniejszości okręgów. W pozostałych okręgach wystartowały „osoby trzecie”. Na ogół nie takie jak ja – to byli głównie ludzie ze skrajnie prawicowych środowisk. Wszyscy zabrali głosy „naszym”, nie PiS. Opozycja straciła w ten sposób 10 mandatów w okręgach, w których miała przewagę. Straty senackich kandydatów „paktu” wyniosły tam średnio 18% w stosunku do sejmowych głosów uzyskanych przez trzy partie opozycji… Konfederacja nie wystawiła wtedy kandydatów do Senatu. Dzisiaj ich wystawi. A również PiS – w odróżnieniu od „naszych” – wyciąga wnioski. Zadba o to, by „osób trzecich” pojawiło się w tych wyborach więcej. Ci ludzie startują zresztą na ogół nie po to, żeby rzeczywiście wygrać, ale po to, by „zapunktować” np. przed wyborami samorządowymi. W tym roku będą mieli wyjątkową okazję, bo wybory samorządowe tuż. Wszystkie znaki na niebie i ziemi pokazują więc, iż przy całym spadku notowań PiS, Senat zdołamy jednak tym razem przegrać.

Pragmatyzm do bólu zabrania dzisiaj pieprzyć o konieczności „taktycznego sojuszu” z Konfederacją i o przedterminowych wyborach według scenariusza wyssanego zresztą z palca. W wyborach senackich każe zawszeć „pakt” nie między liderami czterech partii, a w każdym ze stu okręgów wyborczych i objąć nim wszystkich pretendujących spoza PiS. To się da zrobić. Rozmawiałem z kilkoma takimi osobami w różnych miejscach Polski. Byłem jedynym z opozycyjnych środowisk, który się do nich w ogóle odezwał. Ich deklaracje przynosiłem opozycyjnym liderom. Nie interesują ich.

***

Profesor Marcin Król powiedział w jednej z naszych publicznych rozmów, iż nie ma sensu zajmować się partyjną polityką, bo to beznadziejne, a ona nie ma już żadnego znaczenia. Życie jest gdzie indziej. Kiwałem głową, ale w ferworze kopania się koniem partyjnych aparatów nie zdołałem pojąć, do jakiego stopnia profesor miał rację. Powinienem był wtedy po prostu zająć się czymś innym. Dobrze przecież wiedziałem czym. A potem Marcin Król umarł, czego mu nie mogę do dziś wybaczyć, i nie odbyły się następne nagrywane rozmowy, na które się umawialiśmy na czas po Covidzie…

Marcin Król był do bólu pragmatyczny, choć to między innymi o nim Tusk mówił, proponując zamknięte oddziały psychiatryczne tym, którzy mają polityczne wizje. Pragmatyzm do bólu każe budować dziś alternatywę partyjnej polityki. Każe przestać kopać się z koniem. Trzeba alternatywę budować w kraju bez opinii publicznej i bez mediów innych niż te, które wyłącznie wyjaśniają nam, na czym polega geniusz liderów, których akurat mamy, bo innych przecież mieć nie będziemy. Pragmatyzm do bólu każe więc skonstatować również, iż alternatywa nie wydaje się realna, a mimo to trzeba jej szukać.

Przed nami wybory, które – jak wszystkie po 2015 roku – zniszczą wszystko, co udało się zbudować. jeżeli wierzyć Janickiemu – a trzeba mu wierzyć, bo jest jednym z tych, którzy tekstami kształtują rzeczywistość, a nie ją opisują – zniszczenie obejmie tym razem resztki liberalnych wartości podstawowych. Za chwilę, żeby wygrać, trzeba się będzie ubrać w czarne koszule.

***

Z ziemi włoskiej wrócę, ale z całą pewnością nie do takiej Polski. Do jakiej? Jest ileś osób, które chciały na mnie głosować. Otwarcie mówiąc, nie wiem, czy to ma sens. Z Obywatelami RP zdecydowałem się „iść na front wschodni” i kandydować w okręgu, w którym mieszkam i w którym PiS wygrywa w cuglach – by zejść z linii kompletnie bezproduktywnej kopaniny z partyjnym aparatem po naszej stronie. Ale na porozumienie nie ma żadnych szans również tu. Musiałbym startować jako „osoba trzecia”, co nie ma sensu, bo to tylko zapewni i tak pewny sukces PiS. W Warszawie być może znów „pakt” wystawi Ujazdowskiego. Tu wybór między nim a mną zwycięstwem PiS nie grozi, ale to wcale nie znaczy, iż istnieje sens kolejnego takiego starcia bez większych szans na rzeczywiste dotarcie do publicznej opinii. To najmniej ważna sprawa, o której chciałbym pogadać z tymi, którzy chcieli głosować. Ale przegadać ją oczywiście trzeba.

Zastanowić się trzeba przede wszystkim, co zrobić w dalszej perspektywie. Jak urealnić tę nierealną dotąd alternatywę. Polska, do której chcę wrócić, składa się z ludzi, którzy chcą o tym myśleć, chcą rozmawiać i chcą cokolwiek zrobić.

Po drodze do Polski mam Monte Cassino. To będzie tortura dla dzieci, ale odwiedzę i klasztor, i polski cmentarz. Nie odmówię tego sobie, choć nie umiem powiedzieć, dlaczego adekwatnie.

Read Entire Article