Powrót historii do teraźniejszości z Luukiem van Middelaarem [PODCAST]

liberte.pl 5 days ago

Jak interpretować wyniki wyborów w Holandii? Co naprawdę oznacza powrót historii do spraw europejskich? Czy UE jest sceną, czy aktorem w wielkim dramacie historii? Jaka Europa wyłania się z wysiłków Donalda Trumpa zmierzających do rozmontowania amerykańskiego imperium i porządku światowego po 1945 roku? Leszek Jażdżewski rozmawia z Luukiem van Middelaarem, dyrektorem i założycielem Brukselskiego Instytutu Geopolityki. Teoretyk polityczny, historyk i autor książki „The Passage to Europe” (2013), niedawno opublikował także „LeRéveil géopolitique de l’Europe” (2022), „Pandemonium” (2021) oraz „Alarums and Excursions” (2019), przełomowe opracowania dotyczące polityki kryzysowej Unii.

Leszek Jazdzewski (LJ): Jak ocenia Pan wyniki ostatnich wyborów w Holandii? Czy fakt, iż nastąpiło niejako przesunięcie w kierunku centrum, oznacza odrzucenie polityki populistycznej? A może miały na to wpływ inne kwestie?

Luuk van Middelaar (LvM): Wyniki wyborów w Holandii były rzeczywiście zaskakujące, a zwycięzcą okazała się D66 (centrowa, liberalna i proeuropejska partia), która zdobyła większość – około jednej szóstej głosów – i znalazła się na pierwszym miejscu. Zaobserwowaliśmy zwrot w kierunku centrum – głosy oddano na zwycięską partię D66 (której liderem jest Rob Jatin, który prawdopodobnie zostanie następnym premierem Holandii), ale także na chrześcijańskich demokratów, którzy również lubią zajmować pozycję centrową.

Jednak pierwszą istotną kwestią, na którą należy zwrócić uwagę, jest to, iż radykalna prawica nie przegrała, ponieważ nie ma tu jednej partii, jaką jest partia PVV (Partia Wolności) Geerta Wildersa, która była największą partią w poprzednich wyborach. Wilders stracił 10 miejsc w parlamencie, ponieważ nie był w stanie dotrzymać obietnic złożonych swoim wyborcom w czasie bardzo chaotycznych dwóch lat za poprzedniej koalicji rządzącej, której był członkiem.


European Liberal Forum · The Return of History to the Present with Luuk van Middelaar

Wyborcy Wildersa byli rozczarowani, ale nie przesunęli się masowo do centrum – zamiast tego przeszli do mniejszych siostrzanych partii. Dlatego radykalny prawicowy blok trzech partii przez cały czas ma (podobnie jak w poprzednich wyborach dwa lata temu) około 40–42 ze 150 miejsc w holenderskiej izbie niższej, co oznacza blisko 30% głosów. Ta część jest w rzeczywistości dość stabilna.

Zmieniło się jednak to, iż pozostali wyborcy rzeczywiście przesunęli się nieco w kierunku centrum, ale powiedziałbym raczej, iż wyrazili oni pragnienie ulepszenia rządów, pewnej stabilności, spokoju i powrotu do przyzwoitości – co zawsze było wartością chrześcijańsko-demokratyczną. Wielu wyborców miało dość poprzedniej chaotycznej koalicji. W pewnym sensie postawili oni na dwa konie w centrum, aby zapewnić sobie stabilność.

Ponadto ostatnim godnym uwagi faktem jest to, iż lewica wypadła stosunkowo słabo. Historyczna holenderska Partia Pracy i Zieloni są w tej chwili w trakcie procesu łączenia się. Liczyli oni na to, iż połączenie sił czerwonych i zielonych pozwoli im zająć pierwsze lub drugie miejsce – co udało im się poprzednio, ale nie tym razem. Zajęli czwarte miejsce, co było raczej rozczarowujące. W sumie lewica uzyskała tylko około 20% głosów. Historycznie rzecz biorąc, jest to również słaby wynik.

To są najważniejsze fakty i wyniki. Oczywiście moglibyśmy również omówić, jak wygląda to w porównaniu z innymi krajami i państwami członkowskimi w Europie i Unii Europejskiej. Niemniej jednak jest to część ogólnej tendencji, a mianowicie silnego bloku radykalnej prawicy, a jednocześnie pragnienia wydajnego sprawowania rządów. Co więcej, możemy również zauważyć, iż dawna oś lewica-prawica została częściowo zastąpiona przez populizm kontra wydajne sprawowanie rządów lub też siły antydemokratyczne kontra siły demokratyczne – tak można to ująć.

LJ: Podczas kampanii wyborczej partia VVD obiecała, iż nie utworzy koalicji z sojuszem Zielonych i Lewicy. Czy zamierzają złamać tę obietnicę?

LvM: To w tej chwili najważniejsze pytanie. Inicjatywa będzie należała do dwóch największych partii centrowych, D66 i Chrześcijańskich Demokratów. I rzeczywiście, pytanie brzmi, co zrobią inni liberałowie (bardziej prawicowi liberałowie z VVD).

Partii D66 będzie bardzo trudno zgodzić się na włączenie jednej z radykalnych partii prawicowych do koalicji z VVD i Chrześcijańskimi Demokratami – nie PVV, ale jednej z mniejszych i rzekomo bardziej akceptowalnych opcji. Nie sądzę jednak, aby była to droga, którą wyborcy D66, jako zwycięskiej partii, będą w stanie zaakceptować. Nie ma tu zbyt wielu możliwości.

Zasadniczo jedyną opcją, jeżeli chce się uniknąć koalicji sześciu lub siedmiu partii, jest koalicja czterech największych partii centrowych, a VVD będzie musiała to w pewnym momencie zaakceptować. Jest to swego rodzaju wersja koalicji czerwono-zielonej. Będzie to prowadziło do pewnego rodzaju psychodramatu – jak to często bywa w krajach tworzących koalicje, takich jak Holandia, Belgia, a w tej chwili także Francja.

LJ: Jak postrzega Pan rok 1989 z dzisiejszej perspektywy i czego nas ten rok nauczył?

LvM: To szeroko zakrojone pytanie dotyczące bardzo obszernego tematu. Być może najpierw trochę o semantyce, o definicjach. Co może oznaczać powrót historii? Oczywiście nie mam na myśli, iż historia w międzyczasie adekwatnie się zatrzymała, ale jest to oczywiście jednocześnie aluzja do teorii „końca historii” Fukuyamy, która, niezależnie od tego, co się o niej mówi, uosabiała i wyrażała pewne przekonanie (z perspektywy czasu iluzoryczne) w świat po 1989 roku i jego ewolucję. Prowadzi nas to również do analizy dynamiki polityki europejskiej i tego, jak powrót historii był doświadczany przez różne osoby w różnych momentach.

Pamiętam, jak obecny (i były) premier Polski, Donald Tusk, w dniu objęcia stanowiska przewodniczącego Rady Europejskiej powiedział: „Historia powraca”. Byłem obecny podczas ceremonii przekazania władzy między dwoma przewodniczącymi Rady Europejskiej, ponieważ pracowałem dla jego poprzednika. W 2014 r. było to bardzo mocne nawiązanie do inwazji i aneksji Krymu przez Rosję, co oznaczało powrót polityki wielkich mocarstw. Jest to zdecydowanie centralny aspekt tej sytuacji.

Dla Europy oznacza to przede wszystkim powrót Rosji i jej bezpośrednią agresję terytorialną, której, można powiedzieć, reszta Europy doświadczyła z pewnym opóźnieniem. Wystarczy spojrzeć na Niemcy i słynne przemówienie Olafa Scholza o „Zeitenwende” wygłoszone zaledwie kilka dni po rosyjskiej inwazji na pełną skalę na Ukrainę w 2022 roku. Był to sposób Niemiec na powiedzenie, iż „historia powraca”. Doświadczamy odwrócenia fali, a choćby odwrócenia biegu czasu, jak wskazuje słowo Zeitenwende. Na naszych oczach zmieniają się epoki historyczne.

Spójrzmy na chwilę na resztę świata, która nie skupia się aż tak bardzo Rosji. Głownym tematem są tam raczej Chiny i dynamika relacji między Stanami Zjednoczonymi a Chinami. Chiny, podobnie jak Rosja, nie zadowalają się bardziej uległą rolą w wielkiej rozgrywce toczącej się na kartach historii świata, która została im przypisana po 1989 r., a która miała polegać na przystąpieniu do wszystkich organizacji międzynarodowych (np. WTO w 2001 r.).

Chiny stały się takie jak my. Doświadczamy tego od ponad dziesięciu lat. Chiny nie były zadowolone (i nie miały powodu, aby być zadowolone) ze swojego potencjału i skromniejszej roli politycznej, strategicznej i gospodarczej. W rezultacie reszta świata doświadcza powrotu polityki wielkich mocarstw, ale w szczególności dotyczy to Stanów Zjednoczonych i Chin. W pewnym sensie zbiegło się to w czasie.

Gdzieś między 2014 r. (a choćby 2008 r., jeżeli cofniemy się do wojny rosyjsko-gruzińskiej z sierpnia 2008 r.) a 2022 r. wszyscy Europejczycy zdali sobie sprawę, iż era po zimnej wojnie dobiegła końca. Że okres, który rozpoczął się w 1989 r., już nie istnieje. Jest to okres, w którym nasze pokolenie studiowało, dorastało i zaczynało pracować. Nasi rodzice przez większą część swojego życia zawodowego żyli w erze zimnej wojny. My jesteśmy ludźmi z pokolenia po zimnej wojnie, ale następne pokolenie również będzie w pewnym sensie żyło po zimnej wojnie – i chociaż nie mamy jeszcze dla tego terminu nazwy, to wiemy, iż wydarzyło się coś nowego.

Jeśli chodzi o Europę, dla Europejczyków jest to bolesne przebudzenie – trudniejsze niż dla wielu innych narodów na świecie, ponieważ wiele z nich dostrzega również szanse. Jednak dla Europejczyków, dla nas, koniec historii, świat po 1989 roku służył nam bardzo dobrze. Zapewnił nam dobrobyt wynikający z globalizacji i system, do którego UE była bardzo dobrze przygotowana jako mechanizm tworzący rynek. Zapewnił nam stabilność regionalną, a choćby globalną, z USA przez cały czas pełniącymi rolę naszego protektora.

Doszło do zbiorowego rozbrojenia wojskowego – przestaliśmy inwestować w nasze siły zbrojne, co jest bardzo widoczne w Europie Zachodniej, ale w pewnym stopniu również w Europie Środkowej i Wschodniej. Jest to fakt dobrze udokumentowany i ludzie zdali sobie z tego sprawę – co oczywiście jest pozytywnym zjawiskiem.

Jednak po 1989 roku wydarzyło się coś jeszcze. Zostaliśmy rozbrojeni również intelektualnie, ideowo. Straciliśmy możliwość wypowiadania się, rozmowy i debaty na temat naszego miejsca w świecie pod względem historii, potęgi, strategii i geografii. Ponieważ preferowaliśmy język prawa, zasad i norm – który jest językiem przyjaznym – oznaczało to również, iż zaniedbaliśmy stary język historii, strategii, potęgi, geografii, dyplomacji itp. Dla takich osób jak my – historyków, filozofów, publicystów, dziennikarzy i intelektualistów – jest to również ważna kwestia.

Naszą rolą jest przywrócenie tego rodzaju języka, zrozumienia świata i perspektywy na bieżące wydarzenia i sprawy – myślenia w kategoriach ryzyka, zagrożeń, możliwości, a także, ponownie, długoterminowej perspektywy.

Może na tym zakończę. Patrząc na niesamowity bieg wydarzeń w tym roku, 2025, od czasu powrotu Donalda Trumpa do władzy w Białym Domu i wszystkiego, co się wydarzyło, można odnieść ogólne wrażenie, iż Europejczycy wykazali się odpornością i zdolnością do działania. To prawda, iż niektóre rzeczy improwizowali, ale ogólnie rzecz biorąc, byli naprawdę w trybie reaktywnym. Nie brali udziału w działaniu. Nie kierowali działaniem. Czasami byli wręcz tylko obserwatorami.

Ten reaktywny tryb działania jest odzwierciedleniem braku świadomości historycznej – historycznej w sensie historii w teraźniejszości. Kiedy nie jesteś w stanie naprawdę spojrzeć wstecz i zrozumieć, skąd pochodzisz, bardzo trudno jest również spojrzeć w przyszłość – wyobrazić sobie siebie w przyszłości i obrać jakiś kierunek.

Szersza perspektywa czasowa nadaje kierunek bez katalizatora w postaci bezpośredniego zagrożenia, którego Europejczycy za każdym razem potrzebują. jeżeli spojrzeć na Chiny, to chińskie przywództwo ma jasno określony długoterminowy kierunek. Myślą o 1949 roku, rewolucji Mao, i myślą o 2049 roku, stuleciu tej rewolucji. Taka jest ich trajektoria. Jednocześnie spoglądają również wstecz na Chiny jako cywilizację.

Xi Jinping, który doskonale zdaje sobie sprawę z tej wzajemnej zależności między przeszłością, teraźniejszością i przyszłością, przywrócił Konfucjusza do głównego nurtu chińskiego myślenia. Jeszcze pokolenie lub dwa temu, na przykład w czasach Mao, było to absolutnym tabu, ponieważ kojarzyło się ze „starymi Chinami” i starą religią. Niemniej jednak Xi Jinping wykorzystuje tę ideę – podobnie jak Putin wykorzystuje Kościół prawosławny.

To samo podejście dotyczy choćby Donalda Trumpa i środowiska MAGA. Oczywiście, może czasami improwizują, ale wyraźnie mają też długoterminową wizję. Chcą po prostu zlikwidować porządek, który powstał po 1945 roku. I być może z naszego punktu widzenia (czy też z mojego punktu widzenia) wygląda to tak, jakby po prostu niszczyli rzeczy – co faktycznie robią. Jednak z ich punktu widzenia budują oni również nowy porządek.

Chcą zasadniczo zmienić bieg historii. Chcą położyć kres porządkowi ustanowionemu po 1945 r., w którym oczywiście Stany Zjednoczone stanowiły podstawę całego systemu międzynarodowego. Przez te 80 lat działało to całkiem dobrze dla Amerykanów. Niemniej jednak amerykańscy wyborcy nie są już o tym przekonani, co w dużej mierze napędza tę dynamikę.

Stany Zjednoczone chcą wprowadzić nowy porządek na następne 100 lat. To coś, co wywnioskowałem z rozmów z ludźmi z Waszyngtonu. Naprawdę ich podejście to: „OK, my również zmieniamy epokę i przyspieszamy tę zmianę”. Tymczasem w Europie bardzo trudno jest nam myśleć w tych kategoriach. Ponadto, jak już wspomniałem, jesteśmy reaktywni. Panuje pewna apatia i strach, a także zdumienie (często choćby naiwność) wobec tempa działań Chińczyków i Amerykanów.

W świetle tego wszystkiego ważne jest, abyśmy nie poprzestali ponownie tylko na ponownym wyposażeniu się w zakresie militarnym (pod względem sprzętu), ale abyśmy zrobili to również mentalnie, ideowo i intelektualnie, tak abyśmy byli lepiej przygotowani do radzenia sobie ze światem ogromnych zmian i sił – z których spora część albo chce nas zniszczyć, albo po prostu uczynić nas swoim polem do gry.

LJ: Bardzo podoba mi się sposób, w jaki próbuje Pan na nowo dodać dramaturgii naszemu postrzeganiu polityki w Europie. W dramacie potrzebni są oczywiście bohaterowie. Tymczasem wydaje się, iż jednym z problemów Europy jest to, iż nie jest jasne, czy jest ona sceną, czy aktorem. Kto Pana zdaniem reaguje na bieżące wydarzenia? Kogo skłonić do wysłuchania Machiavellego? Czy są to europejscy przywódcy, a może cała społeczność europejska? Czy w ogóle możemy traktować Europę jako bohatera?

LvM: Łatwo przychodzi mi używanie metafory teatralnej do opisania interakcji między aktorami w polityce, ale jest też scena, publiczność, a w przypadku polityki, o której teraz mówimy, nie jest to scena krajowa, ale światowa. A rola, jaką odgrywa tam Europa, zmniejszyła się.

Europa jest mniejszym graczem niż kiedyś i szuka sposobów, aby sobie z tym poradzić. Interesującym aspektem jest tutaj pytanie, kto przemawia w imieniu Europy: czy będzie to tylko jedna osoba, czy też kilka? A ta jedna osoba, czy powinna to być osoba z UE, czy też przywódca krajowy?

Francuscy prezydenci lubią mówić i myśleć „l’Europe, c’est moi”. I w pewnym stopniu mogą uosabiać część Europy. A może to Francja i Niemcy razem? Na przykład podczas kryzysu strefy euro, kiedy Francja i Niemcy działały wspólnie, można było powiedzieć, iż była to decyzja europejska. Ale dziś, w erze Trumpa, Putina i Xi, jasne jest, iż ani jeden, ani choćby duet europejskich przywódców nie wystarczy. Mam tu oczywiście na myśli słynną wizytę w Białym Domu u Donalda Trumpa, w której wzięło udział, o ile dobrze pamiętam, aż ośmiu europejskich przywódców, kiedy cała Europa była ponownie bardzo zaniepokojona po spotkaniu prezydenta Trumpa i Putina na Alasce tym, iż Ukraina zostanie zostawiona z niczym.

Z tego, co pamiętam, w imieniu „wielkiej trójki” pojawili się Macron, Merz i Starmer, ale była tam również Meloni, reprezentująca Włochy. Fiński prezydent Stubb reprezentował głos sąsiada Rosji. Było tam również dwóch przedstawicieli instytucji: przewodnicząca Komisji Europejskiej von der Leyen i sekretarz generalny NATO Rutte. Obecny był również prezydent Zełenski. W pewnym sensie potrzebowano ośmiu, a może siedmiu osób (jeśli mogę nadać Zełenskiemu specjalny status), aby wspólnie wywrzeć wpływ na Trumpa, wpłynąć na jego sposób myślenia i prześcignąć Putina w bardziej indywidualnych rozmowach z Trumpem.

Europejczycy muszą występować w czwórkę lub piątkę. Odbywano też rozmowy telefoniczne. Uważam to za interesujące. Zbyt łatwo jest ironizować na ten temat lub po prostu powiedzieć: „Cóż, niech po prostu pojedzie nowy prezydent, albo niech po prostu pojedzie Macron i Merz, Francja i Niemcy, a może jeszcze z Tuskiem”. Nie, dzisiaj potrzebna jest Europa. Wyraźnie odczuwa się jej jedność jako podmiotu terytorialnego i politycznego, częściowo ucieleśnionego przez UE – ale nie tylko, ponieważ obecni byli również premier Starmer i NATO.

Dlatego właśnie możemy jasno powiedzieć, iż Europa istnieje i próbuje znaleźć swój głos – ale jest to głos pluralistyczny. Niemniej jednak został on wysłuchany, ponieważ spotkanie to przyniosło efekty. przez cały czas jednak jest to ciężka praca. Czasami wygląda to nieco osobliwie. Zarówno Europejczycy, jak i europejscy przywódcy zdają sobie z tego sprawę.

Jedną z interesujących rzeczy, które wydarzyły się w tym roku, jest powrót Merza na scenę polityczną. Stał się on bardziej wyrazisty w sprawach zagranicznych niż jego poprzednik, Olaf Scholz. Jednocześnie Wielka Brytania także powróciła bardziej jako część Europy wraz ze Starmerem, ale także dlatego, iż Brytyjczycy, ze swojej strony, również odczuwają (niezależnie od swoich wątpliwości, a są one nieograniczone) poczucie przynależności do Europy jako kontynentu, jako terytorium, i wiedzą, iż dzielą pewne strategiczne i związane z bezpieczeństwem interesy z resztą z nas po drugiej stronie kanału.

W wyniku tej wojny, w wyniku powrotu historii, ponownie kształtuje się tego rodzaju świadomość Europy, nie tylko w sensie unijnym, ale naprawdę w sensie terytorialnym, historycznym – ośmielę się wręcz powiedzieć, cywilizacyjnym.

LJ: Jedną z lekcji płynących z Pana książek jest to, iż prawdziwą politykę Europy kształtują wydarzenia i reakcje na nie. Jaką Europę widzi Pan w wyniku reakcji zarówno na rosyjską inwazję na Ukrainę, jak i, być może w jeszcze większym stopniu, na niepowodzenie demontażu amerykańskiego imperium również w Europie?

LvM: Wyzwanie związane z Trumpem jest w pewnym sensie choćby większe niż wyzwanie związane z Putinem. Ponadto, z historycznego punktu widzenia, Putin wraz z Xi Jinpingiem położyli kres światu, który rozpoczął się w 1989 roku. Jednak, jak już wspomnieliśmy, działania Trumpa oznaczają koniec świata, który rozpoczął się w 1945 roku – jest to być może bardziej widoczne w Europie Zachodniej, ale można to również odnieść do całego świata.

Europejczycy nie chcieli zrozumieć tego wyzwania, kiedy Donald Trump wygrał wybory. Przez cztery lata czekali, aż wybory wygra demokratyczny kandydat. Tym razem myślę, iż jako Europejczycy podchodzimy do tego poważniej, ale przez cały czas nie wystarczająco poważnie.

Oczywiste jest, iż w tego rodzaju reaktywności, w polityce kierowanej wydarzeniami, brakuje bardziej strategicznego przewidywania – nie tylko w sensie planowania, ponieważ nie można wszystkiego zaplanować, ale po prostu myślenia z wyprzedzeniem, zwiększania odporności, dostrzegania długoterminowych trendów w obszarach demografii, energii, gospodarki, dostrzegania wzrostu znaczenia Chin, a także myślenia wykraczającego poza dynamikę stosunków między Stanami Zjednoczonymi a Chinami i próby określenia naszej roli w tym procesie. Jest to coś, o co wspólnie, my, którzy myślimy i rozmawiamy o tych kwestiach, musimy się starać: bardziej strategiczna dalekowzroczność.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloud, Apple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

Read Entire Article