Minęło ponad trzydzieści pięć lat od 1989 roku, a więc wystarczająco dużo, by z dystansu zobaczyć, czym naprawdę stała się polska demokracja. I trzeba to powiedzieć bez złudzeń: nie sprawdziła się. Nie dlatego, iż zawiódł sam system, ale dlatego, iż zawiedli ludzie, którzy ten system wypełnili – politycy, urzędnicy, wyborcy.
Polska klasa polityczna od początku nie potrafiła, a może choćby nie chciała, stworzyć wspólnej idei ponadpartyjnej – osi, wokół której można by budować przyszłość. Każda władza po 1989 roku, niezależnie od barw, traktowała państwo jak łup: tymczasową zdobycz, z której należy jak najszybciej wydobyć maksymalne korzyści – polityczne, towarzyskie, materialne.
Zamiast planu rozwoju mieliśmy improwizację. Zamiast myśli – reakcje. Zamiast strategii – doraźne układy. Polityka w Polsce nigdy nie była projektem wspólnotowym, ale technicznym sposobem zdobywania i utrzymywania władzy.
Rządy PiS-u tylko dopełniły tego obrazu. W drugiej kadencji ujawniono wszystko to, co wcześniej ukrywano pod frazesem o „dobrej zmianie”: jawne złodziejstwo, bandytyzm ekonomiczny, łamanie prawa, nepotyzm, cynizm, pogardę dla obywateli. Ale nie oszukujmy się – wcześniejsze ekipy różniły się od tej raczej skalą niż zasadą. Mechanizm był ten sam: władza jako łup, państwo jako bankomat.
Politycy w Polsce nigdy nie nauczyli się myśleć kategoriami długiego trwania. Nie potrafili, a może nie chcieli, zaproponować idei, która przerastałaby logikę partii. Wszelkie deklaracje o „jedności narodowej”, „rozwoju regionów”, „odbudowie wspólnoty” miały charakter dekoracyjny – były werbalną maską dla gry interesów.
W tym sensie polska demokracja jest ustrojem pozorów. Ma wszystkie instytucje – wybory, parlament, media – ale nie ma ducha, który te instytucje wypełnia.
Demokracja bez idei – kraj bez kierunku
Dlatego coraz częściej pojawia się pytanie: może Polsce potrzebna jest forma „miękkiej dyktatury”, porządku opartego na zasadzie odpowiedzialności, a nie symulacji wolności? Nie chodzi o tęsknotę za autorytaryzmem, ale o świadomość, iż wolność bez sensu, bez myśli, bez etosu – staje się anarchią.
Może właśnie dlatego tak wielu polityków, mediów i komentatorów boi się ludzi takich jak Grzegorz Braun. Bo Braun – niezależnie od ocen jego poglądów – reprezentuje ideę, coś, co w polskim życiu publicznym niemal wyginęło. Można się z nim nie zgadzać, można go nie rozumieć, ale nie sposób zaprzeczyć, iż stoi za nim wizja, konsekwencja, pewien porządek myślenia. W świecie pozbawionym treści to już samo w sobie jest zjawiskiem niebezpiecznym – bo obnaża pustkę reszty sceny.
Ziemia utracona – Polska po demokracji
O tym mówiła debata „Ziemia utracona”, z której sprawozdanie opublikowała „Gazeta Trybunalska”. Tytuł dyskusji można odczytać jak diagnozę całego kraju: ziemia utracona to ziemia, która przestała rodzić – idee, wspólnoty, wartości. Polska demokracja stała się właśnie taką przestrzenią: jałową, formalnie uporządkowaną, wewnętrznie martwą.
Ziemia, która nie rodzi, zamienia się w pustynię. A na pustyni najlepiej rosną rośliny toksyczne – populizm, nienawiść, kłamstwo.
Ostatni ślad sensu – przykład lokalny
Ten sam mechanizm widać w mikroskali, w Piotrkowie Trybunalskim. Miasto, które mogłoby być ośrodkiem kultury i myśli, stało się administracyjnym gettem, zarządzanym przez ludzi bez wiedzy, wyobraźni i odwagi intelektualnej. Władze miasta, kierownicy placówek kultury, bibliotek – nie są w najmniejszym stopniu zainteresowani poważną działalnością edukacyjną.
Podczas gdy w innych, porównywalnych ośrodkach realizowane są spotkania z historykami idei, filozofami, badaczami, którzy uczą rozumienia świata – w Piotrkowie promuje się spotkania z grafomanami, prowincjonalnymi ekspertami i trzeciorzędnymi naukowcami z szorującej po dnie akademii.
Ten brak edukacji publicznej, brak kontaktu z prawdziwą myślą, prowadzi do niskiej świadomości społecznej. Mieszkańcy mniejszych ośrodków, pozbawieni kontaktu z żywą kulturą, z wolną debatą, z uczelniami i organizacjami niezależnymi, nie uczą się samodzielnego myślenia, nie sięgają do źródeł nauki.
A gdy przychodzi moment wyborów, decyzje podejmują nie na podstawie wiedzy, ale emocji. Wybierają krzykaczy, opowiadaczy bajek, ludzi przypadkowych – takich, którzy nie chcą niczego zmieniać, tylko utrzymać układ, z którego czerpią korzyści. Mówiąc krótko i brutalnie – wybierają hołotę.
Jedynym momentem, gdy w życiu miasta pojawiła się prawdziwa energia, był spontaniczny ruch obywatelski Agnieszki Chojnackiej. Ruch, który odważył się przeciwstawić skorumpowanej, zblazowanej koterii samorządowej Chojniaka i jego otoczenia.
Ten bunt, choć krótkotrwały, pokazał, iż tylko jasna, silna idea – konkretna, uczciwa, bez kompromisu – może poruszyć ludzi. Że choćby w przestrzeni lokalnej możliwa jest polityka sensu, a nie zamkniętego obiegu.
Sukces Chojnackiej nie został utrzymany, bo zabrakło wsparcia i determinacji, ale jego znaczenie było symboliczne. Pokazał, iż społeczeństwo reaguje nie na gładkie słowa, ale na prawdę i konsekwencję.
Na końcu – pytanie o człowieka
Demokracja w Polsce nie upadła dlatego, iż ktoś ją zniszczył. Upadła, bo człowiek przestał wierzyć w myśl przewodnią. Zamiast wspólnoty mamy interesy. Zamiast odpowiedzialności – kalkulację. Zamiast autorytetów – półgłówków w strojach celebrytów.
Może więc pytanie „po co nam taka demokracja?” jest pytaniem nie o system, ale o nas samych. Bo demokracja jest tylko zwierciadłem. A w tym zwierciadle coraz częściej odbija się pustka – społeczeństwo zmęczone, pozbawione kierunku, niezdolne do zachwytu ani do gniewu.
Ziemia utracona – to my.
→ I.R. Parchatkiewicz / kooperacja (mb)
6.11.2025
• foto: FREEPIK
• więcej tekstów autora: > tutaj















