W odległym 1943 roku gdzieś na Wołyniu przepadł bez wieści brat mojej babci. Przed wrześniem 1939 roku wyjechał z rodzinnej Lubelszczyzny na ówczesne polskie Kresy. Nosił polski mundur, ale nie był żołnierzem, ani policjantem.
Był leśnikiem, młodym człowiekiem, którego wysłano do pracy na odległe ziemie. Po wojnie poszukująca go siostra i inni członkowie rodziny ustalili jedynie, iż został on bestialsko zamordowany rękoma dokonujących zbrodni ludobójstwa na ludności polskiej band UPA. Do tej pory nie wiemy gdzie spoczywają jego szczątki.
Pomimo tego prywatnego, rodzinnego wątku, pewnie bym się sprawą mordu na stu kilkudziesięciu tysiącach Polaków jakoś szczególnie nie zajmował. W normalnych warunkach pozostawiłbym to zadanie historykom – polskim i ukraińskim. Liczyłbym, iż osiągną choćby tyle w ramach wspólnych badań, ile udało się swego czasu osiągnąć badaczom polskim wspólnie z niemieckimi, a choćby polskim razem z rosyjskimi. Nie liczyłbym na jakieś wspólne, całkowicie zbieżne wnioski.
Wystarczyłoby, żeby odbywała się rzeczowa, naukowa dyskusja, w wyniku której pewne fakty być może udałoby się uzgodnić, a inne twierdzenia znalazłyby się w obszernym protokole rozbieżności. Z chęcią poczytałbym prace profesjonalnych historyków z obu krajów. Będąc politologiem, nie zabierałbym głosu w sprawach, o których większe pojęcie mają uczeni z pokrewnej dziedziny nauk humanistycznych. Pewnie głosu nie zabierałoby też wielu innych, jak choćby ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski, który mógłby spokojnie skoncentrować się na teologii i działalności adekwatnej osobom duchownym. W normalnych warunkach tysiące Polaków, w tym także członkowie mojej rodziny, mogłoby odwiedzać groby i miejsca kaźni swych przodków na terytorium obecnej Ukrainy. Zapalić znicze, złożyć wiązanki kwiatów i oddać się zadumie na temat źródeł zwyrodnienia i bestialstwa, których pełne są dzieje wszystkich niemal zakątków świata.
W normalnym kraju prof. Witalij Masłowski mógłby zajmować się badaniem mrocznych kart ukraińskiego zbrodniczego nacjonalizmu. Nie zostałby wyrzucony z pracy w akademii nauk w 1990 roku, jeszcze przed oficjalnym rozpadem Związku Radzieckiego. Nie zostałby w październiku 1999 roku brutalnie zamordowany na klatce schodowej swego lwowskiego mieszkania za to, iż jako ukraiński uczony – historyk pisał książki i badał zbrodnię ludobójstwa. Prof. Wiktor Poliszczuk dokumentujący zbrodnie banderowców nie byłby poddawany ostracyzmowi choćby w dalekiej Kanadzie, gdzie mieszkał i tworzył.
Wszystko to – w normalnych warunkach i w normalnym kraju. Tymczasem w kraju nienormalnym ulice i place nazywa się imionami zbrodniarzy i oprawców. Rzeźnikom i sprawcom ludobójstwa stawia się pomniki i popiersia. Na państwowych odznakach i wyróżnieniach używa się symboliki zbrodniczej formacji mającej na koncie krew setek tysięcy ludzi. Nie tylko Polaków. Według różnych szacunków, z rąk banderowców podczas II wojny światowej i tuż po niej zginęło kilkadziesiąt tysięcy etnicznych Ukraińców. Za to, iż pomagali swoim sąsiadom – Polakom. Za to, iż po wojnie zmuszeni byli do przystępowania do tworzących się kołchozów. Za to, iż byli nauczycielami w szkołach czy lekarzami w tworzonych po raz pierwszy w najbardziej zapóźnionych zakątkach Ukrainy przychodniach i szpitalach. W normalnym kraju nikt by się tym nie chwalił, jak uczynił to w 2021 roku Jegor Czerniew, parlamentarzysta z partii obecnego komika-prezydenta. Dla Czerniewa kilkadziesiąt tysięcy wymordowanych Ukraińców to… rosyjscy okupanci, choć Rosjanie nigdy nie pałali szczególną chęcią, by osiedlać się w okolicach Lwowa czy Łucka.
W dniach pamięci o ludobójstwie dokonanym przez banderowców na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej nie pochylamy się wyłącznie nad jedną z naszych wielkich narodowych traum i kart polskiej martyrologii. Pochylamy się również nad ofiarami ukraińskimi banderowców. Bo zdecydowana większość Ukraińców z banderyzmem nie miała nic wspólnego, podobnie jak współcześni mieszkańcy Kijowa czy Sum nie mają za wiele wspólnego z neobanderyzmem. Z określonych przyczyn najwyższe władze Ukrainy zdecydowały się jednak uczynić z ludobójczej formacji i ideologii jeden z fundamentów swej współczesnej państwowości.
Ktoś powie: to ich sprawa na jakiej tożsamości chcą budować. Może i będzie miał trochę racji. Nie wtrącajmy się. Ale bądźmy konsekwentni: skoro się nie wtrącamy, to przestańmy finansować odwołujące się do neobanderyzmu państwo, skończymy z ryzykownymi dostawami broni i sprzętu, z wielomiliardowymi transzami bezzwrotnej pomocy. Nie wspieralibyśmy przecież Niemiec, jeżeli ich władze zaczęłyby stawiać popiersia Heinrichowi Himmlerowi i pomniki Adolfowi Hitlerowi. I pewnie poczulibyśmy się choćby jakoś nieswojo.
W rocznicę zbrodni ludobójstwa na Wołyniu możemy i powinniśmy powiedzieć reżimowi w Kijowie wprost: radźcie sobie sami. Wasza wojna prowadzona w roli antyrosyjskich marionetek Anglosasów to nie nasza sprawa. Skoro bohaterem jest dla was Bandera i Szuchewycz, przestańmy wreszcie opowiadać idiotyzmy o jakimś braterstwie i strategicznym partnerstwie. Darujmy sobie zaklęcia o wspólnym wrogu. Nie mamy ani wspólnej historii, ani wspólnych celów na przyszłość.
Mateusz Piskorski
Myśl Polska, nr 29-30 (16-23.07.2023)