Polacy to zasadniczo byłby choćby fajny naród (mówię o Polakach w naszym kraju, a nie za granicą gdzie, jak ci rodak nie zaszkodził, to już ci pomógł), gdyby zajmowali się przede wszystkim swoimi sprawami. A nie głównie sprawami swoich sąsiadów i to przede wszystkim takimi sprawami, z których nigdy nie mamy i nie będziemy mieli żadnego zysku, za to możemy zdrowo dostać po… twarzy!
I to głównie tych sąsiadów, którzy od wieków są wobec nas najwredniejsi, czyli szaulistowskiej Litwy i neobanderowskiej Ukrainy. I to do nich zarówno rządzący, jak i duża część społeczeństwa czuje niewypowiedzianą mięte i nieodwzajemnioną miłość. A przecież Rosja, Niemcy i Czechy też nas nie kochają (ostatnio te dwa pierwsze kraje nas nienawidzą – Rosja jawnie, a Niemcy po cichu), a z Białorusią popsuliśmy sobie stosunki na własne (i anglosaskie) życzenie. W sumie jedynym sąsiadem, z którym mamy poprawne stosunki to Słowacja. Co świadczy o jakiejś paranoi i kwalifikuje się na kozetkę u psychoanalityka, a jeszcze bardziej na wizytę u diecezjalnego egzorcysty.
Opowieść o paranoi i obcej agenturze
Ponieważ od blisko 400 lat przedstawiciele naszego narodu głównie są przedmurzem, albo walczą o cudzą wolność (kiedy własnej już nie mają) to efekty widzimy do dziś. Kilka hekatomb Polaków w postaci powstań listopadowego, styczniowego i warszawskiego, ludobójstwa wołyńskiego, czy niemieckich i sowieckich zbrodni na polskim narodzie (ze szczególnym uwzględnieniem elit) nie nauczyło nas niczego. A wręcz przeciwnie – pozbawiło nas i tak nielicznych przywódców. Kilka potencjalnych hekatomb, które skończyłoby nasze istnienie, jako narodu, a które na skutek okoliczności, czy jak kto woli opatrzności Boskiej nie doszły do skutku (w tym powstania 1878 i 1914 roku) w ogóle w naszej świadomości historycznej nie istnieje. A zła historia jest fundamentem złej polityki. Polityki tak złej i fatalnej, iż można się zastanawiać, jakim cudem ten naród jeszcze istnieje. Ponieważ istnieje on nie dlatego, iż owe powstania narodowe były, tylko dlatego, iż pomimo owych powstań ocalał.
Giedroyć jak Lenin – wiecznie żywy
Cała nasza paranoja opiera się na doktrynie Jerzego Giedroycia. Człowieka, który pomimo niewątpliwej inteligencji miał trzy ciężkie fazy – nienawiści do Kościoła, narodowców i miłości do każdej antypolskiej siły w obszarze dawnej Rzeczypospolitej. Nienawidził polskich narodowców i katolików, za to kochał choćby największą swołocz z obszaru post-jagiellońskiego. Symbolem tego szaleństwa było nadanie Virtuti Militari dla SS-mana z dywizji SS Hałyczyna (SS Galizien) Pawlo Szandruka. I to nie szeregowego SS-mana tylko generała Waffen SS. I w którymś momencie dowódcy tej zbrodniczej organizacji. Giedroyciowi bliżej było do Szandruka, a choćby komunistów, niż do Romana Dmowskiego, czy kardynała Stefana Wyszyńskiego, którego nie znosił. I piórami różnych, swoich publicystów systematycznie podgryzał.
Dziś jego wizje ucieleśniają profesor Andrzej Nowak, profesor Żurawski vel Grajewski, czy politolodzy Marek Budzisz i Jacek Bartosiak, a ostatnio także znany publicysta Rafał Ziemkiewicz. Nie licząc całej watahy proroków mniejszych pokroju ministra spraw zagranicznych Zbigniewa Raua, jego rzecznika prasowego Pawła Jasiny, czy byłego ambasadora w Kijowie Jana Piekło. Tylko, iż pomagając Ukrainie (a wcześniej gorliwie realizując zalecenia epidemiologiczne WHO i Amerykanów) rządzący doprowadzili do największego kryzysu gospodarczego w Polsce od 30 lat. I to kryzysu, który się dopiero rozkręca. A nasz (nie)rząd jak się swoich problemów nie potrafi rozwiązywać, to po co brać się za problemy innych?
Giedroyciowskie wizje jagiellońskiego prometeizmu
Idea jagiellońska i antyumysłowy (w zasadzie przeciwny logicznemu myśleniu) prometeizm, czyli sny o potędze, nie dają Polakom możliwości zostania tym, kim dziś są naprawdę i do czego mają potencjał. A są obywatelami średniej wielkości kraju ze średniej wielkości populacją w skali europejskiej. Kraju, który powinien być państwem o umiarkowanych i zdrowych ambicjach. Najlepiej rządzonego przez swoich, a nie przez polskojęzyczną władzę, czyli faktycznie zarząd z zewnątrz. Opartego na własnym kapitale rodzimych przedsiębiorców z dominującym sektorem małych i średnich firm. Z prostym prawem i efektywnym sektorem publicznym – od sądownictwa po służbę zdrowia. Gdzie obce korporacje nie powinny mieć nic do powiedzenia, ponieważ akurat one nic do tego państwa nie wnoszą, a tylko je drenują. A urzędnicy mieliby rodzimych przedsiębiorców efektywnie wspierać, a nie gnoić. Z państwem dla swoich obywateli, a nie dla obcych.
Snując tę wizję przypominam sobie słowa cara Mikołaja „żadnych marzeń panowie”. Tylko, iż dzisiaj zamiast cara mówią nam to ambasadorowie USA, Niemiec i rzekomo „nasi” politycy.
Zdzisław Markowski