Not only Sztambuch: We are ruled by 20%

pawelkasprzak.pl 1 year ago

Nie mam na myśli rządzącej dzisiaj większości, która zawsze dysponowała właśnie takim, około dwudziestoprocentowym poparciem. Istotnie na Dudę zagłosowało w 2015 roku kilka więcej uprawnionych wyborców. Wyraźnie mniej dało bezwzględną większość PiS sejmową w tym samym roku. Tym razem chodzi mi jednak nie o nich, ale o 20% „naszych”. istotną część, ale nie całość elektoratu opozycji. Chcę przestrzec – sami nie wygracie, niech was nie zmyli hałas, który robicie.

Jeśli frekwencja w wyborach wynosi 60% (optymistyczne założenie), jeżeli opozycja ma w sumie większość 60% (też niestety gruba przesada), to jest nas w sumie 0,6 x 0,6 całości, czyli 36%. W rzeczywistości chodzi o liczbę wyraźnie mniejszą – jeżeli do wiadomości przyjmiemy ponury obraz i fakt, iż frekwencja jest raczej bliższa 50%, iż również większość opozycji jest bliższa równowagi i jest wciąż niepewna(!), zobaczymy, iż jest nas być może zaledwie 25, prawdopodobnie około 30%, czyli mniej więcej tyle, ilu nas poszło głosować na Trzaskowskiego. W tej grupie najsilniejszą partią jest zaś oczywiście i zasłużenie PO. Jej twardy, zawsze wierny elektorat, sięga – w kryzysach było to widać – 15 do 20% wszystkich wyborców. W grupie około 30% zwolenników opozycji to te osoby stanowią zdecydowaną większość. I to ta grupa nadaje ton. Bez niej wygrać niczego się nie da, ale to właśnie ona prowadziła nas dotąd od jednej porażki do drugiej i to ona decyduje również dzisiaj. Znamy ją z niektórych badań oraz z wielu zachowań nie tylko wyborczych. To ci, którzy w wyborach poprą choćby konia, jeżeli tylko wystawi go ich lider, przełkną każdą owację na stojąco dla „obrońców granic” i każde kompromitujące głosowanie, jak wielokrotnie w sprawie sądów i mnóstwa innych spraw. Taki jest ton, który wyznacza grupa marginalna w stosunku do ogółu wyborców, ale wiodąca w bańce opozycji. Niestety.

Ta grupa wyborców najsilniej opowiadała się za wspólną listą opozycji. I to również ona przesądziła: żadnej wspólnej listy nie będzie. Jak to się dzieje? Skąd ten paradoks? Klucz leży w widzeniu świata właśnie tych osób. Oraz w tym, jak są odbierane ich zachowania.

Dziś objawiają się one w pełnej krasie w powszechnym grillowaniu zwłaszcza Szymona Hołowni i jego Pl 2050. Tak objawia się opozycyjny mainstream i to wokół niego opozycja zwiera szeregi, co widać w oddanych opozycji mediach i czego przykładem jest choćby ostatnia ilustracja absolutnie jednobrzmiącego głosu ludu w Gazecie Wyborczej. Wyborcza przesadza i robi to intencjonalnie, ale zjawisko rzeczywiście istnieje i przybiera niestety rozmiar szaleństwa. To przed nim przestrzegam.

Grzechy Szymonitów

Sam mógłbym ich wymienić mnóstwo. Poczynając od obietnic nowej polityki wsłuchanej w głos ludzi tworzących ruch Pl 2050, których partia ma być jedynie emanacją. Hołownia z charakterystyczną dla siebie skłonnością do infantylizmów posługiwał się anatomiczną alegorią serca (ruch społeczny Pl 2050, który zebrał wiele ton śmieci do żółtych plastikowych worków, po czym zamarł, niezupełnie umiejąc znaleźć unikalną tożsamość najpierw w pandemii, a potem wobec wojny w Ukrainie), głowy (think-tank Strategie 2050, opracowujący średnio oryginalne dokumenty, których przełomowe znaczenie polega raczej na tym, iż w ogóle powstały i które mówią „my mamy program, a inni nie”) oraz rąk (partia Pl 2050, która…) Cóż, partia Pl 2050 wbrew ożywczym deklaracjom ma najbardziej antydemokratyczny ze wszystkich znanych mi statutów polskich partii i nie żadną nowość prezentuje, tylko ćwiczy się (nieudolnie zresztą) w tych samych, gabinetowych technikach, które politykę skompromitowały, doprowadzając do głębokiego kryzysu demokracji. Długą listę moich zarzutów wobec Hołowni kończy i wieńczy kurs na osobny start w wyborach i ten akurat zarzut, w odróżnieniu od innych, słuchać dziś powszechnie.

Towarzysząca mu teza o „wybujałym ego” Hołowni, które ma powodować te zachowania, jest jednak fałszywa i równie infantylna, jak gadanie o sercu, głowie i rękach w „żółtej rodzinie”. Osobny kurs Pl 2050 wynika w rzeczywistości z systemowych uwarunkowań polityki, głównie z partyjnego feudalizmu, który w polskiej polityce dotyczy wszystkich, nie Hołownia jeden ma tu za uszami i nie on odpowiada za rzeczywistość, którą zastał i w której próbuje się odnaleźć z wątpliwym wdziękiem i zupełnie bez wprawy. Nie chciałbym, żeby jakakolwiek tak skonstruowana organizacja miała prawo rywalizować o władzę w Polsce, w Europie zresztą też. Do tego przyjdzie jeszcze wrócić, bo to jest jeden z ważniejszych problemów, a zupełnie niedostrzegany.

Tymczasem zaś w pomstowaniu na inicjatywę Hołowni najgłośniej brzmi wiele rzeczy zupełnie innych i na ogół kompletnie fałszywych – tu „żółci” mieli pod górę od samego startu. „Kto za nim stoi” albo „skąd ma kasę” to standardowy zestaw pytań, który spada na każdego nowego i ta gadanina, spiskowa i zalatująca syndromem smoleńskim, służy obok wielu innych rzeczy utrwaleniu mocno nieświeżego stanu polityki, który znamy i którego skądinąd nie lubimy. jeżeli jest prawdą, iż nowa inicjatywa polityczna wymaga wielomilionowych inwestycji, to każdy nowy musi w tej sytuacji paść ofiarą podejrzeń o potajemne finansowanie ze strony jakiegoś mocodawcy, którego choćby wskazywać nie trzeba, bo bez wątpliwości wiemy z góry, iż jest nikczemny. Ale oczywiście Hołownia to przede wszystkim katolik, więc zawsze był V kolumną episkopatu, dywersantem PiS, który ma rozbić opozycję itd. Częsty komentarz mówi wprost, iż w podzięce za III kadencję Kaczyński zaoferuje Hołowni fotel prezydenta. Wprawdzie deklaracje Hołowni mówią coś innego, najczęściej odwrotnego, ale w komentarzach, których wszędzie jest pełno, argumentem ostatecznym i rozstrzygającym jest zawsze „ja mu nie wierzę”.

Po pierwsze Hołownia o własnym katolicyzmie mówi wyraźnie dlatego, iż jako katolicki działacz i publicysta był znany. Mówił o tym choćby – jakkolwiek zabawnie to brzmiało – występując w charakterze showmana w „Mam Talent”. Przy każdej okazji mówi również, iż jego religijne poglądy nie mają i nie będą miały wpływu na nic, co zrobi, pełniąc państwowe urzędy, bo państwo musi być świeckie.

Po drugie, gdyby Hołownia wartości, tożsamość i program Pl 2050 wywodził z chrześcijańskiej tradycji, to miałby takie prawo. W końcu Europejska Partia Ludowa jest liberalno-konserwatywną partią chadecką i to PO do niej należy, a nie Pl 2050. Obok PO do EPL należy również np. Forza Italia, ale też maltańska Partia Narodowa, która – to interesujące i warto o tym wspomnieć w Polsce, która nie wie, co dzieje się poza nią – jeszcze w 2011 roku sprzeciwiała się prawu do rozwodu, ale już w 2017 poparła prawo do małżeństw jednopłciowych, wciąż wywodząc swoją politykę z doktryny rzymskiego katolicyzmu. Hołownia jednak nie na chrześcijańskiej tradycji buduje ideę własnej partii. Powiedziałbym, iż bardzo szkoda.

Szkoda, bo po trzecie polityczny pluralizm potrzebuje chadeckiej prawicy równie mocno, jak silnej świeckiej lewicy. Powinniśmy dziś wiedzieć, iż to nie istnienie prawicy tworzy problem, a jej zawłaszczenie przez autorytarnych populistów. Stworzenie chadeckiej, cywilizowanej alternatywy dla PiS, zdolnej w dodatku przeciągać głosy w wyborach, powinno dla demokratów być wartością – a nie jest. Odrzucamy Hołownię nie za to, iż jest chadekiem – bo nie jest – ale z powodu podejrzenia o chadeckie skłonności. Nie widzimy choćby tego, iż w ten sposób pozbawiamy się szans na cywilizowaną prawicę w ogóle (na ogół uważając po bolszewicku, iż albo cywilizacja, albo chrześcijańska demokracja, tertium non datur), iż to jest nie tylko kastrowanie demokracji (w końcu przecież nie o nią chodzi, a wyłącznie o to, żeby nasz koń wygrał), ale również skazywanie się na kompletną izolację w starciu z autorytarną prawicą.

Wreszcie po czwarte i zdecydowanie ważniejsze – okazuje się, iż wiara w mniejszym stopniu charakteryzuje Hołownię niż jego przeciwników. Pl 2050 ma w programie dokument o świeckim państwie i rozwodzie z kościołem. Na mój gust słaby, ale to tylko mój prywatny gust, a dokument intencje pokazuje wyraźnie. Przede wszystkim istnieje, a w programie np. PO znaleźć coś takiego nie byłoby łatwo. Hołownia bywał zwykle pierwszy i najostrzejszy w reakcjach na kolejne odsłony skandali z udziałem biskupów tolerujących i ukrywających przestępstwa seksualne księży-pedofilów. Nasza bańka uznaje to jednak za marketingową mimikrę, wiedząc dobrze, być może z natchnień Duchem Świętym, iż w Godzinie Sądu, Hołownia ujawni „prawdziwe oblicze” (to cytat z bardzo licznych komentarzy) i sprzeda nas biskupom oraz Kaczyńskiemu w zamian za wspomnianą tu już prezydenturę, albo po prostu z przekonania. Wszystkie te niedorzeczności wygadujemy w sytuacji, w której pozostałych polityków nie musimy oceniać „na wiarę”, bo da się to zrobić bez trudu na podstawie długoletnich i niestety bogatych doświadczeń. Roi się od nich również w tej chwili – iż po raz tysięczny przypomnę owację na stojąco dla Straży Granicznej, głosowania o sądach, historię rozmów o Nycz Tower, losy postulatów środowisk LGBT+, Konwencji Stambulskiej, Karty Praw Podstawowych, religię i wychowanie seksualne w szkołach – nie umiem zdecydować, w którym miejscu przerwać tę litanię, mogę jedynie zapewnić, iż jest nieporównanie dłuższa niż lista znanych mi grzechów Hołowni. Wiara w wierność świeckiemu państwu pozostałych polityków jest silniejsza niż była u tych apostołów, którzy w odróżnieniu od niewiernego Tomasza nie musieli dotykać ran i poznawać namacalnych świadectw – bo nie tylko bez świadectw się obywa, ale trwa również wbrew nim. Jest imponująca.

To ironia, iż mówimy o zdradzie Hołowni akurat z powodu jego głosowania przeciw pisowskiemu projektowi ustawy o SN. Kto tu zdradził i co dokładnie? Ta sprawa wymaga szerszego komentarza, bo historia zupełnie niezrozumiałego, obezwładniającego kunktatorstwa opozycji jest znacznie dłuższa i szersza. Hołownia nie jest tu w żadnym razie święty, długo by opowiadać, co jego ludzie wyprawiali w Porozumieniu dla Praworządności, które de facto upadło – ale robienie czarnego luda akurat z niego i akurat w tej sprawie zakrawa na kpinę.

Opozycja demonstrowała dotąd solidarność np. bijąc na stojąco brawa zbrodniarzom ze Straży Granicznej – a powód był wtedy i zawsze jest ten sam, co w przypadku pieniędzy z KPO i ustawy o SN. We wszystkich tych sytuacjach chodzi mianowicie wyłącznie o to, by nie podpaść pisowskiej propagandzie. Z opinią własnych zwolenników partie opozycji liczyć się nie muszą. Solidarnie głosowano swego czasu jeszcze podwyżki dla parlamentarzystów, by potem równie solidarnie wycofać się z tej zawstydzającej wpadki i był to jedyny przypadek, który umiem sobie przypomnieć, w którym politycy opozycji zechcieli wziąć pod uwagę zdanie własnych wyborców. W każdej innej sytuacji wspomniany twardy elektorat wybacza wszystko – i żąda uznania „realiów polityki”. Uznajemy je – mamy w końcu takich polityków jakich mamy, niby na kogo innego mielibyśmy głosować? Warto więc może właśnie w tym kontekście przypomnieć, iż jedną z polityczek przetransferowanych do Pl 2050 w ramach tej brzydkiej polityki podkupywania kadr i z tego powodu podejrzewanych o brak ideowego kręgosłupa jest Róża Thun – jedna z sześciorga europarlamentarzystów PO, którzy wbrew dyscyplinie partyjnej głosowali za uruchomieniem wobec Polski unijnej procedury naruszeniowej w związku ze złamaniem podstawowych reguł państwa prawa i którzy omal nie wylecieli za to z partii. Kto tu wobec tego ma jakiś kręgosłup i adekwatnie co to jest takiego?

I jeszcze po piąte – chóralna krytyka Hołowni jest niestety, jak to w chórze, orkiestrowana. Potępienia nie są bynajmniej tak jednobrzmiące, jak pokazują to media opozycyjnego mainstreamu. O powstrzymanie oskarżeń o zdradę, rujnujących możliwość przyszłego porozumienia, apelował przewodniczący KOD, Kuba Karyś. „Zatem nim wciśniecie enter” – pisał – „pojechawszy personalnie po którymkolwiek z [liderów], wstrzymajcie palec i zastanówcie się, co proponujecie w zamian?” Wbrew temu, co sądzi Karyś, ja tę propozycję znam, zresztą jest artykułowana. KO ma startować osobno i wygrać samodzielnie. Hołownia i pozostali „malkontenci” – pod próg. To zrozumiała strategia – prostacka i oczywiście samobójcza, ale jakże oczyszczająco działa na dusze i umysły zmęczone zupełnie niepotrzebnym skomplikowaniem spraw! Karyś ma zatem rację, kiedy konkluduje patetycznie, choć przecież i sama konkluzja, i patos są tu najzupełniej uzasadnione: „Za mniej więcej 10 miesięcy najważniejsze wybory od 1989 roku. Pamiętajcie o tym, iż wszyscy jesteśmy współodpowiedzialni za ich wynik. Nie spieprzmy tego.” Cóż, melduję posłusznie, Panie Przewodniczący, iż oczywiście spieprzymy. Jak zawsze. Wiesz o tym Ty, Kuba, wiem i ja.

Podobnie inaczej niż chciałby mainstream patrzy na sprawę Agnieszka Holland – a również jej żadną miarą nie da się przecież posądzić o uwiedzenie szymonityzmem. Pisze: „Tusk (ani nikt zresztą poza outsiderem Pawłem Kasprzakiem) nie przedstawił jakiegoś rewolucyjnego i ożywiającego motywację i wyobraźnię wyborców pomysłu na sanację polskiego państwa i jego zniszczonych instytucji, na obywatelski udział w konstruowaniu list wyborczych, na takie ich formułowanie, by wyborcy mieli pełną szansę głosowania na swych faworytów.”

Ano, właśnie. Te dwa pozbawione szaleństwa, trzeźwe spojrzenia Agnieszki Holland i Kuby Karysia są w słyszalnej szeroko opinii publicznej nieobecne i to akurat jest skutek tej reżyserii w polityce, którą znam jak zły szeląg. Znając ją wiem, iż nie ma tu żadnej precyzyjnie uknutej z góry intencji i żadnych politycznych zamówień płynących od politycznych liderów do lojalnych wobec nich redaktorów. Częściej bywa wręcz odwrotnie. To spontaniczna, bezmyślna krótkowzroczność, a jej źródłem jest podstawowe i jak najbardziej zrozumiałe założenie: „naszych trzeba wspierać zawsze i bezwzględnie”. No, to wspieramy. Głupio, ale niby jak mądrze wesprzeć głupoty, które wyczyniają?

Wspólnej listy nie będzie

Moda na wspólną listę opozycji zawsze miała w sobie coś bardzo dziwnego. Po pierwsze dziwić powinno samo to nagłe odkrycie jej zalet – oczywistych arytmetycznie i psychologicznie, a jednak przez długie lata niewidocznych. Do tego stopnia, iż kiedy w 2019 roku klęska opozycji była najzupełniej pewna choćby przy przewadze w głosach, w żadnych mediach nie widać było sondaży poparcia przeliczonych na mandaty w Sejmie i płynącej z tych oczywistych rachunków przestrogi: „pull up, idioci, przegramy choćby jeżeli dostaniemy więcej”. Dziennikarzy można wprawdzie posądzić o choćby tak wielką indolencję, ale skądinąd średnio rozumnych partyjnych sztabowców posądzić o nią nie sposób. Co jak co, ale kalkulować miejsca biorące w okręgach potrafią. Mają kilka innych umiejętności, ale tę jedną mają zawsze.

Czarne proroctwa samotnie wypowiadali wówczas wyłącznie Obywatele RP, ku powszechnemu zgorszeniu, w strugach pomyj lanych im na głowy zewsząd, bo jątrzyli, krytykanctwem umacniali PiS itd. Kasandryczne wizje ziściły się potrójnie:

  • Przegraliśmy;
  • Przegraliśmy mimo przewagi w głosach;
  • Nikt nie rozliczył odpowiedzialnych – z grubsza ci sami, wciąż tak samo aroganccy faceci przez cały czas zarządzają „realną polityką”, każąc nam wszystkim czekać aż w zaciszu ich niedostępnych dla nas gabinetów „dojrzeją polityczne decyzje”. Cóż właśnie dojrzewają. Szambo wybiło. Wspólnej listy nie będzie.

Skąd jedak to nagłe otrzeźwienie? Tym razem naprawdę chcemy wygrać – i to jest przyczyna? To bardzo naiwne myślenie. Kiedy jeszcze „okno możliwości było wciąż otwarte”, Donald Tusk powtarzał swoje apele, wyznaczał kolejne terminy i je przesuwał, a opinii publicznej prezentowano sondaże, w których wyborcy wszystkich partii opozycji opowiadali się za postulatem wspólnych list, kiedy krążyły listy poparcia tej idei (sam je w dobrej wierze podpisywałem i inicjowałem) – wtedy również nikt szczególnie nie wierzył, by wspólną listę naprawdę kiedykolwiek wystawiono. Wśród partyjnego aktywu nikt jej przy tym nie chciał – również w samej PO, choć to z jej politykami o wspólnej liście dało się przynajmniej rozmawiać.

Na ile mogliśmy, sprawdziliśmy apele PO, wielokrotnie zgłaszając się do rozmów. Żaden z naszych listów nie doczekał się odpowiedzi, nasze telefony politycy PO systematycznie i z ostentacją „zrzucali”, co prawdopodobnie miało po prostu upokarzać i istotnie upokarzało, gdybyśmy tylko przejmowali się tego rodzaju dworską etykietą polityków. Są przecież ważniejsi od nas i są ważniejsze sprawy. Dowiadywaliśmy więc również na „innych dworach”, czy propozycje wspólnej listy przybrały jakikolwiek konkretny kształt i czy posuwają się naprzód choćby rozmowy o „pakcie senackim”, co do którego panuje przecież zgoda. Wszystko, co wiemy i z mediów, i z kuluarów wskazuje, iż żaden konkret nigdy się nie pojawił i cały ten dialog ma wyłącznie PR-owy charakter. Pisze dziś Jarosław Kurski, iż na wspólnej liście Pl 2050 mogła liczyć na 41 biorących miejsc. Trochę przy okazji szkoda, iż sankcjonując deale dotyczące „miejsc biorących”, Gazeta zwana przecież Wyborczą godzi się, by o miejscach w parlamencie decydowały sztabowe narady liderów, a nie wybór i głos ludu – ale zbyt dobrze wiem, jak niewielu jest takich, którym gabinetowe targi w czymkolwiek przeszkadzają i którym zależy na wiarygodności polityki. Niewielu jest takich, owszem, ale jest ich trochę. Swego czasu zebrałem ich głosy i było ich 15%. Nie o to więc chodzi, iż jawna niedbałość o choćby pozór demokracji w obecnej wojennej sytuacji jest niezupełnie zgodna demokratycznymi pryncypiami i np. z obywatelską misją Wyborczej – o tym można by dyskutować długo i jest to w końcu „prywatna” sprawa redakcji – chodzi o to, iż to jest również strategicznie niemądre. I przy tym niezupełnie prawdziwe są te uwagi Kurskiego. Skąd wie o ofercie 41 miejsc? Kiedy sam sprawdzałem – żadnej takiej oferty nie było.

Donald Tusk swoje apele wypowiadał więc po prostu mogąc być pewnym efektu. To czysto PR-owe zagrania. Partnerów z innych partii stawiają one w kłopocie – zgodzić się na rozmowy, to przystać na utrwalenie dominacji PO i pogłębić ją, a w przypadku Szymona Hołowni prawdopodobnie skazać również na śmierć jego własny projekt, którego głównym sensem jest właśnie alternatywa wobec PO przy niemal identycznej tożsamości ideowej i programowej. Hołownia przyjmując ofertę choćby 41 foteli sejmowych zakończyłby samodzielny polityczny żywot, jak go zakończyła Inicjatywa Polska Barbary Nowackiej (kto o niej dziś pamięta?), czy nieco lepiej pamiętana Nowoczesna. Odmowa rozmów natomiast oznacza potępienie „rozdętego ego” Hołowni i jego marginalizację. Jesteśmy dziś świadkami właśnie tego zjawiska. Powinniśmy wiedzieć, iż już od miesięcy apele o wspólną listę – bez sformułowania elementarnych warunków uczciwej integracji – służą właśnie temu: nie żadnej wspólnej liście zatem, a bezwzględnemu grillowaniu tych, do których adresował swoje publiczne apele lider PO, a które przez grillowanych słusznie uważane były za ultimatum.

Nie wiem, czy efektem tej gry będzie katastrofa i III kadencja PiS, choć w tę właśnie stronę to zmierza, a między bajki można dziś włożyć towarzyszącą wspólnej liście gadaninę o większości konstytucyjnej – ze wszystkimi konsekwencjami, które bajeczne już nie będą.

Partyjny partykularyzm to systemowa pułapka feudalizmu, a nie ego liderów i cynizm partyjnych żołnierzy

Włodzimierz Czarzasty zaapelował do wszystkich z „sercem po lewej stronie” o wspólną, silną listę lewicy. Wie, iż nie wystartuje z KO i realnie boi się lądowania pod progiem. Tu nieco pieprzna anegdota na ilustrację.

Byłem na konwencji partii Razem, na której wybrano nowych Przewodniczących – Magdalenę Biejat i Adriana Zandberga. Była delegacja Nowej Lewicy: Czarzasty, Biedroń, Gawkowski. Wszyscy komplementowali parlamentarną współpracę lewicy – zadowoleni, jakby dało się pochwalić efektami. Jest git, ma być tak dalej, choć właśnie umierają kobiety pozbawione szans aborcji ratującej życie, w szkołach Czarnek instaluje po prostu faszyzm, Kaczyński bawi publiczność przaśnymi opowiastkami tępego ksenofoba, a lewicowe posłanki mogą się co najwyżej wahać, nie wiedząc, czy powinny stać, czy siedzieć, kiedy koleżanki i koledzy z opozycji brawami nagradzają wywózki i śmierć ludzi na białoruskiej granicy. Na konwencji wyraźnie brzmiały zapowiedzi wspólnego startu lewicowego bloku, co oznaczało raczej bez wątpliwości, iż Nowa Lewica porozumienia z KO szukać nie będzie. Resztki moich akurat złudzeń ostatecznie rozwiał Czarzasty, choć niczego nie powiedział wprost. Wyskoczył mianowicie dziarsko na scenę w towarzystwie Biedronia z implantem uśmiechu wprasowanym w twarz i wesołkowatym tonem estradowego konferansjera oświadczył, iż to nie Razem wymyśliło patent na współprzewodniczących z płciowym parytetem, bo Nowa Lewica „ma dwoje współprzewodniczących już od dawna” – i tu z łokcia dał kuksańca Biedroniowi, któremu przydzielił w ten sposób rolę kobiety. No, pojechał Włodek, nie ma co…

O ile pamiętam, żarty tego rodzaju o Biedroniu wypowiadali ostatnio pisowcy. Na chwilę zamarłem, znając pryncypializm Razemitów w tych sprawach. Czekałem na buczenie na sali, ale nic takiego się nie stało – wybuchł zamiast tego radosny aplauz. Wtedy zrozumiałem, iż lewica celuje w wygodny, kameralny klub, w którym jest dobrze, choćby jeżeli trzeba wysłuchiwać podobnej jakości bon motów. Moda na polityczną dorosłość zawitała do Razem już jakiś czas temu.

Wspominam o tym nie po to, by dowalić z kolei lewicy. To po prostu zjawisko powszechne właśnie w „dorosłej polityce”. Świętych tu nie ma żadnych i na to zwracam uwagę wzmożonym w facebookowych połajankach, pomstującym na Hołownię, na jego ego i zdradzieckie plany. Ta choroba dotyka wszystkich. Tu się nie da znaleźć chłopców do bicia, rumak żadnego z rycerzy nie jest biały. Wzmożenie można więc sobie darować i należy to zrobić koniecznie, próbując zamiast tego zrozumieć mechanizm.

Każdy taki dwór, czy chodzi o lewicę, czy o Szymonitów, nie mówiąc o najsilniejszej PO, będzie parł do osobnego startu, dopóki w perspektywie będzie miał jakiekolwiek biorące miejsca. Z natury rzeczy liczyć będą na nie ludzie na tych dworach najbardziej wpływowi. Owszem, na wspólnej liście miejsc mogą dostać więcej, ale one nie będą miały tej wartości, którą mają w feudalnym systemie. Partyjny władca rozdaje tu lenna, w postaci właśnie biorących miejsc. Parlamentarzysta z klucza zasiada potem w ścisłym kierownictwie partii, wiąże się z władcą, wspierając go i utrwalając własną pozycję na dworze. Nie samo lenno jest ważne – choć ono oczywiście również – ale właśnie miejsce w hierarchii, które daje. W luźnej koalicji, a zwłaszcza w takiej, w której inny władca rozdaje lenna, a dwór tworzy i tak ze swoich, żadnych tego rodzaju korzyści nie ma. To przesądza sprawę. Mechanizm dotyczy wszystkich zaangażowanych w pozorowaną rozmowę o wspólnej liście. Nikt jej nie chce – również dworzanie dominującego wodza, a może choćby zwłaszcza oni.

Wspólna lista to koszmar partyjnych dworzan i większości książąt z wyjątkiem tego największego z nich, choć i jemu niepotrzebnie komplikuje zadanie i osłabia lojalną spoistość dworu powstającego w lennym systemie. Do góry nogami wywraca wydeptywane latami ścieżki karier – nie tylko jedyne, które politycy znają, ale również jedyne, które umieją w ogóle ogarnąć wyobraźnią. Pomysły w rodzaju prawyborów są już zupełnie nie do przyjęcia, ale odpada choćby czysto algorytmiczny pomysł Borowskiego, by miejsca na wspólnej liście oznaczyć dla każdej partii ustalonymi z góry numerami – w polityce nie da się bowiem żyć bez nadziei, iż można jeszcze zawsze w ostatniej chwili szepnąć słówko Donaldowi, Włodkowi, Szymonowi…

Jest wśród polityków wielu ludzi zbyt porządnych, by ten obraz ich nie obrażał, to prawda. Może choćby większość jest taka. Ale trzeba wiedzieć, iż o wyborze drogi przed wyborami decydują ci, którzy akurat szepczą do ucha swoim wodzom. To szeptanie kończy się wyłącznie wtedy, kiedy fikcją stają się jakiekolwiek biorące miejsca. Tylko, iż wtedy jest już za późno. Nieszczęście polega na tym, iż za późno jest nie tylko dla przegranej partii, ale również dla nas, na kogokolwiek głosujemy.

Rżnąc równo z trawą wszystkich poza najsilniejszym Tuskiem – co właśnie robi aktywna i nadająca ton najwyżej dwudziestoprocentowa bańka najtwardszego elektoratu PO i ma w tym pełne wsparcie mediów – ta grupa skazuje się na samotność. Bariera wynosi tu trzydzieści, trzydzieści kilka procent, może choćby czterdzieści, jeżeli rozżaleni zawiedzioną miłością dotychczasowi wyborcy PiS zostaną w domach. To za mało.

Więc, proszę, nie gadajmy o ego liderów, rozmawiajmy poważnie, rozumiejąc mechanizm.

Kiedy nie wiadomo, co zrobić

Moralnie wzmożeni lubią ów cytat z Bartoszewskiego. Każdy powinien go lubić. Należy się zachować przyzwoicie. Ponieważ wspólnej listy nie będzie, ponieważ uniemożliwiają to zarówno interesy partyjnych aparatów, jak dominująca opinia twardogłowych wyborców, naprawdę nie wiadomo, co robić. No, jeżeli chodzi o grillowanie Hołowni, chcę powiedzieć, co dla mnie oznacza zachować się przyzwoicie. Powinienem powiedzieć, skoro śmiem kandydować, prawda?

Jeśli większość obozu opozycji, do którego – jak mniemam – mam potwierdzone przez lata prawo się zaliczać, zechce wykluczyć Szymona Hołownię, jego partię, czy kogokolwiek z powodu podejrzeń o religijne motywacje, będę przeciwko temu protestował, jak protestowałem przeciwko każdej innej dyskryminacji. Bo to jest dyskryminacja – a choćby więcej. To przekonanie, iż prawa, owszem, należą się nam, ale nie tym, którzy nie mają racji i są kulturowo obcy. Prawa do istnienia partii o chrześcijańskim rodowodzie będę bronił z taką samą determinacją, jak broniłem prawa do naszej obecności naprzeciw Kaczyńskiego na tej jego groteskowej drabince. Wielokrotnie mówiłem nie żadnemu Hołowni zresztą, ale najczarniejszemu smoleńskiemu tłumowi, iż prawa, których bronię, należą się również im i będę ich bronił również wtedy, kiedy to oni będą w mniejszości i ktokolwiek, również moja większość zechce ich tych praw pozbawić. Mówiłem poważnie. Powtórzę to chętnie dziś, w kampanii wyborczej, wiedząc, iż znów mówię wbrew większości, co żadną miarą się nie opłaca – a mówię to jako obywatelski aktywista, którego celem jest nie władza naszych, ale poszanowanie każdego w demokracji.

Jako kandydujący w wyborach powinienem jednak zrobić wszystko, żeby po prostu wygrać – i zrobię wszystko. Tego z kolei wymaga uczciwość wobec tych, którzy zdecydują się wesprzeć mnie głosem. jeżeli mamy wygrać wszyscy, musimy mieć głosy zwolenników Hołowni, Lewicy, PO. Również z tego powodu uczciwość wymaga protestu przeciw kalkulacjom obliczonym na samodzielne zwycięstwo jednej, najsilniejszej opozycyjnej partii, bo ono oznacza nie tylko wycięcie pozostałych, ale i groźbę utraty decydujących o wszystkim co najmniej 15% głosów.

I jeszcze coś należy powiedzieć jako kandydat. W sprawie świeckiego państwa, w której Hołowni wszyscy zarzucają fałsz deklaracji. jeżeli choćby pomimo zmarnowania potężnego marginesu głosów opozycja zdoła odebrać władzę Kaczyńskiemu, to nowa większość parlamentarna będzie krucha. Czasy będą trudne. Czeka nas kryzys gospodarczy, energetyczny, kolejne wstrząsy migracyjne. Te same względy, które każą dziś opozycji dbać o PR aż tak mocno, by wesprzeć kolejną potworkowatą ustawę o Sądzie Najwyższym, będą o sobie dawały znać również wtedy i dadzą ten sam efekt. Ten sam lęk wywołają i te same zdania o politycznym samobójstwie. Doprawdy silnej wiary trzeba, by sądzić, iż w tych warunkach nowa większość wypełni postulat świeckiego państwa. Kandyduję między innymi po to, by tego postulatu nie pozwolić zamieść pod dywan. Pomstująca dziś na Hołownię grupa twardych wyborców PO tego z pewnością nie wie – jeżeli którakolwiek z partii będzie sojusznikiem starań o świeckie państwo, to nie PO, ale właśnie Pl 2050, o ile tylko którykolwiek z jej polityków zdoła przejść ponad wyborczym progiem pomimo dzisiejszego grillowania. Dość podobnie będzie w sprawie aborcji. Jak zwykle, tak i tym razem o sojuszach zdecydują tu nie poglądy i nie programowa wierność partyjnych polityków, ale tak zadziała kalkulowany jak zwykle interes. Zakład? Przyzwoitość wymaga przestrzec dziś przed tym wszystkich moralnie wzmożonych w łajaniu katolickich agentów i zdrajców sprawy.

Niełatwo bronić ani Hołowni, ani Nowej Lewicy – skoro oni wybierają feudalne prawa własnych partii i prowadzą nas wszystkich do katastrofy. Nie da im się wytłumaczyć, iż niezwykłość tych wyborów jest wieloraka, co powoduje również to, iż się w żaden sposób nie policzą. Większość ich zwolenników – jak to już po wielokroć widzieliśmy w wyborach – poprze najsilniejszego (to stąd te może 40, może choćby 50 zamiast 20% głosów) albo zniechęcona zostanie w domach. Nic nie poradzę – jedynym wyjściem, jakie sam widzę i niestety jedynym, jakie w ogóle zaproponowano są konkurencyjne, otwarte prawybory między partiami, wyłaniające wspólną listę tak, jak zwykłe wybory wyłaniają parlament, w którym nie tylko Kosiniak-Kamysz zasiada wraz z Klaudią Jachirą, ale w którym choćby koalicja w tak egzotycznie różnorodnym gronie staje się możliwa. Partie tego nie chcą – i dziś już z całą pewnością widać, iż nie zechcą, dopóki ich politycy mogą szeptać do ucha liderom, którzy z tych szeptów czerpią swą władzę, w nadziei na biorące miejsce. jeżeli chcą tak grać, prawdopodobnie w pełni zasługują na nieunikniony w tej sytuacji los pod wyborczym progiem. Ale nie zasługują ich wyborcy. Wszystko, co mogę zaproponować wyborcom, to twórzcie komitety. Dawajcie znać liderom, iż nie poprzecie samobójczego kursu. Żądajcie demokratycznego wyłonienia wspólnej listy. Przestańcie uczestniczyć w nagonkach. Szanse nie są wielkie w dzisiejszym stanie rzeczy. Ale przyzwoitym być warto. Więc trzeba próbować.

Read Entire Article