Norwedzy oburzeni zamknięciem kopalni
− Zamknięcie Gruve 7 to decyzja polityczna – mówi z wyraźną irytacją Kamila, moja norweska przewodniczka po Gruve 3, czyli jednej z wielu zamkniętych już kopalń węgla kamiennego na Spitsbergenie. – To zmiany nie mają sensu, bo elektrociepłownię na węgiel ze Svalbardu zamieniliśmy na kogenerację opalaną dieslem przywożonym tankowcami – dodaje w mrocznym kopalnianym korytarzu.

Gruve 3, którą wspólnie z nią zwiedzam, została zamknięta w 1996 roku, po zaledwie 25 latach eksploatacji. Podobny los spotkał już niemal wszystkie pozostałe kopalnie na tym arktycznym archipelagu kontrolowanym przez Norwegów. Pozostały tylko dwie – norweska Gruve 7 w norweskim Longyerbyen i rosyjska kopalnia w Barentsburgu.

Ostatnia norweska kopalnia – Gruve 7, z której węgiel trafiał także do Polski – zostanie zamknięta za kilka dni, z końcem czerwca 2025 roku. W ten sposób 124-letnia historia norweskiego górnictwa węglowego dobiegnie końca. Norwegia, obok Polski, Czech, Ukrainy, Rosji i Turcji, należy do ostatnich państw Europy, gdzie przez cały czas wydobywa się „czarne złoto”. Chociaż kiedyś węgiel kamienny wydobywano w niemal całej Europie, od Portugalii, przez Irlandię, Belgię, Holandię, Szwajcarię i Austrię, po Chorwację, Węgry, Rumunię i Bułgarię.

Zachęcony przez Kamilę wczołguję się w jedno z wyrobisk udostępnionych pod koniec eksploatacji węgla w Gruve 3. Między spągiem a stropem mam jakieś pół metra przestrzeni. Trudno wyobrazić sobie tu wielogodzinną pracę, którą wykonywali jeszcze 30 lat temu norwescy górnicy. – Najniższa eksploatowana ściana miała 38 cm, najwyższa zaledwie 90 cm. Średnia miąższość złóż wynosiła 60 cm – wylicza Kamila.

W zamykanej Gruve 7 sytuacja jest kilka lepsza. Chodniki międzyścianowe mają zaledwie 150 cm wysokości, a górnicy docierają do ściany elektrycznym pojazdem w pozycji półleżącej. Kombajn ścianowy prowadzi się na kolanach. Jest równie ciężko, co w okręgu wałbrzyskim przed jego likwidacją. Chociaż zagrożenia nieco inne niż występowały na Dolnym Śląsku. Wybuchy metanu i zalania zdarzają się rzadko. Choćby dlatego, iż kopie się tu w wiecznej zmarzlinie, poziomo, w poprzek góry, jakieś 200 m nad poziomem morza i jakieś 400-600 metrów poniżej szczytów. Górników zabijały tu głównie obrywy, pożary i wybuchy pyłu węglowego.

W jednym z takich pożarów zginął w latach 80. ojciec Toma Eirika Gylsetha, stojącego w milczeniu obok mnie w kopalnianym korytarzu. – Po śmierci ojca wyprowadziliśmy się z Longyearbyen i zamieszkaliśmy na północy [kontynentalnej] Norwegii. W przeciwieństwie do ojca zająłem się rybołówstwem – tłumaczy mi Tom. Co, po tej tragedii, sądzi o decyzji o zakończeniu wydobycia węgla w Gruve 7? – Też uważam, iż to decyzja polityczna. Norwegia chce być zielona, ale w rzeczywistości wydobywamy i eksportujemy ogromne ilości gazu i ropy – zauważa.
Węgiel koksowy to surowiec strategiczny w UE
− No dobrze – drążę dalej – jednak gaz i ropa przynoszą Norwegii gigantyczne zyski, natomiast patrząc na to, iż ze Svalbardu mamy bliżej do bieguna północnego [1300 km] niż do Oslo [2000 km], mówimy o najdalej na północ położonym mieście na Ziemi i patrząc na te cieniutkie złoża, czy nie jest to jednak kwestia ekonomii? – Pytam.
W końcu polska JSW, operująca na lepszych złożach, zlokalizowana znacznie bliżej europejskich hut, też ma już ogromne problemy finansowe. W pierwszym kwartale tego roku, z powodu spadku cen węgla koksowego oraz wzrostu kosztów, zwłaszcza płac, strata spółki przekroczyła 1,3 mld zł.

– Mamy na Svalbardzie bardzo dobry węgiel [koksowy – red.], wykorzystywany choćby przy produkcji stali dla przemysłu motoryzacyjnego. Jasne, iż czasami ceny węgla spadają i produkcja staje się nierentowna, ale później rosną, i spółka zarabia. Po wybuchu wojny zarabialiśmy, a nasz węgiel trafiał do Europy jako nasz wkład w bezpieczeństwo gospodarcze kontynentu. Z tego powodu data zakończenia wydobycia została przeniesiona z 2023 na 2025 rok – przekonuje mnie Kamila.

Właśnie dlatego, iż europejskie huty poszukują tego surowca, a jesteśmy jeszcze dalecy od opłacalnej produkcji zielonej stali, węgiel koksowy został wpisany na unijną listę surowców strategicznych. Unia Europejska wspiera wydobycia tego węgla (wbrew powszechnej w Polsce opinii, nie zabrania też wydobycia węgla energetycznego. Co najwyżej zabrania jego dotowania). Unijne regulacje, które Norwegia w części transponuje, jako członek EOG, nie maja tu więc nic do rzeczy. Tym bardziej, iż sam Svalbard do EOG nie należy.

Nocne ognisko przy rażącym słońcu
Skuszony wielkim ogniskiem na plaży schodzę w dół Longyearbyen. Pasące się przy chodniku renifery mijam już obojętnie, bo po kilku dniach na Spitzbergenie człowiek przyzwyczają się do nich jak do kotów na ulicach polskich miasteczek. Żałuję tylko, iż nie wziąłem okularów przeciwsłonecznych, bo o pierwszej w nocy słońce wisi na północy, świecąc prosto w oczy.

Ognisko na wyspie pokrytej niemal wyłącznie lodem i kamieniami, jest dość osobliwym widokiem. Na całym Spitzbergenie nie ma ani jednego drzewa, które zdołałoby wyrosnąć poza rozmiar rachitycznej sadzonki. − Wszystko co kupujemy na Svalbardzie [działa tu jeden supermarket i kilka butików – red.] dociera statkami lub samolotami w skrzyniach i na paletach. Coś trzeba z tym drewnem robić, więc z dowolnej okazji i bez okazji organizujemy tu sobie ogniska – tłumaczy mi norweski marynarz mieszkający na Svalbardzie od kilku lat. W tym klimacie i w malutkiej społeczności, liczącej kilkadziesiąt narodowości, ludzie mocno się do siebie zbliżają, a ognisko ze składkowym alkoholem o pierwszej w nocy przy pełnym słońcu jest doskonałą okazją do zacieśniania więzi.

− Pracuję w Store Norske od dziewięciu lat – mówi mi, popijając piwo i grzejąc się przy ognisku, Thomas. Store Norske Spitsbergen Kulkompani (SNKN) to państwowa norweska firma wydobywająca węgiel w Longyearbyen od 1916 roku, czyli od momentu, gdy Norwedzy kupili kopalnie Arctic Coal Company wraz z całym Longyaer City od Johna Munro Longyeara, amerykańskiego biznesmena, który rozpoczął przemysłowe wydobycie na wyspie w 1906 roku, zakładając dzisiejszą stolicę archipelagu.
Zarówno na początku istnienia, jak i przez kilkadziesiąt kolejnych lat, było to typowe prywatne górnicze miasto. Jeszcze do lat 80. obracało się tu walutą wystawianą przez kopalnię, którą można było płacić w kopalnianym sklepie. Pierwsze wybory samorządowe odbyły się tu dopiero w 2001 roku. Do dziś jednak SNKN jest właścicielem znacznej części nieruchomości w Longyerbien. Thomas zajmuje się zarzadzaniem nimi. Co sądzi o likwidacji kopalni?
− Przez niemal całą historię wydobycie węgla na Svalbardzie jest nierentowne. To, iż po ataku Rosji na Ukrainę przez dwa lata firma zarabiała na górnictwie, bo ceny węgla bardzo mocno wzrosły, kilka zmienia. Dziś znowu spadają. Moim zdaniem podstawowym powodem zakończenia wydobycia w Gruve 7 jest ekonomia. Wydobywamy tam zaledwie 125 tysięcy ton węgla rocznie. Wiesz ile wydobywaliśmy w Sveagruve? 10 tysięcy ton… dziennie, a i tak okazywało się to zwykle nieopłacalne – tłumaczy mi Thomas.
Svea przestała istnieć
Wspomniana Svea została założona przez szwedzką firmę górniczą w 1917 roku, jakieś 40 km na południowy-wschód od Longyear. Wydobycie tam także nie przynosiło spodziewanych zysków. Szwedzi zamknęli produkcję już w 1925 roku, a kilka lat później odsprzedali miasteczko wraz z kopalnią Norwegom. Teraz to oni dopłacali do wydobycia, aż natrafiono na diament w koronie arktycznego górnictwa – pokład węgla o miąższości 4-5 metrów. Dzięki eksploatacji kopalni Svea Nord, Store Norske zamknęła 2002 rok (i kilka kolejnych lat) zyskiem. Był to pierwszy zysk od… lat 70. (gdy ceny węgla na chwilę podskoczyły do niebywałych wartości z powodu kryzysu paliwowego).
Po kilku dochodowych latach ceny węgla ponownie zaczęły jednak spadać, a Svea Nord, po wydobyciu najlepszych pokładów, zaczęła kopać coraz więcej kamieni. Pomimo protestów WWF, Greenpeace i innych organizacji ekologicznych, rząd w Oslo wydał zgodę na budowę nowej kopalni tuż obok. Lunckefjell ruszyła w 2014 roku, ale ceny węgla spadły już do takiego poziomu, iż dalszą produkcję wstrzymano niemal od razu po jej uruchomieniu. Po kilku latach oczekiwań na odbicie rynku, norweski rząd uznał, iż nie będzie już subsydiować utrzymania zdolności wydobywczych w Svea.
W 2017 roku postanowiono, iż kopalnie Svea Nord, Luckefjell oraz wszelkie ślady bytności Norwegów w tym miejscu (drogi, kolejki, dźwigi, elektrownia, nabrzeże oraz cała osada górnicza) znikną. Zadanie wykonano do 2023 roku.

Po Svea pozostały jedynie cztery historyczne budynki postawione jeszcze przez Szwedów. Zdjęcia satelitarne Google wciąż pokazują Sveagruva tętniące życiem – z samochodami i budynkami. Być może dlatego, iż specjalistom od map w Google trudno uwierzyć, iż w kilka lat można zupełnie wymazać miasteczko z krajobrazu. Rekultywacja została przeprowadzona tak dokładnie, iż choćby skały ułożono w kierunku, w jakim ułożyłaby je natura.
Pyramiden opuścili już wszyscy radzieccy górnicy
W tym samym fiordzie co Longyearbyen, leży jeszcze jedno miasto. Kiedyś równie „wielkie” co norweska stolica Svalbardu. W czasach ZSRR Pyramiden zamieszkiwało ponad 1000 osób. Dzisiaj zimuje tam jedynie kilku, a być może kilkunastu, pracowników Państwowego Trustu Przemysłowego Arktikugol, który wydobywał tu węgiel do końcówki lat 90. Wraz z upadkiem ZSRR, skończyły się jednak dopłaty do wydobycia i funkcjonowania tej kopalni, a mieszkańcami wstrząsnęła tragedia, która przyśpieszyła decyzję o opuszczeniu miasta.
Lecący z Pyramiden Tupolew Tu 154M, ze 141 osobami na pokładzie (niemal wyłącznie pracownikami kopalni i ich bliskimi), podchodząc do lądowania w Longyerbyen uderzył w górę obok lotniska. Wszyscy pasażerowie i cała załoga zginęli. adekwatnie każdy w tym niewielkim miasteczku stracił w tej katastrofie swoich znajomych. Dwa lata później, w 1998 roku, miasto opuścili de facto ostatni mieszkańcy poza dozorcami i pracownikami elektrociepłowni oraz hotelu.

Niestety, chociaż mamy połowę czerwca, na miasto duchów i jej opuszczoną kopalnię możemy popatrzeć tylko z pokładu jachtu. Nie uda nam się do niego dopłynąć, bo od portu dzieli nas jakaś mila morska zwartej pokrywy lodowej, wzdłuż której pracowicie polują właśnie białuchy arktyczne. Lód jest jednym z powodów dla których Rosja szybciej poddała się z utrzymywaniem tej miejscowości przy życiu i dla której ambitne plany, aby stworzyć w Pyramiden bazę dla naukowców z państw przyjaznych Rosji, na razie pozostają na papierze.
Ny-Alesund – górników zastąpili naukowcy
Po niespełna dwóch dniach żeglugi od Pyramiden dotarliśmy do najdalej na północ wysuniętej całorocznej ludzkiej osady na naszej planecie. Po zejściu na ląd w malutkim porcie Ny-Alesund w oczy rzucają mi się dwie rzeczy – pięknie zachowany parowóz, służący niegdyś do dowożenia węgla z kopalń do portu oraz tablica prosząca odwiedzających, aby wyłączyli Bluetooth i Wi-fi w telefonach. interesująca podróż w czasie.

Kawałek dalej, w jedynym sklepiku w osadzie, kolejny zakaz – wnoszenia broni. Wspólnie z popularnym na wyspie karabinem, mauserem, kaliber 7,62 mm, na którym ostała się jeszcze wygrawerowana swastyka, czekam więc pod sklepem na resztę załogi. Bez karabinu nie moglibyśmy wyjść poza osadę. Gotowa do strzału broń ma zwiększyć szansę przeżycia w razie zbyt bliskiego spotkania jednego z kilku tysięcy niedźwiedzi polarnych żyjących wokół Morza Barentsa.
Chociaż niedźwiedzie zaglądają czasami do miasteczka i w jego okolice, to mamy tu jednak zdecydowanie większe szanse na spotkanie jednego z naukowców badających negatywny wpływ zmian klimatu, także na ich populację.

Ny-Alesund został założony w 1916 roku przez norweską Kings Bay Kull Company. Wydobycie, czasami choćby rentowne, trwało pół wieku. Niestety, w 1962 roku doszło tu do jednej z największych katastrof w norweskim górnictwie. Kosztowała ona życie 21 górników, doprowadziła do dymisji rządu i zakończyła wydobycie węgla w miasteczku.
Dawna spółka górnicza odcięła więc z nazwy „Kull Company” (spółka węglowa) i zajęła się tym, czym po zamknięciu Gruve 7 zajmie Store Norske – zarządzaniem terenem, wynajmem nieruchomości i logistyką.
Kings Bay zarządza infrastrukturą służącą naukowcom. W osadzie i wokół niej widać masę sprzętu służącego blisko dwustu badaczom m.in. z Norwegii, Holandii, Japonii, Korei, Chin czy Indii. Stąd prośba, aby wyłączyć Wi-Fi i Bluetooth w telefonach, bo komunikacja radiowa może zakłócać transmisję danych z aparatury badawczej.
Nieco przewrotny jest fakt, iż w dawnej osadzie górniczej naukowcy badają dziś zmiany klimatu, wywołane zwłaszcza spalaniem węgla. Arktyka jest jednym z najszybciej ocieplających się obszarów na Ziemi. O ile 20-letnia średnia temperatura całego globu wzrosła do dziś o 1 st. C względem epoki przedprzemysłowej, o tyle na Svalbardzie wzrost ten wynosi już 4 st. C i przyśpiesza.
Elektryczna ciężarówka na Spitsbergenie
Ciekawostką jest też to, iż w tej arktycznej mieścinie wykorzystuje się dostawcze nissany e-NV200 z napędem… całkowicie elektrycznym. – Jak to się sprawuje w tych warunkach? – pytam kierowcę, cieszącego się letnim słońcem na ławeczce w porcie. – Bez problemu. Jedyną wadą jest brak napędu na obie osie, bo czasami przy świeżym śniegu by się przydał. Z baterią [trakcyjną litowo-jonową – red.] nigdy nie mieliśmy żadnego problemu. Jedyne co, to tę małą baterię [kwasowo-ołowiową 12 V] musimy podłączać zimą do ładowania tak samo jak w autach spalinowych – tłumaczy mi Norweg.

Jego odpowiedź, iż nie mieli najmniejszego problemu z elektrykiem przy minus 30-40 st. C, jakie się tu zdarzają, być może bardziej by mnie zdziwiła, gdyby nie fakt, iż dwa lata wcześniej sami testowaliśmy elektryka na północy Norwegii i Finlandii przy minus 32 st. C i nie mieliśmy z nim żadnego problemu, poza zamarzaniem szyb od wewnątrz (pomimo chodzącego ogrzewania w środku).
Bardziej zdziwił mnie Helge Jensen, szef sprzedaży w salonie Toyoty w Longyerbyen, który na pytanie o elektryki na wyspie (jest ich sporo, wliczając w to flotę górniczej SNSK) stwierdził, iż nie tylko nie mieli z nimi nigdy żadnego problemu, ale wręcz chętniej sprzedawaliby je, zamiast hybryd, które w tych temperaturach radzą sobie gorzej. Problemem jest fakt, iż na wyspie nie ma żadnej szybkiej ładowarki, co ogranicza możliwości wykorzystania tych zimą do wożenia turystów. Chociaż w mieście jest mniej niż 50 km dróg, to przy silnych mrozach, gdy auto cały dzień grzeje kabinę, bateria musi być doładowywana.

Jak na ironię, elektryczne samochody na wyspie zasilane są energią elektryczną… z diesla. Chociaż Norwegia robi wiele, aby ograniczyć jego spalanie na archipelagu. W
Rosyjska osada z Ukraińcami uciekającymi przed rosyjską artylerią
Ostatnia osada na wyspie, Barentsburg, wita nielicznych przybyszów gęstym czarnym dymem unoszącym się z komina elektrociepłowni. Widać, iż tutaj na diesla nie przeszli. Elektrofiltrów także nie znają.

Za kilka dni, gdy norweska kopalnia zostanie zamknięta, ta w Barentsburgu pozostanie ostatnią czynną kopalnią na Spitsbergenie (chociaż nie w Arktyce, bo w jej kontynentalnej rosyjskiej części właśnie rusza nowa odkrywkowa kopalnia na złożu Syradasajskim).
Nie tylko czarny dym na tle białych gór i pstrokate bloki z wielkiej płyty sprawiają, iż Barentsburg jest osadą kontrastów. Trzy tysiące kilometrów od linii frontu żyją tu obok siebie Rosjanie i Ukraińcy. Władająca świetną polszczyzną Ukrainka tłumaczy mi, iż uciekła przed rosyjskim ostrzałem z Zaporoża. Najpierw do Polski. – Mieszkałam w Warszawie, Łodzi i Gdańsku. Za każdym razem gdy się przeprowadzałam do nowego miasta, musiałam wypełniać od nowa papiery i uzyskiwać zgodę na pracę. To było tak wkurzające, iż w końcu przyleciałam tutaj. Na Spitsbergenie każdy może pracować bez wizy, a połowa ludzi w Barentsburgu to Ukraińcy − wyjaśnia.

Nie zarabia wiele jak na miejsce na końcu świata, gdzie zimą jest -30°C (4-5 tys. zł miesięcznie, z czego jeszcze opłaca mieszkanie). Polscy kucharze w Longyearbyen dostają 2-3 razy więcej. Jednak - jak mi mówi - nie ma dokąd stąd uciec, więc dni wypełnia jej praca, sport i Netflix. Urlop spędza w Azji, aby w miarę tanio złapać dużo słońca. Chociaż, jak przekonuje, noc polarna, trwająca tu 111 dni, niespecjalnie jej przeszkadza.
Tymczasem Tatiana, nauczycielka z Moskwy, przeprowadziła się na Spitsbergen właśnie dla tych nocy i polarnych krajobrazów. Najpierw uczyła i kierowała tutejszą szkołą (miała 35 uczniów), a teraz pracuje w muzeum.
Barentsburg: geologia wykańcza kopalnię, a wojna turystykę
Jednak poza szkołą, muzeum, sklepikiem, basenem, farmą psów, browarem, restauracją czy portem, nie ma tu dziś wiele pracy niezwiązanej z kopalnią. Tym bardziej, iż Norwedzy przestali tu przyjeżdżać i przywozić turystów w ramach zorganizowanych wycieczek. – Kiedyś pływałem z turystami do Barentsburga regularnie, ale od 2022 roku nie byłem tam ani razu i wiem, iż inni też ich bojkotują – tłumaczył mi kilka dni wcześniej, przy ognisku na plaży, norweski marynarz.

A i w samej kopalni pracy też coraz mniej. – Kiedyś węgiel stąd trafiał między innymi do Polski i Holandii, ale przez embargo, teraz płynie tylko do Rosji, jednak już po niższych cenach. Myślę, iż dni kopalni są policzone, bo nie przynosi zysków. A co po niej? Zobaczymy. Jutro, pierwszy raz od 10 lat, przypływa do nas statek z turystami z Murmańska, „Profesor Molczanow” – mówi nam z wyraźną nadzieją Tatiana.
Arktikugol liczy, iż pasażerowie „Profesora Molczanowa” zastąpią zachodnich turystów. Połączenie morskie jest dla osady jedyną nadzieją na podtrzymanie turystyki. Nie wymaga bowiem od Rosjan posiadania wiz, w przeciwieństwie do połączeń lotniczych, które realizowane są przez Tromso lub Oslo, a więc strefę Schengen. Rosyjska prośba o uruchomienie lotów z Moskwy została przez Norwegów odrzucona. Rosyjskie samoloty od 2022 roku nie mogą latać nad terytorium Unii Europejskiej, a Norwegia przyłączyła się do tych sankcji. Od roku nie wydaje też wiz turystycznych Rosjanom, więc choćby gdyby chcieli, to nie przylecą na wyspę w celach niezawodowych.
Rosjanie sami zresztą pozbyli się człowieka, który przez lata rozwinął turystykę w Barentsburgu. Pochodzący z Murmańska Timofiej Rogożin, jak pisze „Barents Observer”, został zmuszony do odejścia z państwowej firmy w następstwie swoich antyrządowych wypowiedzi po agresji Rosji na Ukrainę. Dziś mieszka w Longyearbyen, a władze swojej ojczyzny nazywa „faszystowskim reżimem”.
Najwyraźniej z powodu spodziewanego przybycia statku z Murmańska pracownicy Arktikugol zdejmują z budynków flagi ZSRR, które wisiały tu od dwóch lat (zapewne na złość Norwegom). Ich miejsce, obok flag Arktikugol, zajmą flagi Rosji. Jutro liczba ludzi w osadzie wzrośnie o kilkadziesiąt procent.

Ograniczenie nierentownej produkcji węgla, a następnie turystyki, sprawiło, iż liczba mieszkańców Barentsburga spadła z tysiąca do ok. 300-400 osób. Tyle mówią oficjalne statystyki. Sądząc jednak po opustoszałych ulicach, nie zdziwiłbym się, gdyby w rzeczywistości mieszkało tu najwyżej 200 ludzi.
Statek z Murmańska nie sprawi, iż życie do osady wróci. „Profesor Molczanow” to w rzeczywistości leciwy statek badawczy, który może pomieścić jedynie 40 pasażerów (Rosja nie ma większych statków wycieczkowych w niezbędnej tu klasie lodowej), płynie 3 dni w jedną stronę, a bilety na tę wycieczkę kosztują po 27 tys. zł za osobę.
Kto się utrzyma na Spitsbergenie?
Walka Rosjan i Norwegów o utrzymanie funkcjonowania osad na wyspie nie wynika oczywiście z potrzeby wydobycia węgla, czy zapewnienia pracy górnikom odchodzącym z kopalń. Nie wynika też z potrzeby utrzymania tkanki społecznej. Na Svalbardzie, poza nielicznymi wyjątkami, się nie rodzi i nie umiera. Czuć tu atmosferę tymczasowości. Niemal każdy skądś przyjechał kilka(naście) lat temu i planuje wrócić za 5, 10, czy 20 lat.

Traktat o Spitsbergenie z 1920 roku, którego stronami jest 48 państw, w tym także Rosja czy Polska, uznał suwerenne zwierzchnictwo Norwegii nad archipelagiem, z tym jednak zastrzeżeniem, iż obywatele i przedsiębiorstwa wszystkich państw-sygnotariuszy mają takie same prawo do osiedlania się tu (na Svalbard można przypłynąć bez wizy), połowów, polowań, prowadzenia działalności górniczej, przemysłowej i handlowej.
Chociaż traktat jednoznacznie zabrania budowania tu baz wojskowych, to jednak archipelag jest położony strategicznie. Bardziej niż Grenlandia, o którą gorączkowo zabiega Donald Trump, a której obszary na tej samej szerokości geograficznej co Sbvalbard, skute są lodem. Do zachodnich brzegów Svalbardu dociera (jeszcze) Golfsztrom, czyli ciepły prąd oceaniczny płynący z Karaibów. Umożliwia to całoroczną żeglugę przy zachodnich brzegach, a coraz częściej – ze względu na cofanie się lodów Arktyki, umożliwia także pokonywanie tras wokół całej wyspy przez większość roku.

Jego lokalizacja umożliwia kontrolę nad szlakami tranzytowymi rosyjskiej Floty Północnej na Półwyspie Kolskim, gdzie stacjonują strategiczne okręty podwodne Rosji. Dodatkowo wody u wybrzeży obfitują w łowiska ryb i krewetek. Blisko stolicy leży także stacja SvalSat − największy na Ziemi lądowy punkt łączności z satelitami w niskich orbitach polarnych, pozwalający odbierać sygnał przy każdym okrążeniu Ziemi.
Zarówno Rosja, jak i Norwegia, chcą tu po prostu być. Głównie ze względów strategicznych. Górnictwo węglowe było do tego dobrym argumentem i przy okazji paliwem utrzymującym mieszkańców tych miasteczek przy życiu.
Teraz, tym powodem w norweskich osadach – Longyearbyen i Ny-Alesund – mają być turystyka i badania naukowe. W stolicy archipelagu od 20 lat działa norweski uniwersytet, a SNSK niedawno zbudowała nowe domy dla rosnącej liczby studentów. Zamknięcie Gruve 7 niespecjalnie wpłynie już na życie w Longyearbyen, które z sukcesem przeszło transformację od miasteczka wyłącznie górniczego, po miasteczko akademickie i bazę turystyczną.

Rosja tymczasem snuje plany o pójściu drogą Norwegów i zrobieniu w Pyramiden bazy naukowej takiej jak w Ny-Alesund, a z Barentsburga drugiego Longyearbyen, ale na planach zwykle się kończy, a coraz liczniejsze sankcje utrudniają jej funkcjonowanie na wyspie. Trudno sobie jednak wyobrazić, aby Moskwa zdecydowała o całkowitym opuszczeniu swoich osad na Spitsbergenie. Najwyżej zamiast zwykłych mieszkańców, sprowadzi tam zielone ludziki.
Chociaż mowa o miasteczkach na krańcu globu, to pisząc o transformacji Longyearbyen, która umożliwiła jego funkcjonowanie po zakończeniu wydobycia węgla, trudno nie zastanowić się nad tym co miałoby zatrzymać ludzi na skraju Polski, w takiej Bogatyni, po zakończeniu pracy kopalni i elektrowni Turów. Taka transformacja także będzie wymagała co najmniej 20 lat i z pewnością jest nie do udźwignięcia dla samej gminy. Pytanie czy politycy w Warszawie mają na Bogatynię taki plan, jaki na Longyearbyen mieli politycy w Oslo?
W poniedziałek, 30 czerwca 2025 roku, w Longyearbyen odbędą się ostatnie uroczystości związane z zakończeniem 119-letniej historii górnictwa w mieście.