Pisze Krystian Kratiuk:
NA POGRZEB KSIĘDZA TADEUSZA
Nie ma nic gorszego niż deszczowy styczeń na oblodzonym cmentarzu. Mgła staje się nierozłączną oblubienicą horyzontu tak niepokojąco bliskiego, jak nigdy dotąd. Oto opuszczone przez swe liście i owoce drzewa nikną w szarej powłoce pochłaniane jednocześnie przez coraz bardziej nachalne krople deszczu, które przecież o tej porze roku powinny być płatkami śniegu. Ale z jakiegoś powodu Pan Wszechrzeczy nie chciał, by dziś padał śnieg, mimo iż padał i kilka i kilkanaście dni temu. choćby wczoraj. Dziś miał padać deszcz, tak wielu z nas przywodzący na myśl banalną głębię stwierdzenia, iż oto chowamy kogoś za kim choćby niebo płacze, solidaryzując się z opuszczonymi.
Nie ma nic gorszego niż styczeń na cmentarzu. Dwa lata temu żegnałem o tej porze roku własnego Ojca. Smutek straty potęguje się smutkiem przyrody, na pierwszy rzut oka również obumarłej.
Nie ma nic gorszego niż rozczarowanie na styczniowym cmentarzu, kiedy to wyglądasz za tymi, którzy powinni być tu z tobą, ale ich nie znajdujesz. Nie znajdujesz ordynariusza miejsca, mimo iż powinien być przecież ojcem i kapłanowi, i tłumnie zgromadzonemu ludowi. Nie znajdujesz państwowych notabli, prócz jednego niepokornego posła, pragnących uhonorować bohatera. Nie znajdujesz zbyt wielu współbraci w kapłaństwie Zmarłego, ale skoro u ich przełożonego uchodził on za kontrowersyjnego, a przełożony wybrał nieobecność uzasadnioną wcześniej zaplanowanym spotkaniem opłatkowym, to czego się spodziewać.
Nie ma jednak nic piękniejszego niż spotkać pobożny, wdzięczny naród jadący do maleńkiej miejscowości z całej Polski po to, by zmarznąć na styczniowym deszczu, żegnając człowieka walczącego dla nich przeciwko wszystkim. Prostych ludzi pragnących powiedzieć „dziękujemy, nigdy Cię nie zapomnimy”. Okutanych szalikami i nakrytych czapkami, zdejmujących je kiedy trzeba. Ocierających ze wzruszenia i oko i wąsy. Dzierżących sztandary solidarności, straży pożarnej, policji, fundacji założonej przez Zmarłego. Narodowców odpalających race i intonujących państwowy hymn. Ludzi z przeszłością na styropianie i paru poobijanych dziennikarzy walczących z niegodziwością części ludzi Kościoła. Podopiecznych fundacji Księdza, których szloch – ze względu na ich wyjątkowość – wydawał się najszczerszy ze wszystkich szlochów jakie widział świat. Ormiańskich kapłanów śpiewających w tajemniczym języku swej liturgii pieśni, których słów na cmentarzu nie rozumiał nikt, ale przecież wszyscy tam zgromadzeni wiedzieli o czym owe pieśni mówią i nikt nie był w stanie pozostać obojętnym wobec ich piękna.
Styczniowy cmentarz, owszem, przytłacza, ale przecież wyznawca Chrystusa jeszcze mocniej niż jakikolwiek biolog trwa w przekonaniu, iż te stojące na cmentarzu, pożerane przez mgłę, ogołocone drzewa, już niedługo znów zakwitną. Eksplodują życiem już za kilka, kilkanaście tygodni. I tak samo będzie – choć prawdopodobnie w nieco dłuższej perspektywie – z tym, którego żegnaliśmy w strugach empatycznego deszczu w Rudawie. Modląc się za jego duszę, ale i mając nadzieję, iż i on, będzie modlił się za nas i za sprawy, o które walczył. Żegnaj, Drogi Księże Tadeuszu. Za Twoje życie i Twoją walkę o prawdę, niech będzie Bóg uwielbiony.