Nie „mówmy jednym głosem”

myslpolska.info 2 hours ago

Polscy „politycy” i tak zwany komentariat do znudzenia powtarzają mantrę, iż gombrowiczowska walka na miny, zwana przez nich polityką, którą zajmują uwagę obywateli, to jedno, ale w sprawach najważniejszych wszyscy „mówią jednym głosem”.

Trudno o lepszy przykład zaprzeczenia zarówno zdrowemu rozsądkowi jak i podstawom naszej cywilizacji. Oznacza to, iż w najważniejszych sprawach przedstawianie argumentów i ich sprawdzanie w toku dyskusji nie mają dla nich sensu, iż awantury o sprawy drugo czy trzeciorzędne, o to kto kogo obraził lub wyrażane płaczliwym tonem zarzuty o brak empatii (to słowo robi dzisiaj oszałamiającą karierę), to jedyne dopuszczalne pola sporu. W ważnych sprawach śpiewamy w zgodnym chórze, a raczej skandujemy narzucone wszystkim hasła czy ludowe mądrości. Katalog dogmatów, których „nikt normalny nie kwestionuje” dotyczy wszystkich spraw najważniejszych, a o ile choćby pojawiają się różnice, to dotyczą one detali, a nie istoty sprawy.

Dochodzi w ten sposób do swego rodzaju rytualizacji bezmyślności. Ze zjawiskiem tym mieliśmy do czynienia w czasach „pandemii”, mamy z nim do czynienia w kwestii klimatyzmu. Jednak w tej chwili najbardziej rzuca się w głosach dotyczących wojny na Ukrainie. W Polsce dominuje krańcowo naiwna niczym bajka dla dzieci o złym wilku, a momentami wręcz paranoiczna opowieść według której to Putin pewnego dnia na skutek złego charakteru, a może choćby kaprysu postanowił poszerzyć imperium. Rosja i Putin są imperialistyczne z natury, jak wilk jest krwiożerczy, dlatego kiedy pokonają Ukrainę i rosyjskie wojska dojdą do Lwowa, wtedy na pewno się nie zatrzymają i zaatakują po kolei Warszawę, potem Berlin, Paryż i Lizbonę.

Dlaczego Putin nie robił tego w sytuacji, gdy na Ukrainie rządził prorosyjski ponoć Wiktor Janukowycz? Dlaczego Marco Rubio publicznie przyznał, iż wojna na Ukrainie jest zastępczą wojną USA z Rosją? Nikt nie pyta, tak samo jak o to dlaczego atakować Polskę trzeba od strony Zadnieprza, a nie np. Brześcia nad Bugiem? My Polacy swoje wiemy i musimy innym tę wiedzę przekazywać, to nasz kaganek oświaty, który niesiemy światu. Nasza wiedza pochodzi z długoletnich doświadczeń w stosunkach z Rosją, która stale na nas napadała, najpierw wypędziła z Kremla, odebrała Smoleńsk, potem zabory, znowu wypędziła razem z Napoleonem z Moskwy, powstania, carski ucisk, bolszewizm kiedy to biały carat zamienił się w czerwony, a na koniec putinizm jako synteza tych wszystkich okropieństw.

Głoszenie tych historiozoficznych i odkrywczych tez europejskim i amerykańskim słuchaczom w naszym mniemaniu wywołuje podziw, a w rzeczywistości zażenowanie. Polscy politycy jakby nie brali pod uwagę, iż niemal wszystkie te kraje same swoje imperia posiadały, wszystkie ze sobą wojowały i nawzajem się uciskały lub mordowały, a czasem eksterminowały inne pozaeuropejskie ludy. Wiele z nich czyni to przez cały czas za pośrednictwem międzynarodowych instytucji finansowych, wielkich korporacji i bardziej wyrafinowanych, nowoczesnych form kolonializmu. Upór z jakim polscy politycy przedstawiają swoje odkrycia Zachodowi przypomina w tym kontekście postawę zdziwaczałego i namolnego staruszka, który swój nędzny los tłumaczy starym lowelasom niegodziwością konkurenta, bo ten dawno temu odbił mu narzeczoną. Rolę tej narzeczonej odgrywają państwa byłego imperium, którego byliśmy częścią, a które dostało się nam wraz z wydaniem naszej królowej za litewskiego księcia, bo to imperium było litewskie z nazwy, a ruskie w treści i dostało nam się zbyt łatwo i było zbyt duże byśmy zdołali je skonsumować. Ten fatalny posag wepchnął Polskę na kilka wieków na błędną drogę geopolityczną i cywilizacyjną. Odtąd zamiast orientować się na Bałtyk i Odrę, szczerbić miecz o bramy Kijowa, naszym naturalnym rywalem stała się Moskwa, przeciwko której Litwa sprzymierzała się choćby z Tatarami.

W granicach jakie przypadły nam po roku 1945 i po przemianach w 1989 r. powrót do polityki jagiellońskiej jest szczególnie bezsensowny i skazujący na niedostosowanie polityki do geografii i interesów narodowych. Inaczej mówiąc prowadzimy jagiellońską politykę w piastowskich granicach i po powrocie do monoetnicznej wspólnoty politycznej. Po powstaniu niezależnych państw pomiędzy Rosją a Polską, to Rosja wedle najbardziej oczywistych zasad geopolityki stała się naszym naturalnym sojusznikiem. Szczególnie uzasadnione jest to wobec państw w których dominuje jak ma to miejsce na Litwie wrogi stosunek do polskości, a choćby występuje antypolski dziki nazizm jak to ma miejsce na Ukrainie. Ukraina przeciw Polsce orientuje się na Niemcy i zdominowaną przez nie Unię Europejską, tak jak Niemcy popierali tworzenie ukraińskiego nacjonalizmu przeciw polskości. Polska w naturalny sposób powinna szukać sojuszy na wschód od Ukrainy i na Zachód od Niemiec, być może za oceanem, o ile nie kosztuje to zbyt wiele. Pozostaje jeszcze skromniejsza, ale na miarę możliwości o wiele bardziej realna opcja południowa, którą mądrze wybierali Piastowie przyjmując chrzest za pośrednictwem Czech. Taki kierunek na zbliżenie z Węgrami, Czechami i Słowakami postulował Jerzy Giedroyć, szczególnie po roku 1989.

I o tym powinno się w Polsce dyskutować z o wiele większym zainteresowaniem niż o tym kto kogo celniej obraził lub wykazał brak empatii. Zamiast rytualnych oskarżeń o prorosyjskość powinno się rozważać taką orientację jako równoważną proukraińskości, proniemieckości, proatlantyckości, polityce wielobiegunowej itp. I wszystkie powinny być traktowane jako pełnoprawny przedmiot dyskusji. Byłoby to możliwe pod warunkiem, iż w centrum zainteresowania będzie Polska i Polacy, a nie deklamowana „jednym głosem” antyrosyjskość, która z oczywistych względów jest na rękę proukraińskości i proniemieckości, ale wcale nie oznacza propolskości.

Wbrew pozorom wielcy Polacy zaangażowani w pracę patriotyczną wcale nie „mówili jednym głosem”, przeciwnie – w swoich koncepcjach często krańcowo się różnili, tak było w roku 1813 gdy spierali się książę Józef Poniatowski i książę Adam Czartoryski, tak było w czasie pierwszej wojny światowej kiedy Dmowski i Piłsudski prezentowali zasadniczo przeciwstawne koncepcje polityczne, (jeden był „proniemiecki”, drugi „prorosyjski”) w pewien sposób miało to miejsce w roku 1945, co zaowocowało w 1956 r. zwiększeniem niezależności geopolitycznej i przełomowymi zmianami wewnętrznymi. Nie o „mówienie jednym głosem” więc chodzi, ale o uczciwość intelektualną i orientację na polski interes narodowy jakkolwiek by on był pojmowany, o wzajemny szacunek dla swoich racji tak w sferze personalnej jak i w obyczaju polityczno – cywilizacyjnym, o prawdę a nie o poczucie ważności.

Tymczasem dzisiaj ci, którzy deklamują slogan o „mówieniu jednym głosem” maskują tym wygodnym hasełkiem własny serwilizm wobec tej strony światowego sporu, która zdominowała narrację w Polsce, która w światowej grze wydaje im się silniejsza, czasem demonstrują własne idiosynkrazje lub skrywają pustkę intelektualną i nędzę moralną. A wszystko stwarza znakomitą bazę do tworzenia mniej lub bardziej świadomej agentury. „Mówienie jednym głosem” przypomina sytuację terroru moralnego znanego w sektach czy w niektórych rodzinach, gdzie o tym czyj to jest głos, decyduje głośniejszy rozhisteryzowany krzyk, tupanie nogami, uderzanie pięścią lub moralny szantaż. Znakomitą analizę tego zjawiska przeprowadził Lech Mażewski w odniesieniu do powstańczego szantażu w książce pod tym samym tytułem. Jednak w polskim myśleniu, a raczej w polskiej bezmyślności jest to zjawisko o wiele głębsze i szersze, leżące u podstaw naszych klęsk do których zmierzamy niczym stado, w którym każdy przejaw niezależnego myślenia i głos rozsądku odbiegający od narzuconego kierunku albo kwitowany jest pogardliwym uśmiechem opisanym przez Witkacego w „Niemytych duszach” jako „uśmiech kretyna” albo traktowany jako zdrada.

Olaf Swolkień

Myśl Polska, nr 37-38 (14-21.09.2025)

Read Entire Article