Magdalena M. Baran: Kiedy odchodziłaś z Ruchu Polska 2050 w swoim oświadczeniu napisałaś: „To nie jest moja droga”. Z jednej strony zdecydowałaś się na niezależność. Niezależność, która w polskim Sejmie, w polskiej polityce, nie jest łatwa. Jednocześnie w tle swojego oświadczenia piszesz o wartościach. To wyznacza mi dwie drogi, o które chcę cię zapytać.
Hanna Gill-Piątek: Na swojej ulotce wyborczej – bo bardzo lubię sięgać do tego, co obiecałam swoim wyborcom i staram się to kontynuować – miałam pięć punktów. Pierwszy z nich brzmiał: „Prawo kobiet do pełni praw”. Prawa kobiet to oczywiście wartości raczej nie z agendy konserwatywnej, a Polska 2050, którą budowałam przez dwa i pół roku, nagle zaczęła skręcać w prawo, przytulając się do PSL-u i łącząc się w blok ludowo-konserwatywny. Dopóki byliśmy partią otwartą i budowaliśmy szerokie centrum, dobrze się tam czułam. Miałam wrażenie, iż kiedy przechodziłam do Polski 2050, większość potencjalnych wyborców, to byli wyborcy progresywni. Tak też głosowało nasze koło, które powstało w Sejmie. W czerwcu zeszłego roku sześciu na ośmiu z naszych posłów chciało prac nad projektem liberalizacji prawa aborcyjnego. Pamiętam, jak w tym głosowaniu zachował się PSL. Ani jednego głosu broniącego ustawy. To jest chyba najmocniejszy przykład tego, iż nowa agenda Polski 2050 jest dla mnie nie do pogodzenia z moim sumieniem. Nie można mówić, iż się buduje szerokie centrum, a jednocześnie przyklejać się do osób, które mają agendę skrajnie konserwatywną. Również dla kolegów z PSL-u byłam, zdaje się, obciążeniem. Mam wrażenie, iż oni odetchnęli z ulgą. „Baba z wozu, koniom lżej” – powiedział poseł Sawicki. Jestem mu wdzięczna za szczerość, nie gniewam się na niego absolutnie. Teraz już mają lekko i widać, jak „z kopyta kulig rwie” – cytując Skaldów.
Druga rzecz to nowa polityka. W tej chwili, po mariażu Polski 2050 z PSL-em, po stronie opozycji demokratycznej nie ma już żadnego ugrupowania, które by tą nową politykę reprezentowało. Uważałam, iż moją rolą, przynajmniej przez te pierwsze 15 lat, od kiedy pojawiłam się w życiu publicznym, jest wzmacnianie nowych osób, które chcą coś zmienić. Ta dobrowolna pańszczyzna oczywiście kiedyś się skończy, ale dotąd idąc po stronie Zielonych, Wiosny (bo nigdy nie złożyłam deklaracji do partii powstającej na bazie SLD) czy PL 2050, pracowałam tylko po stronie nowej polityki. Mam jednak poważne wątpliwości, czy po ufundowaniu bloku ludowo-konserwatywnego z PSL wyborcy szukający nowej oferty się w tym odnajdą. Niby nowa polityka, ale już im. Wincentego Witosa. Kiedy ugrupowanie, które ma ponad stuletnią tradycję, dziesiątki tysięcy działaczy w terenie i jest, delikatnie mówiąc, synonimem doświadczenia w polityce, żeby nie powiedzieć ostrzej, skleja się z nową polityką, to zostaje sama stara. Oczywiście nie mam nic przeciwko starej polityce, tylko uważam, iż ona potrzebuje dopływu świeżej krwi, wzmacniania przez osoby, które nie wychowały się w partyjnych młodzieżówkach, tylko miały jeszcze inną drogę życiową.
Mają inną drogę życiową, inny punkt wejścia do polityki, przez to też są zupełnie inaczej otwarte i nie są od początku wtłoczone w takie polityczne koła. I dlatego chcę cię zapytać przede wszystkim o tą nową politykę. To jej budowanie Ruch Polska 2050 zapowiadał od początku. Nową politykę, czyli… co? Czy chodziło tylko o to aby zapraszać do tej polityki nowych ludzi czy raczej o to, by w tej polityce tworzyć nową jakość?
To i to. Obie rzeczy były zamiarem zarówno tego, jak i poprzednich nowych projektów. Widziałam szczerą chęć zmiany w Wiośnie Roberta Biedronia, skąd do Sejmu weszło sporo fajnych nowych osób, myślę iż z korzyścią dla polityki. To są osoby aktywne, robiące dobrą robotę, choćby z tylnych ław sejmowych. Weszły do polityki trochę tylnymi drzwiami i bardzo dobrze się sprawdzają. W Polsce 2050 też chodziło o nowych ludzi, ale także o nowe wartości. Chcę powiedzieć o pewnym niuansie, bo pierwszy raz miałam pełne doświadczenie spojrzenia, jak się w Polsce buduje partię polityczną. Do Szymona w czasie kampanii prezydenckiej przyszło bardzo dużo świetnych ludzi. Oni byli jednym z powodów, dla których znalazłam się w tym projekcie. Takich autentycznych społeczników, liderek, liderów lokalnych albo ludzi, którzy po prostu chcieli pomóc. Z nich się lepiło się najpierw stowarzyszenie, później partia. Niektórzy podjęli decyzję, iż zostają przy działalności społecznej, inni – choć z początku nieufnie – zaczęli nabierać odwagi, aby czynnie wejść do polityki. Ale im lepsze były sondaże, tym więcej na ten pokład próbowało załapać się pasażerów na gapę. gwałtownie stało się dla mnie jasne, iż pod widoczną dużą polityką jest coś w rodzaju limbo, czyściec pełen nie-do-polityków, czyli wszystkich, którzy albo wypadli z salonów i sejmowych korytarzy, albo tak bardzo chcieli na nie wejść, iż byli gotowi na wszystko. Tam pływa mnóstwo drobnych cwaniaczków z odłożoną zawczasu kasą, bo wiedzą, iż nowe projekty polityczne bez subwencji rozpaczliwie potrzebują funduszy. Za nie próbują kupować sobie miejsca na listach. Poseł Mejza jest dobrym przykładem tego, co się w tej warstwie czai. Zresztą zanim dał się poznać szerzej, kiedyś mieliśmy zewnętrzną rekomendację, iż taki interesujący jest ten pan Mejza, młody, zdolny, no petarda. Na szczęście była też lawina głosów: „Uważajcie na niego” i to ze wszystkich ugrupowań, jakie znam w lubuskim. W Polsce 2050 staraliśmy się wytworzyć wielopoziomowe sitko, żeby odsiać takie przypadki. To się nie zawsze w pełni udawało. Czasem pod wpływem konfliktów w regionach osoby, które miały czyste serce i przychodziły z nieznajomością realiów polityki, zostawały przez tych bardziej doświadczonych zrzucone z pokładu albo wygryzione na zakręcie. Cechą immanentną polityki jest niestety to, iż wyciąga z ludzi i promuje najgorsze cechy osobowości. Jak nie upilnujesz, to błyskawicznie wyrosną ci w partii, jak baobaby w Małym Księciu, wszystkie cechy starej polityki: spółdzielnie, wycinki, wiszenie u ucha prezesa. Kilka razy byłam zaskoczona, jak można być zajętym mozolnym palisadowaniem swoich pozycji i pisaniem donosów na aktywniejszych kolegów. Na szczęście to były dość rzadkie przypadki. Głębokie doświadczenie, z jakim wyszłam z ostatnich lat to to, iż nie zawsze ta „nowa polityka” jest bezinteresowną zmianą budowaną przez ludzi o gołębich intencjach, którzy przychodzą z rękami pełnymi dobroczynności. To też oczywiście jest bardzo ładna opowieść, ale generalnie raczej na potrzeby PR-u.
Wcześniej czy później okazuje się, iż trzeba być albo lisem albo lwem. I odzywa nam się stary dobry Machiavelli. Ale kiedy mówisz o ludziach o czystym sercu, którzy przychodzą do polityki, to jest w jakimś sensie marzenie nie do spełnienia. Ja bym sobie bardzo życzyła obecności w polityce z jednej strony ekspertów, a z drugiej właśnie takich ludzi, którzy jeszcze widzą w niej wartość, ale też dostrzegają wartość w innych ludziach, znajdują pewnego rodzaju kodeksy. Możemy też myśleć o tych, co przychodzą polityki ze względu na wartości – chociażby tej najbardziej utylitarne, gdzie zaczyna się od przysłowiowego łatania dziury w drodze, ale dalej idzie dbałość o swój region, o interesy swoich wyborców etc. I dalej, o interesy swojego kraju. A tych jest niemało, szczególnie, gdy weźmiemy pod uwagę konieczność przezwyciężenia kryzysu demokracji. I wtedy myślimy wielopoziomowo o wartościach, postrzeganych tak, jak robi to chociażby ethics of government. I wtedy mamy ludzi, którzy garną się do polityki nie tylko z powodów czysto oportunistycznych, ale żeby rzeczywiście coś zmienić. Może nie tyle uratować, ale przepchnąć tą maszynę na trochę inne tory niż te, którymi dzisiaj jedziemy.
Jeżeli pytasz o moje wartości, to najważniejszą zawsze była empatia. Chciałabym, żeby system, jakim jest państwo, skutecznie minimalizował cierpienie. To wbrew pozorom nie jest postulat dotyczący jakichś wykluczonych mniejszości. Bo choćby kobiet mamy połowę w społeczeństwie, seniorów prawie 1/3, dodaj do tego chorych bez szans na specjalistę, rodziny osób niesamodzielnych, samozatrudnionych na wiecznym samo-wyzysku, młodzież z epidemią depresji i samobójstw. Ta perspektywa ma swoje utylitarystyczne konsekwencje, żeby nie bujać w chmurach czekając na stan idealny, tylko działać tam, gdzie się da. O tym jest polityka, podczas gdy aktywizm jest o tym, iż stoisz na ulicy i krzyczysz: „Nie chcemy tego, co się dzieje źle, nie chcemy tego zupełnie”. W polityce pracujesz kompromisem i po kawałku. Żmudnie, mozolnie, siedząc ósmą godzinę w nocy i składając poprawkę o tym, żeby nie licytować mieszkań z lokatorami w pandemii. Myślisz sobie: „Nie przejdzie”, a nagle staje się cud i poseł Cymański mówi: „To jest bardzo dobra lewicowa poprawka, namawiam kolegów, żeby ją poparli”. Zmianę starasz się robić małymi krokami dobrze wiedząc, iż cały projekt jest nie do wprowadzenia od razu. Nie zrobisz wielkiej rewolucji, bo tak jest skonstruowany ten system. To jest właśnie ta trudność, którą mają aktywiści i społecznicy stający się politykami. Ja miałam ją również, iż nie wszystko od razu, tylko to trzeba powoli, powoli, powoli. Podobało mi się to co Tusk, zapytany o prawa zwierząt, mówił w Siedlcach. To był moment, kiedy trochę odsłonił kulisy polityki i powiedział, iż on jest jak najbardziej za tym, żeby polepszać dobrostan zwierząt i absolutnie tępić takie przypadki jak wleczenie psa za samochodem, ale o ile będziemy mówić o skrajnościach jak zakaz wędkowania, to będziemy mieć wszystkich przeciwko sobie i nic nie zmienimy. To był kawałek jego wystąpienia, który pokazywał młodym ludziom o empatycznych wartościach, często aktywistom pro-zwierzęcym, iż zmianę trzeba wprowadzać w uporządkowany sposób, w miarę tego jak społeczeństwo to akceptuje i poszerzać pole tej akceptacji. Albo umiesz się z komunikatem wstrzelić w tzw. okno Overtona, albo wypadasz poza nie i jesteś w kosmosie; jesteś uznawany za kompletnego bajarza albo innego Janusza Kowalskiego. Wracając do empatii, to faktycznie tam jest mój core. Wolę też mieć kręgosłup, a nie gorset i stąd bliżej mi do postaw lewicowych niż konserwatywnych. Lewicowych w rozumieniu tradycji Modzelewskiego, Kuronia, „Krytyki Politycznej”; tych wspaniałych kobiet, które były wokół Zielonych – Kingi Dunin, Agnieszki Grzybek, Beaty Nowak, które wzmacniały we mnie postanowienie, żeby do polityki iść. Koniec końców namówił mnie Józek Pinior, ale to już na inną opowieść.
We wspomnianym już oświadczeniu napisałaś też, iż będziesz głosować zgodnie z tym co obiecałaś swoim wyborcom i zgodnie ze swoim sumieniem. Dla mnie to był taki istotny moment pewnej odpowiedzialności za dane słowo. Ta musi się w końcu w naszej polityce wydarzać. I wtedy przychodzi mi do głowy ten skręt w prawo, na który chyba Polska 2050 się ze swoimi sympatykami nie umawiała. Umawiała się na progresywność, na pewne otwarcie, widoczne choćby w postawach osób, które związały się z tym ruchem. Mamy tam choćby działaczy ruchów LGBT+ i trudno mi wierzyć, iż oni umawiali się na konserwatyzm. A tutaj, kiedy skręcamy w stronę PSL-u, zaczyna się budowa zupełnie innego bloku, to jest już dużo więcej niż migające pomarańczowe światło.
Julian Tuwim pisał, iż „Konserwatysta to działacz państwowy, zakochany w istniejących nieporządkach; przeciwieństwo liberała, który te nieporządki zamienić chce na inne”. W Polsce 2050, do jakiej wstępowałam, nie było tego typu konserwy. Zresztą konserwatyzm w Polsce często mylony jest ze zwykłym kołtuństwem. Często byliśmy pytani: „Co wy jesteście? Ni pies ni wydra, coś na kształt świdra”. Budując Polskę 2050 myśleliśmy o tym, iż będziemy szli szeroko. Ja będę na lewej flance, gdzie byli i tacy, których wcześniej spotkałam w Wiośnie, ale miejsce było i dla tych o konstytucji bardziej konserwatywnej o ile chodzi o sferę światopoglądową. Ale wszyscy – tak jak mówisz – byliśmy progresywni, o ile chodzi o agendę społeczną, gospodarczą czy prawa zwierząt. Szymon napisał przecież „Boskie zwierzęta”, książkę bardzo postępową, miejscami wręcz radykalną. Tam nawiasem mówiąc chyba kilka tez idzie w zgodzie z poglądami PSL. jeżeli chodzi o gospodarkę, nasz program był, najkrócej charakteryzując, skandynawski. Był choćby publikowany jako graficzne nawiązanie do instrukcji IKEA. Gdybym tą Polskę 2050 miała włożyć do jakiejś szufladki, to określiłabym ją chrześcijańsko inspirowaną socjaldemokracją, sytuującą się gdzieś okolicach magazynu „Kontakt”. Było u nas dużo osób wierzących, ale bardzo progresywnie myślących o gospodarce, klimacie, energetyce, środowisku, edukacji czy ochronie zdrowia. Wraz ze sklejeniem się z PSL dla mnie ta otwartość się definitywnie skończyła i wiem, iż wiele osób rozważa, czy mieszczą się w tak prawicowym projekcie. Słyszę, jak koledzy w mediach opowiadają, iż budują „radykalne centrum”, co brzmi trochę jak „ciepłe lody” – kto żył w PRL, pamięta: ani ciepłe, ani lody, tylko trochę sztucznej pianki w wafelku. Po prostu oksymoron.
Paskudny oksymoron. Ten skręt w prawo jednocześnie blokuje nam możliwość budowania bardzo szerokiego bloku wyborczego. W wielu wywiadach wspominasz o konieczności budowy jednego, bezpiecznego bloku wyborczego, czy wręcz o „unii technicznej”, która pozwoliłaby nam, jako ludziom myślącym opozycyjnie wygrać z Kaczyńskim. choćby jeżeli mówimy tu o jednej albo dwóch listach – w zależności jaką decyzję podejmie w pewnym momencie lewica – to jednak ten jeden blok, de facto centrowy dałby nam nie tylko większą szansę na wygraną, ale też powiększyłby skalę potencjalnego zwycięstwa. Tymczasem zaczynamy mieć problem.
Oszczędźmy powtarzania argumentów, które od miesięcy brzmią w mediach, ale taki blok jest naprawdę marzeniem wielu ludzi. Dla moich rozmówców w pociągu, w sklepie, u lekarza nie jest zrozumiałe, dlaczego „oni” się nie umieją dogadać, mowa oczywiście o liderach ugrupowań politycznych. Rozumowanie jest proste: skoro nie potrafią usiąść do stołu i dogadać się na jedną listę, to co będzie po wyborach. Tu się pojawia lęk i demobilizacja. Jako politycy wiemy, iż Kaczyński jest szulerem i będzie próbować władzę wyrwać choćby pomimo przegranej. Damy mu na to szansę jako zbyt rozdrobniona opozycja, technicznie taka możliwość jest bardzo realna. Ale przede wszystkim brak tego jednego bloku czy też jednej listy odbiera ludziom nadzieję. To jest ogromny grzech opozycji wobec wszystkich wyborców demokratycznych. Mam wrażenie, iż my trochę nie doszacowujemy tego, iż to zamknie ludzi w domach, tak jak przy wyborach, które były pomiędzy Andrzejem Dudą a Bronisławem Komorowskim. Komorowski nie był kandydatem nadziei, trudno było na niego głosować osobom o światopoglądzie jakkolwiek postępowym. choćby nie mówię o tych nieszczęsnych polowaniach. Natomiast on w żaden sposób nie symbolizował jakiejś rozwojowej, progresywnej wizji, w związku z tym bardzo dużo wyborców zostało w domu, wybierając przysłowiową „sarnę z krzesłem na głowie”.
Podoba mi się to, co mówisz o kandydacie nadziei czy liście nadziei. We mnie jest duża obawa, iż ludzie poczują się zawiedzeni tym rozdrobnieniem. Tak bardzo chcielibyśmy, jako progresywna część tego społeczeństwa, porozumienia ponad podziałami, powiedzenia sobie: „Dobra, bardzo wiele nas dzieli, ale najistotniejszy w tym momencie jest powrót do demokracji”. To również moment, kiedy musimy dobrze rozpoznać, które bezpieczniki tego systemu zostały przez PiS wykręcone. Trzeba mieć plan naprawczy, a nie tylko hasło z gatunku: „Trzeba wygrać z Kaczyńskim”. I warto tu brać pod uwagę tych bardziej progresywnych wyborców prawicy, bo i ta nie jest w Polsce wyłącznie „pisowska”. Również tam też jest dużo wątpliwości, łącznie z wątpliwościami dotyczącymi dzisiejszej polityki PiS-u. Ale ja się obawiam, iż nie widząc nadziei również i tego rodzaju wyborcy zostaną w domu.
Pole polityczne w Polsce dzieli się według bardziej i mniej widocznych linii demarkacyjnych. Ta delimitacja przebiega tradycyjnie w znanych torach: prawo-lewo, PiS-Platforma, socjalny-liberalny i tak dalej, ale jest też kilka mniej oczywistych, nowych zjawisk. Po obu stronach tych barykad są dziś moim zdaniem wyborcy, którzy uważają, iż ludzie sobie sami poradzą, trzeba im tylko to uczciwie umożliwić. Rolę państwa postrzegają nie tylko w zapewnieniu równości szans, jak w oświeconych modelach liberalnych, ale do pewnego stopnia również rezultatów, bo widzą sens w istnieniu 500+. Z drugiej strony kwestionują wydatki w ich pojęciu nadmiarowe, bo racjonalnie rozumieją, iż wszyscy mają przez to inflację. choćby od osób, które są beneficjentami trzynastych, czternastych emerytur – takich jak moja mama – słyszę, iż może ten wyścig na prezenty, przysłowiowe „zrzucanie pieniędzy z helikoptera” jak w przypadku dodatku węglowego, który poszedł bez żadnej kontroli, to może nie jest dobry pomysł, bo płacimy coraz drożej za wszystko w sklepach. A już szczególnie wkurzają je pomysły typu kredyt hipoteczny z dopłatą państwa, bo wiedzą, iż ich dzieci nie mają zdolności kredytowej, więc cały benefit zgarną tu bogaci, a mieszkania jeszcze zdrożeją. Ten racjonalny dzwonek wyborcy słyszą coraz głośniej, pokazują to badania. My jako opozycja naprawdę bardzo mało odnosimy się do tej potrzeby, która mieści się prometejskim micie, iż trzeba wyrwać bogom ogień i dać go ludziom. Czyli pomóc im odzyskać sprawczość, dzięki której oni sami potrafią urządzić społeczeństwo. To, co Prawo i Sprawiedliwość robi teraz na potęgę, to pozbawianie nas sprawczości, ubezwłasnowolnienie nas. Jest centralny piec, w którym pali Jarosław Kaczyński, jak jesteś swój, to się ogrzejesz. Ale sam zapałek nie dostaniesz, bo byś robił konkurencję. Zobacz, z Rzeczpospolitej, w której teoretycznie każdy może decydować o tym, jak wygląda jego życie, jak wygląda państwo, jaki mam w nim udział, oni zrobili Polską Republikę Jałmużniczą. Czyli państwo za 3 tysiące do ręki na węgiel, którego możesz nie kupić i nikt tego nie sprawdzi; państwo złotego czeku, który się zawozi gminie, która jest „twoja”; państwo, w którym otrzymasz wille czy cokolwiek, o ile jesteś w stowarzyszeniu, które jest przychylne władzy. I tak dalej. Ludzie to widzą i złości ich nie tylko samo niegospodarne rozdawanie pieniędzy – i to iż po części w efekcie tego jest inflacja – ale również to, iż im się odbiera sprawczość i możliwość budowania. Na tym bardzo korzysta Konfederacja i tego wątku nie wykorzystuje opozycja demokratyczna.
Chyba choćby bardziej potrzebujemy tej sprawczości, mocniej dostrzegamy tą potrzebę sprawczości teraz. Pamiętam czasy kolejnych protestów, czy to Strajku Kobiet, czy to strajków związanych z praworządnością. Mieliśmy masę ludzi, którzy wychodzili na ulice, ale ja mam wrażenie, iż czegoś tam zabrakło. Takiego momentu przełomowego, iż ludzie zaczęli dostrzegać potrzebę własnej sprawczości, zaczęli dostrzegać to, iż my coś możemy robić razem i powinniśmy robić razem, ale przede wszystkim musimy mieć tę możliwość. Tymczasem wielu wciąż ma na rękach takie… miękkie więzy, niby nieszkodliwe, dla niektórych wygodne, ale jednak zaczynamy dostrzegać, iż to są więzy. Ograniczenia. To jest taki moment, kiedy się – mam wrażenie– budzi potrzeba społeczeństwa obywatelskiego zupełnie na nowo.
To jest rzeczywiście ucieczka od wolności z racji zapewnienia różnego rodzaju wygód, ale też to jest nowa utrata wolności związana z tym, iż cały obszar sfery cyfrowej i mediów bardzo dokładnie potrafi nam zasymulować życie i dostarczyć wrażenia sprawczości, podczas gdy my sami jesteśmy tak naprawdę ubezwłasnowolnieni i nam z tym dobrze.
I w pewnym momencie widzimy, iż prawdziwe życie jest zupełnie gdzie indziej.
Tak. Ja tutaj nie zachęcam nikogo żeby próbował się upodmiotowić przez zaprzeczenie całkowite państwu czy systemowi, bo to jest raczej Konfederacja.
Ale… zdecydowanie nie chcemy iść tą drogą.
Dokładnie. Nie można fatalnych decyzji władzy zwalczać negacją instytucji państwa. Z tej półki jest postulat dobrowolnego ZUS-u autorstwa PSL-u, który nagle przejęła Polska 2050, co mnie bardzo zaskoczyło, bo ta formacja była zawsze propaństwowa. No to może jeszcze PIT dobrowolny i po prostu ostatni gasi światło. Uważam iż takie pomysły to rewers populizmu uprawianego przez PiS. Tak nie można.
Bo to są postulaty zdecydowanie anty- a nie propaństwowe. Mówiłaś o tej – jakże elokwentnej – reakcji posła Sawickiego. Przeglądałam Twittera i widziałam reakcje na twoje odejście różnych kolegów z różnych partii. Andrzej Rozenek napisał nawet, iż z jakimkolwiek środowiskiem się zwiążesz, będziesz dla niego wzmocnieniem. Podobnie pozytywne były reakcje Małgorzaty Tracz, Katarzyny Kotuli, Macieja Gduli, gdzieś padło nawet: „Brawo za kręgosłup moralny”, oraz: „Czas na twój ruch” – na to ostatnie można choćby się uśmiechnąć i puścić do polityki oko. Były i przygany. W tym wszystkim zastanawiam się, czy ten twój ruch, twoja niezależność to jest mocniejsze przesunięcie się w stronę czegoś, co jest dla mnie pro-państwowe, ale też pro-obywatelskie, pro-społecznościowe. Mam tu na myśli Parlamentarny Zespół ds. Miast i rozwijanie tego myślenia właśnie na tym poziomie, szukanie życia społecznego i politycznego właśnie tam, wśród ludzi, poprzez tworzenie więzi na bardzo różnych poziomach.
Tak, tak, to jest dokładnie to, o czym mówisz. Parlamentarny Zespół ds. Miast założyłam w rezultacie tej moją długiej historii aktywności w ruchach miejskich, samorządach, pomaganiu samorządom i małym miastom w Polsce. Nie tylko metropoliom, również takim jak Stalowa Wola, Słupsk, Leszno, Żyrardów, Starachowice – z tymi wszystkimi miastami pracowałam i dobrze to wspominam. Miasta nie są w polskiej polityce upodmiotowione. Mamy Ministerstwo Rozwoju Wsi, mamy takie od polityki regionalnej, ale ministerstwo miast jako takie nie istnieje. Miasta to najwyższa z form organizacji społeczności ludzkiej i z tego powodu zmiany cywilizacyjne czy klimatyczne bardzo ich dotyczą. Zespół to płaszczyzna spotkań ekspertów, aktywistów, polityków. Jest ponadpartyjny. Wiceprzewodniczącymi są Krystyna Sibińska, która dwie kadencje temu prowadziła podkomisję rozwoju miast i rewitalizacji, Franek Starczewski i Beata Maciejewska. Pomimo ogromnej pracy jaką wkładałam w Polskę 2050 starałam się, żeby zespół ds. miast spotykał się dość regularnie i rozmawiał o ważnych tematach: mieszkalnictwie, smogu, reformie planowania. I to chciałabym kontynuować. Dostałam też, o ile pytasz o reakcje, kilka pytań, czy będę zakładać własną partię. Nie uważam, żeby brakowało partii po stronie demokratycznej opozycji, uważam iż brakuje zaufania między tymi partiami. o ile gdzieś mogę się przydać, choćby na małym kawałku w budowie tego zaufania, to zawsze pomogę.
Myślę, iż to jest piękna puenta naszej rozmowy. Zaufanie jest tym, czego brakuje nam nie tylko w polityce, ale także w relacjach między ludźmi. Bardzo nie lubię tego określenia wojna polsko-polska, natomiast żeby przezwyciężyć tą nieufność musimy wracać do momentu, gdy najpierw zobaczymy człowieka jako człowieka właśnie. Jako drugiego. Zanim go oprawimy w te wszystkie przypadłości, zbudujemy do niego pierwszą otwartość i będziemy w stanie zamienić ze sobą pierwsze zdanie, nie patrząc na niego jak na wroga. To już będzie gigantyczny pierwszy krok.
Chciałabym, żebyśmy na opozycji nie kręcili się ciągle jak zaklęci tym cytatem z „Wielkiego Szu”: „Ja oszukiwałem, ty oszukiwałeś, wygrał lepszy”. Budowa zaufania związana jest z ryzykiem. Robię krok wstecz ze świadomością, iż mogę na tym trochę źle wyjść, ale ty też zrobisz i przynajmniej spróbujemy. Myślę, iż całkiem dobrze szło aż do momentu tej awantury o Sąd Najwyższy. Stąd był taki zawód, kiedy okazało się, iż głosowaliśmy inaczej. Cały czas wierzę, iż to zaufanie uda się odbudować, ale czasu jest coraz mniej.
Mam nadzieję, iż tego się będziemy trzymać, żebyśmy mogli, mając do siebie to zaufanie, umówić się w jakimś sensie na tą nową Polskę.