Niestety, najbardziej przeze mnie oczekiwana produkcja roku okazała się kompletnym rozczarowaniem i to na prawie wszystkich poziomach. Zwykle nie piszę o zjawiskach kulturalnych, które mi się nie podobają, ale w związku z tym jak bardzo oczekiwany był to film i jak bardzo została „nadmuchana bańka promocyjna” uznałem, iż nie mogę tego tak zostawić.
Szumne zapowiedzi, liczne wywiady oraz wypowiedzi twórców, „wycieki prasowe”, a w końcu zwiastuny robiące niemałe wrażenie. Wszystko to podgrzało atmosferę wśród mediów branżowych i kinomaniaków na całym świecie, tym bardziej, iż nazwiska stojące za produkcją powinny być gwarancją jakości! Tymczasem po przedpremierowych pokazach dla dziennikarzy pojawiły się opinie, które w najlepszym wypadku były dalekie od zachwytu , ale częściej po prostu mocno krytyczne.
Pokazom przedpremierowym towarzyszył również skandal autorstwa samego reżysera – Ridleya Scotta. Otóż po prezentacji filmu we Francji i pierwszych krytycznych opiniach dotyczących nie tylko przedstawienia faktów historycznych, ale też samej produkcji reżyser zapytany o te głosy odpowiedział: „Francuzi nie lubią choćby samych siebie.” Przyznam, iż wówczas nonszalancki dowcip choćby mnie rozbawił, ponieważ sądziłem, iż stoi za nim dzieło filmowe co najmniej na poziomie innych kostiumowych produkcji reżysera. Niestety dowcip stracił całą swoją moc, kiedy obejrzałem film, a ten okazał się w całości jakimś ponurym żartem…
Gdzie ta historia?
Ridley Scott znany jest z widowiskowych produkcji „historycznych”, w których fikcja filmowa jest zręcznie wpleciona w tło autentycznych wydarzeń z omawianej epoki. Właśnie za to widzowie pokochali „Gladiatora”, „Królestwo niebieski” oraz „Robin Hooda. Rzecz jasna podejście do historii w tych filmach było bardzo luźne, a prawdziwe wydarzenia i fakty zostały miejscami mocno nagięte na potrzeby fabuły. Nikt nie miał o to pretensji do reżysera, bowiem były to całkowicie zmyślone historie, a postacie historyczne pojawiające się w nich były drugoplanowe i stanowiły tło – konieczne do zawiązania fabuły, ale przez cały czas tło!
Tym razem reżyser wziął się za nakręcenie filmu, którego głównymi bohaterami są postacie historyczne – Napoleon Bonaparte i jego żona Józefina! Nie wiem czy właśnie to okazało się kluczowym „hamulcem” dla twórców, ale ten obraz jest ze wszech miar nieudany!
Przede wszystkim dlatego, iż miota się między romansem, a historią. Widz nie wie czy jest to opowieść o burzliwej relacji, która w niektórych momentach została tu przedstawiona ciekawie za sprawą Vansessy Kirby (Józefina), czy o kolejnych kampaniach Napoleona, które z kolei zostały pokazane fatalnie!? Praktycznie nie mamy tu żadnego podłoża politycznego, a jeżeli je dostajemy to w strzępkach, które ciężko jest poskładać choćby komuś, kto interesuje się tym okresem historycznym.
Film jest zmontowany tak, iż przeprowadza widza po osi czasu za rękę ukazując kolejne wydarzenia, ale tak, jakby między nimi zakładał nam opaskę na oczy. Jesteśmy w koszarach – cięcie – jesteśmy w Egipcie – cięcie – Paryż. Przez takie zabiegi obraz staje się chaotyczny. Oczywiście wychodzi tu również to, iż twórcy chcieli pokazać przeszło dwadzieścia lat kariery Napoleona, co już samo w sobie jest zadaniem karkołomnym, a tu wpleciono jeszcze rozbudowany wątek romansowy. Dostajemy historię człowieka będącego „bogiem wojny”, którą twórcy wykastrowali z polityki, strategii oraz dłuższych scen batalistycznych.
Na domiar złego jest to obraz na wskroś anglosaski! W tym kontekście żart reżysera z Francuzów staje się tylko dopełnieniem filmu, który sam w sobie jest kpiną z Francji oraz Napoleona. Wszyscy aktorzy mówią tu z akcentem amerykańskim oprócz Anglików i Rosjan, którzy mówią własnymi akcentami (są też przedstawieni bardziej poważnie niż Francuzi). Oglądając miałem wrażenie, iż Ridley Scott zwyczajnie nie lubi Francuzów, czemu dał upust w filmie, który zapowiadany był jako historyczny, a okazał się chaotyczny. Zadać należy zatem pytanie – gdzie ta historia Panie reżyserze?
Joaquin Phoenix
To na nim miał zostać „zbudowany” ten film i to właśnie on – jeden z najwybitniejszych, hollywoodzkich aktorów okazał się najsłabszym ogniwem w tym i tak już słabym łańcuchu. Moim zdaniem zawiódł przede wszystkim casting – Phoenix w ogóle nie przypomina francuskiego cesarza. choćby w tak podstawowej kwestii jak wzrost aktor tu nie pasuje – nie odstaje od pozostałych postaci męskich! Następna sprawa – wiek. Film zaczyna się gdy Napoleon ma nieco ponad 20 lat, a kończy gdy ma ponad 40 i przez ten cały czas aktorowi zmienia się tylko fryzura. Poznawszy miłość swojego życia Józefinę legendarny przywódca miał lat 27, a ona 33, tymczasem w filmie to on wygląda na dużo starszego! choćby po charakteryzacji Joaquin Phoenix nie przypomina Napoleona z żadnego, znanego nam wizerunku… Mimo, iż aktor jest wybitny to tutaj jego wybór był zupełnie nietrafiony.
Jeżeli do tego dodamy kiepski scenariusz, mamy przepis na porażkę. Phoenix prawie cały film gra jedną miną i sprawia wrażenie znudzonego. Poznajemy go podczas sceny egzekucji i taki sam wyraz twarzy pozostanie z nami przez cały film. Jego kwestie sprawiają wrażenie, jakby zostały ułożone przez sztuczną inteligencję, a sposób w jaki je wypowiada kojarzy się natrętnie z dwiema postaciami granymi wcześniej przez aktora. Przez większość filmu jest Kommodusem z „Gladiatora”, a w chwilach uniesienia Jokerem! Obydwie role były przejmujące i wręcz doskonałe, ale co z tego? Oglądając Phoenixa grającego Napoleona Bonaparte nieustannie towarzyszyło mi wrażenie, iż już to widziałem we wspomnianych filmach – dosłownie mógłbym rozpisać fabułę, dzieląc ją na części gdzie aktor jest Kommodusem lub Jokerem. Spodziewałem się czegoś więcej.
Wiedząc, iż Phoenix nie jest fizycznie podobny do Napolena, a mimo to Scott postawił właśnie na niego miałem nadzieję, iż będzie to kreacja na miarę „Spaceru po linie”, gdzie aktor zjawiskowo wcielił się w Johnnego Casha do którego również nie jest fizycznie podobny! Analogicznie zresztą było w filmie „Bez obaw, daleko nie zajdzie”. Phoenix nie przypominając fizycznie Johna Callahana zagrał kultowego rysownika absolutnie genialnie! Obydwa obrazy były biograficzne, a kreacje aktora przejmujące, wyjątkowe i sprawiające, iż już po pierwszych scenach zaczynaliśmy widzieć postać, a nie aktora! Tutaj jest odwrotnie – od początku do końca filmu chcemy zobaczyć Napoleona, a ciągle widzimy Joaquina Phoenixa i to z wcześniejszych kreacji (cóż z tego, iż udanych?). Nie pomagają tu ani doskonałe kostiumy, ani świetna scenografia.
Jakby tego wszystkiego było mało Ridley Scott zdaje się nie dostrzegać, iż sztuka filmowa poszła mocno do przodu i wykorzystuje w całym obrazie ciemno-szary filtr charakterystyczny dla filmów kostiumowych sprzed 2-3 dekad. Niektóre sceny są tak ciemne, iż ciężko cokolwiek dostrzec.
Bóg nudy!
Nie pomaga kilka dobrze zrealizowanych scen batalistycznych takich jak bitwa pod Austerlitz czy wyprawa z 1812 roku. Dariusz Wolski wykonał naprawdę świetną pracę kamerą (jak zawsze) i w tych scenach widać mnóstwo dramatyzmu, a także ogrom zaangażowania reszty obsady. Nie pomaga również świetna muzyka Martina Phippsa, która w tych dobrze zrealizowanych scenach tworzy piękne tło.
Vanessa Kirby jako Józefina jest wręcz hipnotyzująca! Tylko znów – cóż z tego, o ile scenariusz napisany przez Davida Scarpa jest zwyczajnie słaby. Dostajemy zaledwie kilka scen, gdzie możemy odnieść wrażenie, iż między bohaterami naprawdę iskrzy (Phoenix jest wtedy bardziej Jokerem), ale realizowane są one dosłownie chwilę i nie są w stanie zrekompensować nam nudy. Dodatkowo reżyser część relacji między parą przedstawił nam w listach, które Napoleon pisze do Józefiny ze swoich wypraw i jest to zwyczajnie irytujące.
Ridley Scott już zapowiedział, iż powstała również wersja reżyserska, która trwa niemal cztery godziny i uzupełni wszystkie „brakujące elementy”, jakich nie dało się pokazać w ponad dwugodzinnym filmie. Śmiem wątpić bowiem elementem, którego brakuje tu najbardziej jest pełnokrwisty, główny bohater – Napoleon! Nie zrekompensuje tego nic innego!
Gdybyśmy dostali kreację na miarę tej postaci to wybaczyłbym ciemny filtr, chaotyczny montaż, zbyt krótkie sceny batalistyczne, a choćby romansową konwencję (tym bardziej, iż Józefina była świetna). Być może wybaczyłbym choćby to, iż Napoleon jest tu przedstawiony jako „duże dziecko” zakrywające uszy przy każdym wystrzale z armaty! Niestety gra Phoenixa w zestawieniu z nieco pastiżowym sposobem przedstawienia Napoleona w scenariuszu tworzy absolutnie fatalny efekt.
Doprawdy nie wiem, kto jest tu bardziej winien porażki – Ridley Scott czy Joaquin Phoenix, ale efekt jest taki, iż najbardziej oczekiwany film historyczny roku stał się największym rozczarowaniem. Obraz miał nam ukazać Napoleona – cesarza, zdobywcę, kochanka i boga wojny, a okazał się nieudaną produkcją, która dała nam Napoleona jako boga nudy.
Jest jednak nadzieja! Przy okazji zamieszania wokół nieudanego „Napoleona” Ridleya Scotta media ujawniły, iż powstaje nowa produkcja będąca biografią cesarza Francji, który fascynował innego reżysera Stanleya Kubricka. Marzeniem, którego nie zdążył zrealizować było nakręcenie biografii Napoleona Bonaparte. Powstał choćby pomysł scenariusza, który zostanie wykorzystany w serialu tworzonym z wielkim rozmachem dla HBO. Produkcja będzie miała siedem odcinków, a za całość odpowiedzialny jako reżyser będzie sam Steven Spielberg. Pozostaje znowu czekać w nadziei, iż tym razem się nie rozczarujemy.
Bartosz Iwicki
fot. filmweb
Myśl Polska, nr 51-52 (17-24.12.2023)