
przyciągnij je do mnie z wyżyn. włóż do ust.
chcę poczuć zawarte w nich przestrzenie, wizję,
fonię, infradźwięki. sam nie jestem w stanie
osiągnąć dostępnych tobie pułapów, patrz:
kloacznieje mi się z hedonizmu, głowa mimowolnie
wpada do miażdżarni i zostaje sprasowana denkiem
butli, w której przelewa się przyziemne.
nakarm mnie rozdrobnionego. znowu miało miejsce
wahnięcie molekularne, poziomy na chybił-trafił
przywarły do pionów, góry nie tam, gdzie trzeba
sprasowały się z dołami i widzisz, co wyszło:
ocknąłem się na Biegunie Polskonocnym,
we Włodawie, stolicy Arabii Kanadyjskiej,
największego państwa Afryki,
zamiast dłoni mam książki, a do gardła przyrosła mi
świnia. rusza się, żyje we mnie, wierzga.
pułki trumpoidalnych cyborgów, strosząc
druciane zaczeski, ciągną pod Smoleńsk,
łuny odbijają się w kaprawych oczkach Wołodii,
demonstranci padają rażeni bronią soniczną,
a ja próbuję jakoś poskładać w głowie ów
hipergalimatias. pomóż, choć wszystko notorycznie
dezintegruję, ustawicznie kaszanię.
nakarm mnie klarowniejszymi widokami,
zmień sposób postrzegania rzeczywistości.
zrozum, gdyby każde z nas było obrazem,
nosiłabyś tytuł: Nimfa przed kryształowym zwierciadłem
i była pędzla Vermeera,
ze mnie zaś byłby: Dyzma Bończa-Tomaszewski
masturbujący się parafinowym odlewem dzioba
łabędzia niemego (autor nieznany, akryl na płótnie).
zdejmij, proszę, kilka chmur. nasyć mnie.
bo jak na razie; wieczorynki we krwi,
okruchy szkła zalegające w żołądku.