Jeśli się boisz, już jesteś niewolnikiem.
Grzegorz Braun
Rząd prawdziwie narodowy
Przenieśmy się na chwilę do wymarzonej Polski, w której rządzi partia głosząca prymat interesu narodowego w stosunkach z innymi państwami, która nawołuje do budowy silnej armii, chwaląc się zakupami coraz nowocześniejszego sprzętu i która zapewnia o podjęciu dążeń do odrodzenia patriotyzmu. Co więcej, w szkolnictwie powszechnym coraz większy nacisk kładzie się na historię Polski, akcenty przynajmniej teoretycznie rozkłada się tak, żeby uczniowie od najmłodszych lat odczuwali dumę i zobowiązanie z faktu bycia Polakami. Prawicowe fundacje, stowarzyszenia i „think-tanki” otrzymują solidne finansowe wsparcie od rządu, co więcej, patronem jednego z rządowych funduszy jest sam Roman Dmowski, pod pomnikiem którego władze rytualnie składają kwiaty, chyląc czoło przed jednym z ojców niepodległości.
Po chwilowym zastanowieniu można przypuszczać, iż taką Polską rządzi obóz narodowy, który po wielu zmianach pokoleniowych, odtworzeniu bazy społecznej, kadr oraz rozwinięciu odpowiadającej współczesnym wyzwaniom myśli politycznej doszedł do władzy po raz pierwszy od roku 1926. Pozostaje tylko trzymać obywatelską i narodową straż, zwierając szeregi, aby władza taka miała silne zaplecze społeczne w obliczu spodziewanej dywersji z zewnątrz i od wewnątrz. Silna Polska pod rządami narodowców nie jest przecież potrzebna nikomu, z wyjątkiem samych Polaków. Co więcej, silna Polska jako samodzielny podmiot krzyżuje naraz tyle planów, w które zainwestowano ogromne środki, iż rząd taki byłby obiektem nieustannych ataków ze wszystkich kierunków jednocześnie. Władza Orbana na Węgrzech miałaby przy tym cieplarniane warunki w porównaniu do hipotetycznego rządu narodowego w Polsce.
A teraz wróćmy do Polski rządzonej w tej chwili przez Prawo i Sprawiedliwość i zastanówmy się, co nie zgadza się z zarysowaną wizją. Gdyby bowiem zmienić nazwę partii Kaczyńskiego na „Ruch Narodowy”, to musielibyśmy uznać, iż Polską rządzą narodowcy i nie pozostaje nic innego, jak wspierać z pobudek patriotycznych obecną władzę w realizacji jej poczynań. Wszak „mimo wszystko Duda”, ale adekwatnie – mimo czego wszystkiego? Czy Rafał Trzaskowski jako prezydent składałby kwiaty pod pomnikiem Dmowskiego? Czy Donald Tusk jako premier brałby udział w Marszu Niepodległości? Władza PO niewątpliwie byłaby odwrotnością pozornego przynajmniej ideału opisanego na początku, lansując agendę mającą uczynić z mieszkańców obecnego terytorium Rzeczypospolitej kogoś w rodzaju „czempionów europejskości”. Na tym tle Duda i PiS nie są już kimś, kogo wybiera się „mimo wszystko”, ale są po prostu głosem za polskością przeciwko federalizmowi unijnemu, przeciwko rewolucji obyczajowej, przeciwko zagranicznym pryncypałom Platformy Obywatelskiej, która ma tu realizować wraże plany obcych stolic. Głos może paść albo na tych, którzy składają kwiaty pod pomnikiem Dmowskiego, albo na sługi Berlina i Brukseli spod znaku Platformy Obywatelskiej.
Mamy do czynienia z postępującą ukrainizacją
Przypomnijmy więc, co w ogóle skłoniło ludzi o poglądach narodowych, by obdarzyć swego czasu zaufaniem Prawo i Sprawiedliwość. Był to sprzeciw wobec planów Unii Europejskiej, aby rozlokować w Polsce 10-12 tysięcy przesiedleńców („uchodźców”) z Bliskiego Wschodu, którzy dostali się do Europy w wyniku polityki „herzlich willkommen” ówczesnej kanclerz Niemiec Angeli Merkel. Na plany te zgodziła się bez zastrzeżeń szefowa polskiego rządu Ewa Kopacz. „10-12 tysięcy to tyle, ile kibiców na meczach Legii” – mówiła Kopacz z adekwatną sobie swadą.
Późniejsze reakcje wszystkich podmiotów występujących na polskiej scenie społeczno-politycznej jako nominalnie prawicowych dzisiaj byłyby nie do wyobrażenia. Obrazują one jednak skalę epokowej zmiany, jaka zaszła w ciągu ponad 7 lat od jesieni 2015 roku. Politycy Prawa i Sprawiedliwości, którzy zarazem chcieli być postrzegani na prawo od siebie (ale tylko tam) jako „Ruch Narodowy”, grzmieli, iż „należy pomagać na miejscu” i nie przyjmować tzw. uchodźców. Z kolei marsz przeciwko relokacji przesiedleńców zorganizował w centrum Warszawy Obóz Narodow-Radykalny. Co więcej, ówczesny ONR jeszcze w marcu 2019 roku organizował marsz przeciwko „ukrainizacji polskiego rynku pracy”.
– Naszym zdaniem jest to kontynuacja polityki Platformy Obywatelskiej (…). W 2016 r. przybyło do Polski ponad milion Ukraińców. Zdaniem ONR, mamy do czynienia z postępującą ukrainizacją polskiego rynku pracy – mówił wówczas rzecznik prasowy ONR Tomasz Kalinowski cytowany przez Polską Agencję Prasową.
Dzisiaj, rzecz jasna, z wiadomych przyczyn Tomasz Kalinowski nie napyskuje PiS-owi z powodu ukrainizacji Polski. Tak samo jego najbliższy współpracownik Robert Bąkiewicz grzecznie milczy, choć jeszcze w maju 2021 roku nawoływał do wprowadzenia moratorium imigracyjnego w związku z niekontrolowaną imigracją ze Wschodu.
Złośliwy powie, iż jeżeli chce się poznać sprzedawczyka, który rozchylił nogi przed PiS-em w imię doraźnych korzyści, to należy sprawdzić ewolucję poglądów na masową imigrację do Polski przed i po otrzymaniu rządowych grantów z funduszu im. Dmowskiego. Załóżmy jednak uprzejmie, iż Kalinowski i Bąkiewicz po prostu przestali widzieć cokolwiek złego w masowej imigracji do Polski i iż ich poglądy niekoniecznie zawsze były tyleż szczere, co stałe. Bo w końcu tylko „narodowiec” nie zmienia poglądów, czyż nie?
Ihr Kampf, unser Kampf
Obydwaj wspomniani powyżej mają zresztą dużo ważniejsze problemy, niż jakaś tam podmiana populacji w Polsce. Wojna na śmierć i życie o władzę w Stowarzyszeniu Marsz Niepodległości dopiero się rozkręca, a ich konkurentem jest Robert Winnicki – polityk, który chce odpolitycznić Marsz Niepodległości. Panowie wzięli się za łby tak mocno, iż pogodzić ich może chyba tylko wspólne znalezienie się w PiS-ie bądź przynajmniej jako koalicjanci „Zjednoczonej Prawicy”, ale podejrzewać ich wszystkich o dążenie do fruktów i iluzji sprawowania władzy byłoby nad wyraz nieuprzejme. Walka więc trwa, czekać tylko, aż Bąkiewicz wyda autobiografię „Mein Kampf mit Winnicki”, Winnicki zaś „Mein Kampf mit Bąkiewicz”, którymi być może wymienią się w błysku fleszy z błogosławieństwem Naczelnika Jarosława.
Niemniej, zadajmy sobie istotne dla naszych rozważań pytanie jaki jest cel działalności polityka w warunkach demokratycznych? Odpowiedź nie jest bowiem taka prosta.
Intuicyjnie jako pierwsza nasuwa się odpowiedź, iż celem polityka jest zdobycie jak największego poparcia w wyborach i wyprowadzenie do parlamentu jak największej liczby stronników. Nie ma więc miejsca na kontrowersje, choćby jeżeli stoi za nimi Najprawdziwsza Prawda, ponieważ ta bywa zwykle trudna do zaakceptowania przez Większość decydującą o wyniki wyborów. Sprawę komplikuje przy tym, iż każdy człowiek ma naturalną skłonność do wypierania faktów, które burzą jego dotychczasowy i ugruntowany obraz świata.
Tymczasem osobniki nie rozumiejące piękna demokracji twierdzą, iż powyższa jej cecha powoduje, iż sama demokracja jest par excellence rządami idiotów, ale mimo wszystko byłoby to przesadą. Otóż, w starych dobrych czasach mało komu kazano żyć złudzeniem, iż większość ludzi zna się na wszystkim, a przynajmniej na rządzeniu państwem. Odmawianie tych kompetencji większości członków społeczeństwa nie oznaczało, iż ci nie potrafili zadbać o siebie, o swoje rodziny, o parafie, o wspólnoty lokalne. Ciężko zatem nazwać takich ludzi idiotami, skoro do dziś silne więzi społeczne na takim elementarnym, lokalnym poziomie są istotną wartością. Tym bardziej więc musiały być takową w czasach niesłusznie minionych. Stąd płynie zresztą słuszny wniosek, iż demokracja zwykle sprawdza się w małych wspólnotach i na poziomie lokalnym, ale adekwatnie tylko tam.
Władcy portfeli
Dziś żyjemy jednak w dobie demokracji masowej, w ramach której tworzy się złudzenie, iż – jak wspomniano – każdy może decydować o wszystkim. Wybieramy więc parlament, który musi zatwierdzać ministrów, wybieramy prezydenta, który decyduje o składzie osobowym dowództwa armii czy też obsadzie stanowiska prezesa banku centralnego. Święto demokracji trwa tak długo, jak długo akceptowana jest reguła, iż każdy pojedynczy obywatel wie, kogo i z jakich powodów wybiera daną osobę jako swojego przedstawiciela do parlamentu. jeżeli jednak jakość składu osobowego Wysokich Izb miałaby zaświadczać o tych, którzy go wybierają, to istotnie demokracja jest rządami idiotów.
Ludzie jednak, jak się rzekło, mimo wszystko idiotami nie są. Wypełniają obowiązki zawodowe, łączą je z życiem rodzinnym, niezwykle energochłonnym wychowaniem dzieci, opłacaniem rachunków, rozliczaniem podatków, kalkulacją zysków i strat gospodarstwa domowego, więc ciężko określać ich mianem idiotów. Miesiąc w miesiąc zwykły człowiek musi spinać budżet, będąc dla siebie i dla swojej rodziny ministrem finansów, edukacji, pracy, obronności i szefem banku centralnego w jednym. Demokracja nie tyle jest więc rządami idiotów, ale formą rządów, która hołduje robieniu z ludzi idiotów. Albowiem głowa rodziny/gospodarz,/mąż/ojciec/pracownik nie ma czasu w śledzenie ogólnokrajowego procesu legislacyjnego, zaś twierdzenie, iż ktoś tak bardzo zajęty ma możliwość śledzenia skutków zmian przegłosowywanych przez parlament, jest robieniem z przeciętnego człowieka idioty właśnie – mimo pozorów dowartościowywania go i przyjmowania iluzji, iż będzie biegły w kwestiach rządzenia państwem.
Jak zatem komunikować się w demokracji z ludźmi, którzy mają prawo nie rozumieć procesów odbywających się na szeroką skalę? Odpowiedź narzuca się sama – należy odwoływać się do argumentu ich portfeli, do argumentu poziomu życia wyborców i ich rodzin. Jest to minimum, które zapewnia politykowi możliwość docierania do wyborców.
Władcy emocji
Niemniej, powyższe też nie jest celem ostatecznym batalii, którą należy niestety odbywać w warunkach demokratycznych. Zresztą, odpowiedź nadchodzi od samego elektoratu, który zwykle daje się polaryzować na tle sporów tożsamościowych, przynajmniej w polskich warunkach. W ten oto sposób PiS wygrywał wybory w roku 2005 jako reprezentant „Polski solidarnej” konfrontowanej z „Polską liberalną”, w 2015 roku jako ci, którzy nie dadzą Brukseli narzucić sobie tzw. uchodźców, na których zgodziła się premier Ewa Kopacz, a w 2019 roku jako ci, którzy obronią przed „liberałami” program 500+, mający w myśl tej perspektywy przynieść same dobre owoce, a których to owoców nie chciałaby Platforma Obywatelska; nie chciałaby więc upodmiotowienia przeciętnego Kowalskiego wobec „zgniłych elit” od kawioru i szampana. Poza hasłami odwołującymi się do zasobności portfela trzeba zatem umieć też rozwijać tzw. narrację, czyli zarysowywać spór tożsamościowy między segmentami elektoratu. W ten sposób uzyskujemy zresztą kolejny argument przeciwko demokracji, która niestety co wybory doprowadza do napuszczania na siebie przedstawicieli własnego narodu.
Sposobem na uodpornienie tegoż narodu na wyborcze fluktuacje i przynajmniej częściowe impregnowanie go na demagogię jest zatem wyczulenie go, jeżeli wręcz nie wychowanie w duchu pewnych stałych i niezmiennych wartości, przez pryzmat których aspirujący do stołków poselskich będą weryfikowani. Nie jest to bynajmniej droga na skróty, zwykle wymaga ona wielu lat żmudnej i konsekwentnej pracy, w trakcie której nietrudno się zniechęcić, ale i w III RP są tacy, którzy podjęli rękawicę.
Janusz Korwin-Mikke. To jedna z tych postaci, która upatrzyła sobie za cel wychowanie ludzi, a dopiero potem zgarnięcie dywidendy w postaci zebranych głosów, gdy uda mu się osiągnąć cel nadrzędny. Dziś łatwo się natrząsać, iż WCzc. Stary Dziwak mógł zluzować z pedofilią, Putinem, Hitlerem, „mniej inteligentnymi” kobietami etc. i iż dopiero musiał przyjść Sławek Mentzen, żeby mówić o niskich podatkach, brylując jednocześnie na Tik-toku, deklamując wyznanie wiary w zwycięstwo Ukrainy i konieczność jej wspierania, skoro nieszczęsna wojna musiała już wybuchnąć z powodu wyłącznej niezaprzeczalnie winy Putina.
Zadajmy sobie jednak pytanie, gdzie byłby nie tylko doktor Sławek, ale i Winnicki czy Krzysztof Bosak, gdyby nie Korwin. Na czym budowano by obecną Konfederację, gdyby Janusz Korwin-Mikke nie gromadził konsekwentnie przez 30 lat III RP (i wcześniej za komuny) ludzi myślących tak jak on.
Nie oszukujmy się – Winnicki z Bosakiem mogliby organizować marsz niepodległości choćby co tydzień, a doktor Mentzen otworzyć kancelarię podatkową w każdej gminie – nic by to nie dało. Co więcej, choćby sam Janusz Korwin-Mikke mógłby mieć problem z tym, by zidentyfikować źródło sukcesu swego do bólu konsekwentnego nieprzejednania.
Otóż, Korwin zdobył rozgłos i rozpoznawalność adekwatnie dzięki wszystkim poruszanym przezeń tematom, z wyjątkiem tych, które dotyczą niskich podatków i liberalizmu gospodarczego. Jadąc po bandzie i prowokując do myślenia, stał się punktem odniesienia dla emocji wyborców, Konfederacja zaś stała się wiarygodną platformą dla oddania nań głosu, tym razem bez poczucia jego zmarnowania. Po wprowadzeniu progu wyborczego Korwin znalazł się w polskim parlamencie po raz pierwszy w historii III RP właśnie dzięki Konfederacji. Mechanizm ten zadziałał także w drugą stronę – to dzięki Konfederacji i Korwinowi usłyszeliśmy o takich postaciach jak Dominik Sośnierz, Artur Dziambor czy sam Sławomir Mentzen. Bez Korwina nie byłoby też w parlamencie Bosaka ani Winnickiego, którzy swoje kariery skończyliby na jednej kadencji – jeden jako młokos od Giertycha w latach 2005-2007, drugi jako tymczasowy delegat Pawła Kukiza w jednym z dolnośląskich okręgów wyborczych, Mentzen zaś byłby doradcą podatkowym, który swoje ambicje musiałby ograniczyć do działalności gospodarczej.
Korwin narodowcem
Na tym tle nie dziwi wyjątkowo zawzięta walka Roberta Winnickiego o Marsz Niepodległości ze swoim imiennikiem Bąkiewiczem. Winnicki rozumie, iż potrzebuje istotnego, wzbudzającego społeczne emocje zasobu, by mieć argumenty dla swojej dalszej gry jako polityk. Marsz nadaje się do tego idealnie, co więcej – już raz się sprawdził jako polityczna trampolina do Sejmu. Z tego klucza, jako istotna figura związana z organizacją Marszu, Winnicki trafił jako „jedynka” na listy Kukiza w 2015 roku. On sam nie ma jednak bez kontroli nad Marszem żadnych argumentów zarówno wobec Mentzena w ramach Konfederacji, jak i w rozmowach z PiS-em, o które podejrzewają go nieżyczliwi. Co więcej, poziom zwasalizowania Ruchu Narodowego wobec partii KORWiN/Nowa Nadzieja stał się tak daleko posunięty, iż szczególnie po wybuchu wojny na Ukrainie funkcjonalnie to Korwin stał się narodowcem, a Winnicki – podpisującemu się pod niemal wszystkimi tezami Mentzena liberałem. Dziś Konfederacja adekwatnie mogłaby się nazywać Partią MENTZEN, gdyby nie to, iż pozostało przejawiający samodzielność Grzegorz Braun i jego partia Konfederacja Korony Polskiej („Korona”). Koronacja (nomen omen) Sławomira Mentzena na nowego „krula” została więc czasowo odłożona.
Nie łudźmy się bowiem – Mentzen wcale nie za darmo pomógł Winnickiemu w nieskutecznym, póki co, odwojowaniu Stowarzyszenia Marsz Niepodległości poprzez „odwrócenie” Jerzego Wasiukiewicza (za sprawą Tyszki, którego Ruch Narodowy musiał w Konfederacji przełknąć) na opcję anty-Bąkiewicz. Ceną było wspólne utrącenie „węży” od Dziambora. Tych samych „węży”, których Mentzen określał jako dywersję Winnickiego w ówczesnej partii KORWiN, której to partii Mentzen był wówczas wiceprezesem.
Winnicki Mentzena nie ograł, do zgody jednak doszło po trupie rozłamowców od Dziambora, ale Ruch Narodowy wyraźnie staje się w Konfederacji junior-partnerem pretendenta do tronu „krula”. Bez kontroli nad Marszem Niepodległości rola junior-partnera jedynie się uprawomocni, stąd histeryczne niemal wypowiedzi Winnickiego pod adresem Bąkiewicza i buńczuczne odgrażanie się jego ekipie. Winnicki nie nadaje się przy tym, w przeciwieństwie chociażby do Bosaka, na kogoś w rodzaju wiceprezesa Partii MENTZEN, więc w Konfederacji będzie trwał choćby jako wasal doktora Sławka – byle tylko dotrwać do wyborów, do następnego Sejmu i dać się drogo przekupić PiS-owi.
I tam, co będzie wyjątkowo zabawne, spotkać się z Bąkiewiczem w ramach jednej koalicji, ale o tym już było. Co zatem z bohaterem tytułowym tekstu?
CZYTAJ: Zmyślona rozmowa dwóch Robertów z PiS-u
Wszyscy wasale Sławka
Tak długo, jak Grzegorz Braun trwa w Konfederacji, tak długo jego całkowite zmarginalizowanie jest wspólnym interesem Mentzena i Winnickiego. W tym miejscu dochodzi do paradoksu – trwanie Grzegorza Brauna w Konfederacji jest jednocześnie warunkiem trwania samej Konfederacji w tej postaci, z iluzją której wciąż jeszcze mamy do czynienia. Zarazem trwanie Grzegorza Brauna w Konfederacji i dążenie do jego zmarginalizowania jest jedynym bodaj spoiwem łączącym Mentzena i jego „narodowego” wasala. Do niczego innego Mentzen – skądinąd, w zarządzaniu partią apodyktyczny i nie znoszący słowa sprzeciwu – Winnickiego nie potrzebuje. Grzegorz Braun ma być docelowo dla Mentzena tym, kim staje się Winnicki – dekoracją imitującą, iż Konfederacja jest porozumieniem wszystkich liczących się sił szeroko rozumianej prawicy „antysystemowej”. Akceptując swoją rolę Winnicki rzeczywiście może przy tym wybiegać dalej, niż samo dostanie się do Sejmu, wystarczy „jedynie” rozchylić po wyborach nogi przed PiS-em, tak jak jego dawni koledzy. Grzegorz Braun takiego wątpliwego komfortu nie ma, bo w PiS-ie jest szczerze nienawidzony i zwalczany.
Kapitał polityczny nagromadzony przez Grzegorza Brauna przy jednoczesnym firmowaniu coraz bardziej niezrozumiałych posunięć Konfederacji przed wieloma postawił istotne pytanie – jak to jest, iż niezłomny poseł nieustraszenie stawia czoła Siłom Zła, ale wobec koalicjantów z Konfederacji staje się bezbronny. Grzegorz Braun staje się bowiem ofiarą źle rozumianej lojalności wobec konkretnych osób, co przysłania posłowi obowiązek lojalności wobec programu oraz idei. Bez wątpienia nie jest to wynik złej woli, a jedynie nieporadności politycznej. Dodajmy, iż przejawianej na własne życzenie przez samego Grzegorza Brauna. Poseł Braun zachowuje się bowiem tak, jakby nie rozumiał, skąd biorą się dobre wyniki sondażowe jego partii „Korona”, choć przecież jest pewne, iż rozumie to doskonale.
Na porządku dziennym staje bowiem istotne pytanie: co adekwatnie robi w jednej partii poseł Braun z ludźmi, którzy zaprzeczają ukrainizacji Polski bądź nie są w stanie odważnie przyznać, czy wojna na Ukrainie jest „nasza” czy „nie nasza” bądź też bezmyślnie wierzą w „pokonanie Putina” na Ukrainie? Jak konkretnie i w jakiej postaci ma się zwrócić inwestycja Grzegorza Brauna w organizacyjną jedność z ludźmi, którzy na elementarnym poziomie zaprzeczają jego dotychczasowemu dorobkowi?
Koncesja na Antysystem
Wiemy przecież, iż dla kogoś niewątpliwie tak ideowego dostanie się do Sejmu nie jest celem samym w sobie. Najpewniej zresztą Grzegorz Braun do przyszłego Sejmu z Konfederacji by się dostał, może jeszcze jakieś „biorące” miejsce dostałby jeden-dwóch jego współpracowników – i tyle. Będzie to obecność w Sejmie na licencji Mentzena, któremu „nie wydaje się”, by ukrainizacja Polski miała miejsce, oraz z kontrasygnatą Przytulacza Ukrainek, którego partia „narodowa” jest głównie z nazwy i tylko to ją zaczyna różnić od PiS-u.
ZOBACZ: Pierwsza rocznica przytulenia Ukrainki przez posła Winnickiego
W powyższej postaci obecność Grzegorza Brauna w Sejmie nie ma jednak sensu. Doskonale bowiem wiemy, iż jakakolwiek większość parlamentarna wyłoniona po następnych wyborach przyblokuje działalność posła Brauna mechanizmami pozaprawnymi i to przy aprobacie opozycji, ktokolwiek miałby nią być – czy PiS, czy PO z Lewicą. Niezłomność Grzegorza Brauna zostanie więc w Sejmie rozbrojona, a wcześniej rozdziewiczona przez doktora Sławka i jego Przytulacza. Co więcej, za kimś takim elektorat antysystemowy nie będzie chciał się już ujmować.
Otóż, do tej pory poseł Grzegorz Braun robił w Sejmie dokładnie to, czego należy oczekiwać od polityka realnie antysystemowego – przesuwał granice debaty publicznej, wprowadzał do niej stare, dobre i sprawdzone pojęcia, wyłamywał się ze zgodnego chóru idiotów, bo o ile wyborcy idiotami dopiero się stają w akcie głosowania, to ich reprezentanci w parlamencie są nimi niemal bez wyjątku. Niestety, większość posłów to faktycznie durnie, głupcy, konformiści i wyznawcy rozmaitych „prawd objawionych”, dawanych do wierzenia ludowi przez masowe media. Ci bardziej przebiegli na ogół są z kolei cynikami, którym Polska i Polacy służą wyłącznie do wydojenia z pieniędzy i zasobów. Grzegorz Braun tymczasem skupił się na wykazywaniu Polakom, iż silna i zakorzeniona w niezmiennych wartościach Polska jest potrzebna do czegoś istotnego im samym – nam samym. To właśnie jest ta różnica, za którą Brauna się nienawidzi.
Tymczasem, wejście do Sejmu w sposób koncesjonowany, po uprzedniej zgodzie na bycie schowanym do szafy, adekwatnie niweczy zasadniczy cel obecności posła Brauna w parlamencie. Posłowanie posłowaniu wszak nierówne, chyba iż założymy zgodnie z logiką większości reprezentantów narodu, iż stołek sejmowy jest celem samym w sobie. Wiemy, iż Grzegorz Braun tak nie myśli, stąd zastanawia, czemu w zamian za możliwość odnowienia mandatu poselskiego ma on odprowadzać „podatek” w postaci zgody na marginalizowanie swoich poglądów w Konfederacji.
Mimo wszystko nie
O ile więc założymy, iż celem polityka antysystemowego jest przesuwanie granic debaty publicznej, a mandat poselski to tylko narzędzie ku temu, to musimy też założyć, iż dany polityk ryzykuje również zdemoralizowaniem własnych wyborców.
Temu zresztą podporządkowana jest polityka PiS-u wobec każdego bytu na prawo od siebie. Docelowo chodzi o to, by przekonanie point de reveries, messieurs było trwałe i regularnie potwierdzane. „Żadnych złudzeń, Panowie” – każdy „narodowiec”, „prawicowiec” czy „antysystemowiec” prędzej czy później przejdzie na stronę PiS-u, każdy prędzej czy później stanie się kolejnym wcieleniem Andruszkiewicza, Chruszcza czy Rzymkowskiego, na końcu waszej drogi i tak będzie „mimo wszystko Duda”.
Zatem żadnych złudzeń, Drogi Elektoracie, i tak głosujesz na tych, którzy prędzej czy później zostaną PiS-owcami, zresztą udowodnimy to po wyborach, gdy Twoi „antysystemowcy” zostaną naszymi koalicjantami lub wręcz wystartują z naszych list. Marny więc Twój trud.
Takie utwierdzanie wyborców prawicowych, by myśleli powyższymi kategoriami, może być pielęgnowane przez tych samych polityków, którzy dziś zapewniają, iż po wyborach zachowają cnotę, żeby tuż po nich wejść na ścieżkę „mimo wszystko jakiś PiS-owiec”, no bo przecież Trzaskowski nie lubi Marszu Niepodległości i nie szanuje Dmowskiego, więc jakże to tak. Poza tym, cóż pocznie Polska bez Konfederatów w Sejmie, którzy też będą zaprzeczać ukrainizacji Polski czy głosić konieczność pokonania Putina na Ukrainie, ale będą to robić lepiej, tak trochę bardziej antysystemowo. Zresztą, kto wie, może taka zaakceptowana przez inne partie Konfederacja nakłoni PiS do zmiany nazwy na „Ruch Narodowy” i wtedy Polską będą rządzić narodowcy, hm? Wtedy już nie trzeba będzie popierać nikogo „mimo wszystko”, ale z czystym sumieniem, czyż nie?
ZOBACZ: Konfederacja nie przyznaje się do hasła „To nie nasza wojna” [TYLKO U NAS]
Tymczasem, wielu wyborców Konfederacji zdążyło się już zdemoralizować i uwierzyć, iż poseł Braun jest jakoby „obciążeniem” dla Konfederacji. Ta ostatnia ma rzekomo wewnętrzne badania, które świadczą o tym, iż przekierowanie akcentów na kwestie niskich podatków i schowanie „kontrowersji” Grzegorza Brauna do szafy jest przyczyną wzrostu w sondażach. Problem jednak w tym, iż żadnych badań nie ujawniono, a poza tym nie jest wcale naciąganą teza, iż to właśnie kojarzenie Konfederacji z Grzegorzem Braunem jest przyczyną jej dobrych notowań. Przecież to właśnie Grzegorz Braun jest postacią, o której wraz z Korwinem mówi się w kontekście Konfederacji najwięcej. Co więc zauważa elektorat spoza konfederackiej „bańki”? Bezpłciowy niskopodatkizm czy raczej wyrazisty przekaz antyukrainizacyjny i antywojenny?
Konfederacja do szafy
Odwróćmy jednak sytuację i zastanówmy się, czy to przypadkiem reszta Konfederacji nie jest obciążeniem dla Grzegorza Brauna, a nie na odwrót. Póki co, to przecież Grzegorz Braun daje swą obecnością w Konfederacji rękojmię, iż Mentzeniątka, Bosaczyska i Winniczki są ulepieni z tej samej gliny, co on.
Tymczasem już teraz rozbieżności dotyczą spraw fundamentalnych, ważą się bowiem losy istnienia Polski jako państwa narodowego, czyli państwa, w którym jedynym gospodarzem są Polacy i mniejszości narodowe tradycyjnie Polskę zamieszkujące. Ważą się losy Polski jako potencjalnej strony konfliktu, którego przebieg może zagrażać samemu istnieniu narodu polskiego. W tej sytuacji wysokość podatków doprawdy nie ma żadnego znaczenia. jeżeli ktoś zgina kark przed Systemem, to już przegrał. jeżeli ktoś ma problemy z jednoznacznym określeniem się w kwestiach fundamentalnych, to nie jest żadnym Antysystemem, tylko opcją aspirującą do bycia częścią samego Systemu. Albo więc odrzucamy logikę „mimo wszystko ktoś tam” – ponieważ dana osoba w zasadniczych tematach mówi jak główny nurt – albo jej nie odrzucamy i z klucza „mimo wszystko” można głosować zarówno na Mentzena czy Bosaka, jak i na Dudę czy Morawieckiego. Tym bardziej, iż w 2015 roku PiS przynajmniej próbował oszukiwać, iż jest przeciwko sprowadzaniu do Polski imigrantów, a obecna Konfederacja nie robi choćby tego.
Ukrainian Life Matters
Grzegorz Braun w kwestii ukrainizacji Polski i wciągania naszego kraju do wojny ma rację od początku i to jest kwestia dość oczywista. System zawył dość głośno już wtedy, gdy popularność zdobyły na Twitterze jedynie same hashtagi. w tej chwili zaś wprowadzana jest tylnymi drzwiami państwowa cenzura, z publicznych pieniędzy są finansowani „tropiciele rosyjskiej dezinformacji”, którzy wizerunki i nazwiska osób zaangażowanych w kampanię antyukrainizacyjną i antywojenną publikują wyłącznie w jednym kontekście, tj. podejrzeń o agenturalność na rzecz Rosji. Machina się rozkręca i najprawdopodobniej pod pretekstem „walki z dezinformacją” zawieszone zostaną już choćby pozory reguł demokratycznej gry. Pod pozorem walki z Putinem zostaną wprowadzone standardy, o które podejrzewa się samego Putina. Jednocześnie na polski grunt zostaną zaszczepione standardy znane z Zachodu, tylko w lokalnej odmianie „Ukrainian Life Matters”. To wszystko zresztą dzieje się już teraz, ostatnio nowa poprawność polityczna zakazała polskiej policji podawania statystyk dotyczących narodowości sprawców przestępstw. Skoro rzekomo nie ma żadnej ukrainizacji, to dlaczego statystyki nie są ujawniane? A jeżeli ukrainizacja jednak jest, to kto się teraz przyzna, do jakiego stanu doprowadził państwo polskie? Już teraz zresztą brak należytego nacisku spowodował, iż rząd PiS po cichu umożliwił „tymczasowym” uchodźcom z Ukrainy występowanie o pobyt długoterminowy i stały, podnoszą się też głosy o ukraińskiej reprezentacji w polskim Sejmie.
Wobec powyższego, skoro mamy jednak zacisnąć zęby i przyjąć optykę mimo wszystko Bosak, mimo wszystko Mentzen, mimo wszystko Winnicki, to przyznajmy chociaż – mimo czego konkretnie należy się im głos? Mimo tego, iż boją się pisnąć słowo przeciwko ukrainizacji i przeciwko wciąganiu nas w nie naszą wojnę? Bo jeżeli tak, to znaczy, iż to „wszystko” jest adekwatnie gówno warte, bo wszystkie wartości, dobra i zasoby, z których obrony zrezygnowali, można sprzedać za paczkę fajek albo za ich poselskie stołki. A skoro tak, to gówno warta jest więc wobec tego Polska, bo liczy się tylko to, żeby Winnicki z Bosakiem byli posłami. W międzyczasie wyborcy zostaną nauczeni, iż przecież „tak trzeba”, iż mówienie prawdy o stanie faktycznym nie jest żadną wartością, iż „ten Braun to jednak trochę przesadza” i t. d., i t. d. Tylko iż to wszystko już znamy i doświadczamy tego i bez Konfederacji od początku trwania III RP.
Doraźna koalicja
W 1859 roku premier Piemontu przeprowadził pod nosem Austriaków mobilizację, chcąc sprowokować ją do wypowiedzenia mu wojny. Odrzucił w międzyczasie austriackie ultimatum dotyczące rozbrojenia armii piemonckiej, co doprowadziło bezpośrednio do konfliktu. Zainteresowany wojną Piemont nie był jednak stroną, która tę wojnę wypowiedziała. Ta lekcja z historii może być dziś na swój sposób pouczająca. Tym bardziej, iż Piemont wojnę wygrał.
Grzegorz Braun nie powinien ogłaszać wyjścia z Konfederacji, ale tak długo, jak to możliwe, zachowywać się w jej ramach tak, jakby jawnie przygotowywał się do jej opuszczenia. Powinien on ogłosić mobilizację i zapowiedzieć manewry swoich wojsk pod nosem koalicjantów, słowem: zachowywać się tak, jakby maksymalnie chciał przetestować cierpliwość Mentzena i jego wasali z
RN-u. Zarazem konsekwentnie powinien on lansować przekaz odwołujący się do szczuplejącej zasobności portfela przeciętnego Polaka, do jego obniżającego się poczucia bezpieczeństwa, zarazem nie naginając swojego sztywnego kręgosłupa ideowego. Powinien zostać wykreowany podział na zwolenników ukrainizacji i jej przeciwników, na zwolenników wojny i przeciwników tejże. To reszta Konfederacji ma się opowiedzieć za Braunem albo schować się do szafy, a nie na odwrót. Kto nie z Braunem, ten z Bandą Czworga, a może i teraz z Bandą Pięciorga. Nieważne, czy chcesz niskich czy wysokich podatków, czy jesteś socjalistą czy liberałem, czy jesteś wierzący czy niewierzący – jeżeli nie chcesz wojny i nie chcesz ukrainizacji, to już teraz możesz zostać jednym z nas, a my pozwolimy Tobie pozostać sobą.
Na pokładzie Grzegorza Brauna powinno się znaleźć miejsce dla foliarzy, szurów, onuc, antyszczepów, aby wszyscy oni infekowali debatę publiczną nowymi treściami, najlepiej z poziomu parlamentu. Być może rozpierzchną się oni potem po swoich partiach, partyjkach i koteriach, ale nie będą to osoby z klucza „mimo wszystko”, tylko z zupełnie przeciwnego. Przy Grzegorzu Braunie zostanie tymczasem grupa ludzi, których wierność i tak będzie dużo bardziej sprawdzona, niż jego obecnych koalicjantów. W starciu wyborczym sojusznikiem jest natomiast każdy, kto chce stawić opór ukrainizacji i udziałowi Polski w wojnie, choćby jeżeli (albo tym bardziej wręcz, gdy) dana osoba nie spodoba się Pawłowi Kowalowi, Marcinowi Masnemu czy Krzysztofowi Łukszy. Sytuacja ekonomiczna, wzrost przestępczości wśród cudzoziemców, rozbrajanie armii, te wszystkie zjawiska są sojusznikiem sił, które nie chcą być „mimo wszystko”, ale zamierzają wywrócić stolik.
Nie być niewolnikiem
W związku z przytoczonymi powyżej argumentami wzywam Grzegorza Brauna, aby:
-
ogłosił się od dzisiaj nieformalnym wodzem krucjaty antyukrainizacyjnej i antywojennej na czas kampanii wyborczej i przed nią;
-
ogłosił, iż Leszek Sykulski będzie „jedynką” Konfederacji z okręgu Częstochowa;
-
wrzucił wspomniany przekaz antyukrainizacyjny i antywojenny na czwarty bieg, by w toku kampanii wrzucić go na bieg piąty;
-
wezwał wszystkich ludzi dobrej woli, by utworzyli z nim i jego ugrupowaniem doraźny sojusz wyborczy wokół ww. spraw, bez ingerencji w tożsamość ideową poszczególnych osób i podmiotów;
-
zgromadził wokół siebie mądre głowy, z którymi będzie przeprowadzał regularne burze mózgów – Wielomscy, Sykulski, Zapałowski, Pitoń, Ozdyk, Jabłoński i inne osoby, do których Grzegorz Braun od dawna ma zresztą numery telefonów;
-
spriorytetyzował tematy, którymi się zajmuje, na takie, które wzbudzają emocje ludzi i na takie, których poruszanie jest, póki co, trwonieniem zasobów;
-
zgłaszał możliwie kontrowersyjne interpelacje poselskie i kontynuował podejmowanie działań, którym media zrobią darmową reklamę;
-
zapewnił sobie uzbrojoną w legalnie posiadaną broń ochronę;
-
zadbał nie tylko o strawę duchową, ale o dietę, odnowę biologiczną i przygotował organizm na konkretny wysiłek fizyczny przed jesienią 2023;
-
rozpoczął projekt BRAUN 2025;
-
rozpoczął produkcję gadżetów (jak na przykład niegdyś biało-czerwone krawaty Samoobrony czy też czapki z napisem „Make America Great Again” Trumpa), emitowanie spotów w Internecie promujących „Koronę” i jej działaczy, zaangażował kompetentnych ludzi do emitowania memów, grafik;
-
nawiązał niezależnie od reszty Konfederacji możliwie bliskie kontakty z bazą społeczną, jaką są buntujący się przeciwko wwozowi ukraińskiego zboża rolnicy oraz z każdym, kto z choćby z pobudek ekonomicznych sprzeciwia się ukrainizacji oraz kampanii prowojennej;
-
posługiwał się wizerunkiem jedynego sprawiedliwego, jedynego zbuntowanego, jedynego patrioty spośród 460 posłów w Sejmie;
-
potrenował picie piwa bez krawata z wyborcami, prowadzenie ciągnika, dosiadanie konia i wszystko, czego rezultatem będą zdjęcia pokazujące go następnie jako „jednego z nas”;
-
rozważył utwór, który będzie towarzyszył mu podczas wchodzenia na scenę podczas wieców i przywitania z wyborcami (niczym „Proud to be American” Donalda Trumpa, może Złe Psy – „Urodziłem się w Polsce”?);
-
wreszcie: sprowokował swoje usunięcie z Konfederacji, po czym wyjaśnił je publicznie tym, iż jego przekaz antyukrainizacyjny i antywojenny został odrzucony, wobec czego on jeden pozostaje szermierzem Słusznej Sprawy.
Powyższe punkty nie są receptą na sukces, ale są przynajmniej częścią jedynego słusznego rozwiązania, jakie ma do dyspozycji Grzegorz Braun. Rozwiązania złego, dla którego alternatywą jest rozwiązanie bardzo złe. Są to także jedyne wnioski, jakie logicznie można wysnuć na podstawie powszechnie dostępnych informacji. Całość jest przy tym obarczona niemałym ryzykiem, ale stawka też jest niemała. Kto zaś nie chce wierzyć w słuszność niniejszego wywodu, niech powróci do cytatu przytoczonego na początku tekstu z uwzględnieniem jego Autora.
Przeczytaj także:
J. Międlar: Polityczny taniec na zwłokach ofiar ludobójstwa, czyli Morawiecki zapewnia, iż Ukraina obiecuje…