Ostatnie wystąpienia przedstawicieli nowej administracji USA wprawiły europejskich przywódców w osłupienie i sprowokowały pytania o przyszłość transatlantyckich relacji. Czy jednak faktycznie jesteśmy świadkami rewolucji, która ostatecznie je podważy? Moim zdaniem, niekoniecznie. Choć, jak powiedział klasyk, musi się zmienić wszystko, żeby wszystko pozostało po staremu.
Szok, niedowierzanie, koniec NATO, jakie znaliśmy. Po ostatnich wystąpieniach przedstawicieli nowej amerykańskiej administracji wśród komentatorów z Europy zapanowały minorowe nastroje. Z jednej strony trudno się dziwić. Rozmowa prezydenta Donalda Trumpa z Władimirem Putinem, gromy rzucane na sojuszników przez wiceprezydenta J.D. Vance’a, wreszcie gen. Keith Kellog, amerykański przedstawiciel do spraw Rosji i Ukrainy, który bez ogródek wyklucza udział europejskich przywódców w rozmowach pokojowych. Wszystko to może i powinno niepokoić. Z drugiej jednak strony warto zadać sobie podstawowe pytanie, czy faktycznie jesteśmy świadkami rewolucji, która ostatecznie podważy transatlantyckie relacje? Moim zdaniem, niekoniecznie. Bo czego się w istocie przez te kilka dni dowiedzieliśmy? jeżeli gniewną tyradę J.D. Vance’a sprowadzić do konkretów, to… kilka tam znajdziemy. Na pewno zaś nie znajdziemy tego, czego Europa obawiała się najbardziej. Krótko przed rozpoczęciem Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa jej przewodniczący Christoph Heusgen stwierdził, iż wiceprezydent USA z pewnością ogłosi wycofanie ze Starego Kontynentu części amerykańskich wojsk. Nic takiego nie nastąpiło. Oczywiście nie możemy wykluczyć, iż to w najbliższym czasie się nie stanie, ale pewności co do tego nie mamy.
Idźmy jednak dalej. Amerykanie, ustami samego Trumpa, a ostatnio także szefa Pentagonu Pete’a Hegsetha, powtarzają, iż Europa musi w większym niż dotąd stopniu zatroszczyć się o własne bezpieczeństwo, bo Stany Zjednoczone mają do rozwiązania wiele innych problemów. Nowe? W żadnym razie. Dziś bowiem to nie Rosja stanowi największe wyzwanie dla USA. Jest nim rosnąca potęga Chin. Środek ciężkości globalnej polityki już dawno przesunął się z Europy w rejon Indopacyfiku, i to właśnie w tym miejscu w coraz większym stopniu będą koncentrowali się Amerykanie. To proces trwały i niezależny od tego, kto akurat zasiada w Białym Domu. Eksperci, z którymi rozmawiałem, zgodnie podkreślają, iż taki kurs będą obierać zarówno republikanie, jak i demokraci. Różnice mogą polegać jedynie na tempie zmian i retoryce, która im towarzyszy. I wreszcie rzecz ostatnia – ponawiające się wezwania, by Europa wydawała więcej na zbrojenia. Goszczący w Polsce Pete Hegseth zaakcentował tę kwestię wyjątkowo mocno: „Z naszej strony to nie postulat. To żądanie”. Znów jednak cała rzecz sprowadza się do sposobu, w jaki Amerykanie artykułują swoje racje. Konieczność szybkiego zwiększania wydatków na obronność od dawna nie podlega dyskusji, także wśród europejskich członków NATO. W ubiegłym roku obligatoryjny próg 2% PKB osiągnęły 23 spośród 32 państw członkowskich. Oczywiście to ciągle za mało. Co więcej, sama poprzeczka została zawieszona stanowczo zbyt nisko. Dwa procent w obecnej sytuacji międzynarodowej to anachronizm. Polska na obronność wydaje prawie 5% i postuluje, by na takim właśnie poziomie wyznaczyć sojusznicze minimum. Podobnie zresztą myśli Trump.
Ukraińscy żołnierze ostrzeliwują rosyjskie pozycje z wyrzutni rakietowej BM-21 „Grad”, obwód doniecki.