„Jednorazowi szpiedzy” w Polsce. Ekspert o kulisach: wystarczy jedna rozmowa

news.5v.pl 2 hours ago

Piotr Gruszka: Osoby podejrzane w związku z ostatnimi działaniami sabotażowymi w Polsce można nazwać „jednorazowymi szpiegami”?

Arkadiusz Nyzio: Zacznijmy od porównania. Wszystko wskazuje na to, iż osoby podejrzane o sabotaż — Jewhenij Iwanow i Ołeksandr Kononow — nie były przypadkowymi ludźmi. Pierwszy z nich był już wcześniej skazany za sabotaż w Ukrainie. Wyrok zapadł zaocznie, ale w tamtym kraju był spalony. Z tego powodu trafił na „odcinek polski”, przez Białoruś, czyli pośrednio przez rosyjskiego sojusznika. Drugi, pochodzący z Donbasu, również został zwerbowany i wysłany przez Białoruś do Polski.

To nie byli więc typowi „jednorazowi szpiedzy” — tacy, których pozyskuje się z lokalnej populacji, używa do prostych akcji i potem porzuca. Ci ludzie mieli bardziej zaawansowany sprzęt i powierzone im bardziej skomplikowane zadania.

To przypomina zdarzenia sprzed ubiegłorocznych igrzysk olimpijskich we Francji, kiedy sabotaż na kolei sparaliżował transport w przeddzień zawodów. Nikt nie zginął, ale wybuchła panika.

Jak więc odróżnić „jednorazowych szpiegów” od tych, którzy działają na wyższym poziomie?

Typowy „jednorazowy szpieg” to ktoś, kogo można łatwo zastąpić. Otrzymuje proste zadania — takie, które adekwatnie każdy z nas mógłby wykonać. Na przykład: przygotowanie koktajlu Mołotowa, instrukcje można łatwo znaleźć w internecie, i podpalenie czegoś, napisanie graffiti na budynku NATO, jak to miało miejsce w Estonii, czy przyklejanie werbunkowych nalepek w przestrzeni publicznej — takie rzeczy działy się w Polsce, w Krakowie i Warszawie.

Na Łotwie tacy agenci wybili okna w muzeum dokumentującym walkę o niepodległość, co miało symbolicznie „uderzyć” w antyrosyjskie nastroje. Na Litwie podszywano się telefonicznie pod urzędników ministerstwa, by zdobywać informacje lub szerzyć dezinformację.


Dalszy ciąg artykułu pod materiałem wideo

Ale sprawcy sabotażu na kolei działali inaczej. Oni mieli dostęp do materiałów wybuchowych, które potrafili zdetonować na odległość. Tego nie nauczy się w internecie. Takiej wiedzy nie posiada przeciętny obywatel, ani choćby większość funkcjonariuszy czy żołnierzy.

Ta dwójka w Polsce miała wspólników.

Tak. To potwierdza zatrzymanie kolejnych czterech osób — mieli w Polsce logistyczne zaplecze. Co więcej, zdołali sprawnie uciec z kraju, co pokazuje, iż wiedzieli, co robią i działali według planu. To nie był amatorski sabotaż, ale zaplanowana operacja wywiadowcza.

Działania służb przy zniszczonym fragmencie torowiska na trasie Dęblin-Warszawa przy stacji kolejowej w okolicy miejscowości Mika (17 listopada)Przemysław Piątkowski / PAP

W krajach bałtyckich funkcjonuje interesujące określenie — telegram agents, czyli „agenci z Telegrama”. To zwykle zwykli ludzie, przypadkowi, czasem choćby bandyci, którzy wykonują proste zadania: podpalenia, wandalizm, akcje propagandowe. Dlatego właśnie w kontekście tego, co wydarzyło się w Polsce, widzimy wyraźnie, iż mamy do czynienia z operacją znacznie bardziej zaawansowaną.

Z tego, co wiemy do tej pory, wygląda na to, iż działania te mogły być prowadzone przez Główny Zarząd (GU), czyli rosyjską wojskową służbę wywiadu zagranicznego.

Czy ci ludzie byli kadrowymi oficerami?

Wątpię. Gdyby byli zawodowymi sabotażystami z GU, cała operacja prawdopodobnie przebiegłaby sprawniej. Z drugiej strony nie wiemy, czy ich zadaniem było wyłącznie przeprowadzenie konkretnego aktu sabotażu. Najpewniej była to część większego planu, a działania w Polsce stanowiły tylko element szerszej operacji.

W hierarchii wywiadowczej można wyróżnić różne poziomy działalności. „Jednorazowi szpiedzy” to sam dół tej piramidy. W tym przypadku jednak mówimy o czymś powyżej — o bardziej klasycznej agenturze, zorganizowanej, wyszkolonej i świadomej. Nie są to prawdopodobnie kadrowi oficerowie, ale z pewnością osoby działające w ramach profesjonalnej struktury.

„To cenne dane dla wywiadu”

Jaki był cel Rosji, przygotowując ten sabotaż?

Zrobienie testu odporności państwa i społeczeństwa. Sprawdzenie, jak gwałtownie i w jaki sposób reagują służby, jak zachowują się władze, media, opinia publiczna. To cenne dane dla wywiadu.

Po drugie, taka akcja może służyć dezinformacji i destabilizacji. Wzmacnia antyukraińskie nastroje, wywołuje panikę i nieufność wobec uchodźców. W efekcie społeczeństwo staje się bardziej spolaryzowane, a państwo mniej stabilne.

I proszę zauważyć, jakie to wszystko ma skutki. Wystarczyła jedna operacja, by postawić całe państwo na nogi. W jej następstwie rusza teraz akcja „Horyzont” z udziałem 10 tys. żołnierzy. A przecież koszt tej prowokacji był — relatywnie — praktycznie zerowy.

Coraz częściej choćby zwykłe wypadki czy awarie mogą być w pierwszej chwili odbierane jako potencjalne akty sabotażu i mogą budzić duży niepokój.

Wystarczy, iż dojdzie do zwykłej awarii, na przykład w wodociągach w Krakowie, czy do wykolejenia pociągu z powodu błędu ludzkiego, to natychmiast pojawią się podejrzenia, czy to nie był sabotaż.

Media, służby i opinia publiczna zaczynają reagować, spekulować. Każdy incydent staje się potencjalnym „atakiem”. W efekcie Rosja osiąga efekt psychologiczny, nie podejmując żadnych działań. To niezwykle niebezpieczne, bo wywołuje permanentne napięcie, zarówno w społeczeństwie, jak i w aparacie bezpieczeństwa.

A aparat bezpieczeństwa ma swoje ograniczenia, choćby kadrowe.

Nasze służby bezpieczeństwa, z całym szacunkiem dla ich pracy, nie są szczególnie rozbudowane ani dobrze finansowane. Największa z nich, Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego (ABW), zatrudnia około 4,5 tys. osób, ale tylko część z nich zajmuje się faktycznym kontrwywiadem. To niewielkie zasoby jak na skalę wyzwań, z którymi mamy do czynienia.

A środki finansowe? To niepojęte, jak bardzo Polska nie wyciąga wniosków z chronicznego niedofinansowania służb. Dorzucanie kilku milionów złotych rocznie niczego nie zmieni. To nie jest kwestia punktowego dosypywania pieniędzy, ale systemowej reformy i inwestycji w jakość. Potrzebna jest wieloletnia strategia rozwoju służb, a ich ludziom trzeba zacząć porządnie płacić.

Służby w miejscu znalezienia ślepych nabojów karabinowych na remontowanym odcinku torów kolejowych we wsi Sośnie (21 listopada)Tomasz Wojtasik / PAP

Onet opublikował ostatnio sondaż, w którym ponad 70 proc. Polaków odpowiedziało, iż obawia się wzrostu liczby aktów dywersyjnych w najbliższym czasie.

To bardzo wymowny wynik. Pokazuje, iż operacja informacyjna i psychologiczna odniosła sukces. Rosji nie zawsze chodzi o eksplozję w sensie dosłownym. Czasem chodzi o „wybuch” społecznych emocji — o strach, podejrzliwość, polaryzację. I to właśnie się udało. Wystarczy spojrzeć na liczbę antyukraińskich komentarzy w mediach społecznościowych, także pod wypowiedziami niektórych polskich polityków ze skrajnej prawicy. To namacalny dowód skuteczności rosyjskiej operacji dezinformacyjnej.

Zatem podkreślmy — akcja na kolei to nie był żaden „ukraiński sabotaż”, tylko sabotaż rosyjski wykonany ukraińskimi rękami. Twierdzenie, iż „stali za tym Ukraińcy” jest dokładnie tym, na czym zależy Rosji. I właśnie w takim celu Rosjanie werbują Ukraińców.

„Widać rosnący wpływ ugrupowań otwarcie prorosyjskich”

Czyli Rosja osiągnęła maksymalny efekt przy minimalnych nakładach.

Dokładnie. To modelowe działanie z punktu widzenia rosyjskich służb. I co więcej — ma ono efekty polityczne. W Polsce, jak i w całej Europie, widać rosnący wpływ ugrupowań skrajnych, często otwarcie prorosyjskich.

To zjawisko nie dotyczy tylko nas. Na Słowacji władzę odzyskał Robert Fico, jawnie antyukraiński premier. W Czechach trwa polityczna walka, Andrej Babiš kontra prezydent Petr Pavel — Babiš, nazywany „czeskim Trumpem”, próbuje wrócić do władzy.

Andrej BabišMARTIN DIVISEK / PAP

Dla Rosji to wszystko element jednej układanki. Każdy sabotaż, każda prowokacja, każda kampania dezinformacyjna to kolejna cegiełka w osłabianiu Zachodu od środka. A „jednorazowi szpiedzy” są w tym tylko tanim, ale skutecznym narzędziem.

Do tej listy dochodzą jeszcze jawnie proputinowskie Węgry.

Tak, Węgry to już dawno „przyjęty” teren przez Rosję. Premier Viktor Orbán od dawna prowadzi politykę prorosyjską, a dziś próbuje jeszcze zmontować antyukraiński sojusz z Czechami i Słowacją.

Ale sytuacja wcale nie jest tam przesądzona. Już za kilka miesięcy mogą odbyć się wybory, w których partia TISZA Petera Magyara ma realną szansę odebrać Orbanowi władzę. jeżeli rzeczywiście Zachód „odbiłby” Węgry, to miałoby ogromne znaczenie także dla Polski. Tak czy inaczej, nasza rola, jako kraju frontowego NATO, z kluczową infrastrukturą wojskową w rejonie Rzeszowa, jest i będzie kluczowa.

Czy sądzi Pan, iż będzie możliwe wydobycie tych osób z Białorusi czy Rosji?

Nie widzę realnych szans. Nie ma przecież mowy o żadnej „operacji w stylu Mossadu” — wejściu kinetycznym, porwaniu i sprowadzeniu ich do Polski, choćby gdybyśmy ustalili ich miejsce pobytu. To zupełnie nierealne. Jedyne, co mogłoby sprawić, iż trafiliby w nasze ręce, to ich własny poważny błąd, gdyby wrócili na Ukrainę lub ponownie pojawili się w Polsce, albo w jakimś innym kraju Zachodu. Ale szczerze w to wątpię.

Rosja z pewnością nie będzie współpracować w żadnym zakresie. Ta kwestia jest poza dyskusją. A Białoruś? Owszem, Łukaszenko bywa nieprzewidywalny, ale nie on jest tutaj rozgrywającym. Słowem, musiałby mieć miejsce jakiś nadzwyczajny scenariusz.

Aleksander Łukaszenko i Władimir Putin (sierpień 2025 r.)Gavriil Grigorov / AFP

„To wszystko wymusiło na Rosji ewolucję”

Rosyjski wywiad w Europie ma się dobrze?

Pod koniec 2024 roku dyrektor brytyjskiej służby MI5, Ken McCallum, poinformował, iż po 2022 r. z państw zachodnich wydalono ponad 750 rosyjskich dyplomatów — w praktyce w dużej części oficerów wywiadu działających pod „oficjalnym” przykryciem. Dziś ta liczba prawdopodobnie przekracza już 800, bo kolejne wydalenia w ostatnich miesiącach miały miejsce m.in. w Wielkiej Brytanii, Rumunii czy Estonii.

W Polsce w tym roku zamykamy ostatni rosyjski konsulat — w Gdańsku. To oznacza dalsze ograniczenie działalności tzw. wywiadu placówkowego, czyli tego prowadzonego z ambasad i konsulatów. Taki krok wpływa na całą strukturę siatek wywiadowczych, zmuszając Rosję do szukania nowych metod działania.

Kolejnym czynnikiem jest silna obecność NATO w regionie. Więcej żołnierzy, sprzętu i infrastruktury oznacza również większą aktywność kontrwywiadowczą i lepsze wsparcie informacyjne ze strony zachodnich służb. W efekcie mamy dziś silniejszy reżim bezpieczeństwa kontrwywiadowczego niż jeszcze kilka lat temu.

To wszystko wymusiło na Rosji ewolucję — konieczność uzupełnienia klasycznych działań wywiadowczych innymi, bardziej elastycznymi formami. Jednym z efektów tej zmiany jest właśnie zjawisko tzw. jednorazowych szpiegów.

Po ograniczeniu działań oficerów wywiadu przy przykryciem dyplomatów, Rosja rozwija tzw. wywiad nielegalny, prowadzony poza oficjalnymi placówkami. To oznacza wykorzystanie tzw. nielegałów — oficerów działających w branżach, które naturalnie umożliwiają podróżowanie i nawiązywanie kontaktów.

Jakie to branże?

Doskonałe „przykrywki” to m.in. media, nauka, turystyka czy sektor NGO. Dziennikarz spotykający się z ludźmi nie budzi podejrzeń. Naukowiec, który jeździ na konferencje czy stypendia również nie. To idealne środowiska dla operacji wywiadowczych.

Poza tym mamy jeszcze zjawisko, które nazywa się „wywiadem z terytorium”. Oznacza to działania prowadzone nie bezpośrednio w kraju, który jest celem, ale np. w państwach trzecich — przez pośredników. Werbowanie ludzi na neutralnym terytorium, zdalne zadaniowanie, łączność przez aplikacje takie jak Telegram.

To właśnie tam rodzą się ci nowi, często nieświadomi „telegramowi agenci” — ludzie, którzy nie są „profesjonalnymi” szpiegami, ale wykonują określone zadania w imię cudzych interesów.

Polska jest trudnym terytorium dla rosyjskiego wywiadu?

Nie tak trudnym, jak byśmy chcieli, żeby była. Skali „nasycenia” Polski agenturą nie da się dokładnie oszacować. W kryminologii istnieje pojęcie „ciemnej liczby przestępstw” — oznacza ono różnicę między rzeczywistą liczbą popełnianych przestępstw a tymi, o których wiemy. W przypadku szpiegostwa ta „ciemna liczba” jest prawdopodobnie ogromna.

Jeśli więc wiemy o kilkudziesięciu osobach zatrzymanych za działalność szpiegowską, to realna liczba osób prowadzących taką działalność w Polsce może być wielokrotnie większa.

Jako państwo, umiemy sobie z tym problemem radzić?

Staramy się. To nie jest kwestia samego profesjonalizmu służb, raczej systemowego podejścia: potrzeby większej koordynacji, konsekwentnego finansowania, a także świadomości społecznej. Miejmy nadzieję, iż takie wydarzenia jak ostatnie akcje sabotażowe na kolei staną się impulsem do głębszej refleksji i do zmian, które realnie utrudnią rosyjskiemu wywiadowi operowanie na naszym terytorium.

I być może już widzimy pierwsze symptomy takiego myślenia. Właśnie ogłoszono plan powołania Narodowego Biura Śledczego (NBS) — nowej, wyspecjalizowanej jednostki w strukturze policji, która ma powstać z połączenia CBŚP (Centralnego Biura Śledczego Policji) i CBZC (Centralnego Biura Zwalczania Cyberprzestępczości). Ma być ono, jak twierdzi sama Policja, między innym odpowiedzią na falę sabotażu i dywersji. To oczywiście dopiero początek, ale można mieć nadzieję, iż NBS stanie się elementem nowego, bardziej zintegrowanego systemu bezpieczeństwa, który będzie w stanie reagować szybciej i skuteczniej.

„Miał dostać 3 tys. euro”

Jak wygląda rekrutacja takich „jednorazowych szpiegów”?

Mamy sporo ciekawych przykładów. Jeden z najbardziej znamiennych to przypadek Kolumbijczyka, Andrésa de la Cruza. Młody, około 27-letni mężczyzna, korzystający z ruchu bezwizowego. Kolumbijczycy mogą swobodnie wjeżdżać do wielu państw europejskich, w tym do Polski czy Czech.

W czerwcu 2024 r. próbował podpalić zajezdnię autobusową w Pradze. Został zatrzymany, a potem okazało się, iż przygotowywał się również do podpalenia centrum handlowego w tym samym mieście. Co więcej — wcześniej odpowiadał za podpalenia dwóch składów budowlanych w Polsce: w Warszawie i Radomiu.

Kim był?

Kompletnym amatorem. Nie miał żadnego przygotowania, zostawił po sobie mnóstwo śladów, a kamery miejskie zarejestrowały jego działania krok po kroku. Czesi zebrali tak dużo dowodów, iż de la Cruz gwałtownie przyznał się do winy.

A jak został zwerbowany?

Zwyczajnie, przez Telegram. Otrzymał propozycję „zarobku”, instrukcje, jak przygotować koktajl Mołotowa, jakie obiekty obserwować i podpalić. Komunikował się z człowiekiem o pseudonimie Adrian, który obiecał mu 3 tysiące euro za wykonanie zadania. Dla de la Cruza to ogromna suma — w Kolumbii taka kwota odpowiada mniej więcej półrocznym zarobkom. Dla Rosji to z kolei wydatek całkowicie symboliczny. Dlatego rekrutowanie takich osób jest tanie i proste.

Rosjanie często płacą zresztą tylko połowę zaliczki, a resztę dopiero po wykonaniu zadania — co w praktyce oznacza, iż wielu „agentów” nigdy tych pieniędzy nie widzi. Ale to nie ma znaczenia. Sam de la Cruz przyznał, iż jego motywacje były czysto finansowe. Nie miał żadnego pojęcia o Polsce, Czechach czy Ukrainie — ani tym bardziej o tym, w czyim interesie działa.

To świetnie pokazuje, jak funkcjonuje „ekonomia jednorazowych szpiegów”. Rekrutowani są ludzie przypadkowi, często sfrustrowani, poszukujący pieniędzy albo sensacji. Przydatne, ale niekonieczne, jest podstawowe przeszkolenie wojskowe — np. w Kolumbii służba wojskowa jest obowiązkowa, więc łatwo znaleźć kogoś, kto potrafi obsłużyć broń czy wykonać proste zadanie.

Rekrutacja odbywa się przez czaty, fora, grupy w mediach społecznościowych. Tam, gdzie pojawia się radykalny przekaz lub treści konspiracyjne, Rosjanie mają swoich obserwatorów. Wystarczy jedna rozmowa, obietnica pieniędzy — i człowiek może stać się narzędziem.

I takich przypadków jest coraz więcej, ponad sto w całej Europie. To zjawisko systemowe. Innym interesującym przykładem jest chociażby Maksim Siergiejew, hokeista Zagłębia Sosnowiec, który również znalazł się w orbicie rosyjskich działań.

W Polsce było głośno o tym przypadku.

Tak. Około 20-letni Rosjanin przyjechał do Polski jeszcze przed pełnoskalową inwazją na Ukrainę. Grał w hokeja, ale był zawodnikiem przeciętnym i, co tu dużo mówić, niemal nie zarabiał.

Podobnie jak w przypadku Kolumbijczyka de la Cruza, również jego skusiły pieniądze. Nie ma żadnych przesłanek, by przypuszczać, iż za jego przyjazdem do Polski stały inne motywy — polityczne czy ideologiczne.

Werbunek wyglądał niemal identycznie: wszystko odbyło się przez Telegram. Obiecano mu wynagrodzenie w kryptowalucie, co stało się wręcz motywem przewodnim tego typu operacji. W jego przypadku zleceniodawcą był ktoś podpisujący się jako Andriej.

Z początku Siergiejew miał zajmować się rozpowszechnianiem propagandy i dezinformacji w internecie. Pisał bzdury w sieci — treść tych wpisów jest znana. Potem został „zadaniowany” do działań bardziej operacyjnych: miał obserwować dworzec kolejowy w Przemyślu i obiekty wojskowe.

Tyle iż był kompletnym amatorem. Wynajął mieszkanie w pobliżu fabryki, którą miał obserwować, ale miał problem choćby z obsługą kamer. Dlatego miał dostać nowe — zasilane energią słoneczną (to też znany motyw). Zabezpieczono stertę świadczących na jego niekorzyść materiałów, filmów i zdjęć, w tym materiały Grupy Wagnera. Wobec takiej liczby dowodów dobrowolnie poddał się karze.

Rosja z góry skazuje tych ludzi na straty.

Dokładnie tak. To element kalkulacji. Dla Rosji to żaden koszt. jeżeli taki agent zostanie złapany czy zginie w akcji, to trudno. To tanie, wymienne narzędzia. A jeżeli uda im się wykonać zadanie, to sytuacja podwójnie korzystna.

***

*Arkadiusz Nyzio, wykładowca Uniwersytetu Jagiellońskiego i Uniwersytetu Andrzeja Frycza Modrzewskiego. Zajmuje się problematyką bezpieczeństwa wewnętrznego.

Read Entire Article