Niniejszy tekst to krótki zbiór moich rozważań i wniosków, które wyciągnąłem po wielu latach uczestniczenia w ułudzie zwanej wyborami. Szczerze mówiąc, nigdy nie byłem „fetyszystą” wysokiej frekwencji wyborczej i pytany odpowiadałem: jeżeli się nie interesujesz polityką, to nie głosuj, to przecież żaden obowiązek (jak zwykło się nam tę czynność przedstawiać), a niebranie udziału w wyborach jest dokładnie takim samym prawem, jak branie w nich udziału.
Liczę sobie 38 wiosen czyli prawa wyborcze mam dokładnie od 20 lat i niemal we wszystkich wyborach uczestniczyłem. Dlaczego? Właśnie dlatego, iż od bardzo młodego wieku byłem rozpolitykowany i uważnie śledziłem naszą scenę, a następnie szedłem do urny, by zagłosować. Niestety zwykle „przeciw”, lub by wybrać tzw. „mniejsze zło” – nie oszukujmy się – dokładnie tak samo, jak większość z nas, ludzi nie będących wyznawcami którejś z partii (zakładam, iż nasi Czytelnicy nimi nie są).
Szantaż emocjonalny
Mam dość! Tak powiedziałem sobie w 2020 roku, kiedy to szalę goryczy przelała u mnie druga tura wyborów prezydenckich, czyli słynne „starcie tytanów” – Andrzej Duda kontra Rafał Trzaskowski. Wówczas to doszło do mnie, iż w związku z tymi wyborami społeczeństwo poddawane jest zjawisku histerii, o której możemy śmiało powiedzieć – szantaż emocjonalny!
Na tym bowiem opiera się zdecydowana większość przekazu politycznego kierowanego do wewnątrz „Tenkraju”. Cała debata publiczna w głównym obiegu wyzuta jest z jakichkolwiek rozsądnych przemyśleń i logicznej argumentacji, iż o programach wyborczych nie wspomnę. Właśnie wtedy uznałem, iż po pierwsze nie będę poddawać się temu szantażowi, a po drugie najzwyczajniej w świecie nie mam na kogo zagłosować! Zostałem w domu.
Kończące się kadencje oraz nieszczęsna kampania wyborcza tylko utwierdziły mnie w tych dwóch wnioskach i adekwatnie na tym mógłbym zakończyć, ale rozwinę nieco myśl. Głównie dlatego, żeby zbiorczo odpowiedzieć na większość kontrargumentów, które są mi przedstawiane, kiedy mówię o tym, iż nie mam zamiaru iść na wybory – uznajmy to za prawo publicysty.
Zagłosuj, bo inni zrobią to za Ciebie!
Rozmaite kampanie społeczne, które przedstawiają nam właśnie takie hasło, to chyba moja „ulubiona” narracja, na którą odpowiadam: bardzo proszę! Niech inni idą zagłosować – ich prawo! Niechże choćby zagłosują na takich, z którymi się fundamentalnie nie zgadzam – wolna wola!
Jeżeli natomiast komuś się wydaje, iż nie głosując pozwalam innym zrobić to za siebie, to znaczy, iż jest średnio zorganizowany intelektualnie lub zwyczajnie nie rozumie idei wyborów.
Odpowiadam również entuzjastom głosowania, iż wszystkie ważne decyzje dotyczące Polski zapadają w tej chwili za oceanem lub ewentualnie za naszą zachodnią granicą, co (jak słusznie zauważył kol. Tomasz Jankowski) paradoksalnie ratuje nas przed wieloma głupimi decyzjami, które, podjęte przez polskie „władze”, mogłyby zaważyć na naszym bezpieczeństwie. To bardzo smutne, ale tak naprawdę jedyne, na co mają wpływ tubylcze „elity polityczne” to rozdział stanowisk na „placu zabaw”, czyli w spółkach skarbu państwa, radach nadzorczych, spółkach miejskich oraz urzędach.
Komu prawa wyborcze?
Bardzo mi się podobało, jak przed poprzednimi wyborami skomentował udział w nich polski komik Paweł Chałupka: „Zbliżają się wybory i koniecznie musimy wziąć w nich udział. To jest naprawdę bardzo ważne, kto będzie nas (wulgarne określenie kopulacji) przez kolejne 4 lata!”.
Agnieszka Holland natomiast powiedziała gdzieś ostatnio, iż odebrałaby prawa wyborcze mężczyznom na jakiś czas i wiecie Państwo co? Ja się z tym zgadzam! Zmieniajmy się co kadencje – kobiety, później mężczyźni. Idźmy dalej i spełnijmy postulat Szymona Hołowni o tym, by nadać prawa wyborcze od 16 roku życia, albo choćby od 8! To niczego nie zmieni!
Wybory odbędą się, ktoś je wygra, utworzy rząd i rozdzieli stanowiska. My obudzimy się pod nowymi rządami i co? Słońce przez cały czas będzie wstawać na wschodzie, trawa będzie zielona, krowy będą dawać mleko, dziury w niebie nie wyrwie, a (cytując klasyka) „w związkach homoseksualnych przez cały czas będzie się rodzić tyle samo (lub choćby więcej) dzieci, co w heteroseksualnych”.
Bez wpływu na rzeczywistość
Tak, żartuję sobie z tego, bo cóż mi pozostało? Wybory mają realny wpływ na życie tylko funkcjonariuszy państwowych, bo od tego zależy ich byt i jasne jest dla mnie, iż oni agitują za swoimi pracodawcami (co samo w sobie jest kuriozum, bo to przecież my tu jesteśmy płatnikami).
W kluczowych sprawach, takich jak polityka zagraniczna, wszystkie ugrupowania, które zarejestrowały komitety mają z grubsza te same, proatlantyckie poglądy, a raczej przekaz, który muszą utrzymywać – bezalternatywny, egzotyczny sojusz z USA i dogmatyczne poleganie wyłącznie na NATO oraz Unii Europejskiej. Tak to widzę.
Oho! Przy tej okazji zwykle budzi się aktyw oraz wyznawcy partii Sławomira Mentzena, Krzysztofa Bosaka i Grzegorza Brauna. Nie ukrywam, iż pokładałem pewną nadzieję w tym trzecim, ale bardzo gwałtownie mi przeszło…
Konfabulacja
„To już teraz! Tej siły już nie zatrzymacie! Nowa jakość w polityce! Idziemy wywrócić stolik! Antysystem!”. Ileż razy wcześniej to słyszeliśmy? Wymieńmy niektóre „nowe jakości”.
ZChN, KPN, UPR, AWS, LPR, Palikot, Razem, RN, Nowoczesna, KNP, Wolność, Kukiz15, teraz Konfederacja i Lewica, a po drodze jeszcze mnóstwo innych przybudówek większych lub mniejszych. Jakie były drogi polityczne tych ugrupowań? Gdzież są dziś ich liderzy? W całej historii III RP była według mnie tylko jedna formacja, która stanowiła autentyczny zryw społeczny – Samoobrona. Możemy się zgadzać lub nie z jej postulatami i decyzjami politycznymi, ale najlepszym dowodem na autentyczność tego ruchu jest fakt, iż jego założyciel i lider nie żyje – dopadł go „seryjny samobójca”.
Jeśli zaś chodzi o Konfederację, to jest ona tylko kolejnym „wentylem bezpieczeństwa” mającym upuszczać parę ze słusznie rozgniewanego narodu. Wszyscy liderzy tego tworu weszli weń całkowicie świadomie i cynicznie, a ich celem jest tylko utrzymanie się na politycznej powierzchni, zapewniając sobie tym samym dobry sposób na życie (patrz – Janusz Korwin-Mikke). Najlepszym dowodem na to jest cyrk, jaki robią przy okazji tzw. prawyborów oraz tworzenia list wyborczych.
Mały wielki zbiór
Cóż to za pokraczna formacja, która pełna jest wewnętrznych sprzeczności i mówi po prostu to, co ludzie (target polityczny) chcieliby usłyszeć. Przykład? Proszę bardzo – co jest oficjalnym stanowiskiem Konfederacji w sprawie uciekinierów z Ukrainy? Braunowskie „stop ukrainizacji Polski” czy mentzenowskie „nie widzę takiego problemu”?
Nie przekonuje mnie tłumaczenie profesora Andrzeja Zapałowskiego odpowiadającego na pytanie kol. Przemysława Piasty, iż Konfederacja jest zbiorem formacji na wzór amerykańskich republikanów, którzy wewnątrz mają wiele frakcji. Ten frazes jest obecny od samego początku, ale w moim odczuciu to albo miałkie tłumaczenie, bez odniesienia do rzeczywistości, albo potworna niekonsekwencja. Przecież nie jest to wielka partia, która sama w sobie może stanowić jeden z dwóch antagonistycznych obozów. Ten podział wyklarował się prawie 20 lat temu i jest starannie pielęgnowany przez klasę polityczną. To PO-PiS, którego rzekomo konfederaci tak nienawidzą.
Sposób na życie
Niechże więc zagrają w otwarte karty i zadeklarują poparcie dla takiego „duopolu”, wskazując przy okazji komu, gdzie jest bliżej lub zaniechają tej retoryki, bo stała się ona zwyczajnie groteskowa jak i cała Konfederacja. Widać przecież wyraźnie, iż zdecydowana większość kandydatów z tej listy to ludzie, którzy chcą, by polityka stała się po prostu ich „zawodem”, sposobem na życie i zarabianie pieniędzy.
Darujmy też sobie historie o „młodym, prężnym przedsiębiorcy”, doktorze Mentzenie, ponieważ uprawia on politykę „tiktokowo-piwkową”, a spytany w debacie przez Ryszarda Petru (znanego tuza intelektu) o kilka konkretów związanych z zarządzaniem państwem odpowiada, iż „to takie żarty były”. Cała Konfederacja jest jednym, wielkim żartem…
Prawdziwi antysystemowcy
Czyli mniejsze komitety, które prężnie działają, głównie w Internecie. Nie będę ich wszystkich wymieniał, bo szkoda czasu. Cóż z tego, iż wielu z nich głosi całkiem sensowne hasła? Niemal wszyscy mają ten sam problem – nieautentycznych liderów, którzy zwyczajnie „przebierają nogami” do władzy z tych samych powodów, co wyżej wymienieni.
Polacy mają od niepamiętnych czasów tę przypadłość, iż muszą mieć kogoś, do kogo zwrócą się i krzykną „Wodzu, prowadź!”. Praktycznie wszystkie inicjatywy budowane są wokół liderów i to samo w sobie nie byłoby złe, gdyby nie ta nasza przypadłość. Wynika z niej bowiem natychmiastowe uczynienie z takiego lidera „totemu”, kapłana albo wręcz pół-boga wokół którego tworzy się nie grupa sympatyków, a sekta wyznawców. Wystarczy zerknąć chociażby na to, co dzieje się w komentarzach internetowych przy okazji aktywności liderów sekt – to jest straszne! Każdy jest „jedyny” i tylko „on jeden, wódz” ma rację!
W takim układzie wystarczy „zrzucać” ludziom kolejnych liderów, którzy we adekwatnym czasie wyrosną na tyle, by stworzyć ugrupowanie wchodzące do Sejmu (a tam już zostanie odpowiednio uformowane), albo będą popierać (mniej lub bardziej wprost) którąś z większych partii. Czekam teraz z niecierpliwością na powtórki z akcji „mimo wszystko Duda” lub „oddajemy głos na X, bo są nam bliżsi kulturowo”.
Oczywiście, istnieją mniejsze inicjatywy polityczne, które obserwuję z zaciekawieniem i zgadzam się z nimi, ale nie zarejestrowały komitetów, więc nie będę o nich pisał przy tej okazji.
Kiedy pójdę na wybory?
Klasa polityczna – to jest największy problem – tworzą ją w większości ludzie nieuczciwi, głupi i arywiści. Tyczy się to całości sceny politycznej, której podział na lewicę i prawicę już dawno stracił sens. Wystarczy na chwilę wyjść z bańki medialnej naszego środowiska i prześledzić debatę publiczną w głównym nurcie. Przecież to urąga wszelkim normom intelektualnym i etycznym!
Gadające głowy – idole swoich wyznawców pohukują na siebie, posługując się jakimiś strzępami myśli politycznej. Poszczególni aktorzy teatru politycznego skaczą sobie do gardeł o „michałki”, a w sprawach, które mnie interesują mówią tym samym głosem, licytując się o skalę łajdactwa lub zaangażowania w obowiązującą aktualnie narrację. w tej chwili to wygląda to tak: „Pan jesteś ruska onuca, a my tu najbardziej kochamy wolny świat! O nie, nie, nie! To Pan jesteś ruska onuca, a my najbardziej kochamy wolny świat! Wy, proszę Pana, tylko kradliście i afery robiliście! O nie, nie, nie! Wy, proszę Pana, kradniecie bardziej, a Wasze afery są większe!”.
To przypomina oglądanie awantur w piaskownicy, które muszą się skończyć zawsze wykrzyczanym „chyba Ty!” i byłoby to choćby śmieszne, gdyby nie chodziło o Polskę…
W poszukiwaniu mniejszego dobra
Spytam tak już poważnie: duży kraj, położony w strategicznym miejscu Europy spośród niemal 40 mln mieszkańców nie jest w stanie wytworzyć poważnej klasy politycznej? Czy naprawdę Polacy nie potrafią w swojej masie rozsądnie oceniać polityków i potrzebują być „kibolami partyjnymi”?
Co ciekawe, kiedy mówię gdzieś o tym, iż nie idę na wybory i korzystam ze swojego prawa do niegłosowania, ponieważ nie mam na kogo, to natychmiast słyszę od wyznawców: „to tak, jakbyś zagłosował na X (tu wstawiamy nazwę którejkolwiek sekty politycznej III RP)”. Następnie zaczynają argumentować z fanatycznym przekonaniem i wiarą, iż trzeba zagłosować na X bo inaczej wygra Y, lub odwrotnie! Trzeba przecież zagłosować przeciw X lub Y lub przynajmniej wybrać mniejsze zło!
Otóż nie trzeba! Ja tego nie zrobię i wielu moich znajomych również. Mam dość i wysiadam z tej karuzeli absurdu, ponieważ zbyt wiele już razy wybierałem to mityczne „mniejsze zło”. Finalnie okazywało się ono takim samym złem lub przesuwało granice przyzwoitości, która w tej chwili już chyba choćby nie istnieje…
Jestem realistą, więc nie oczekuję ideału, czystego dobra, ale pójdę na wybory i zagłosuję jeżeli dostrzegę choćby jakieś mniejsze dobro. Czy to tak wiele po przeszło trzech dekadach „wolnej Polski”?
Bartosz Iwicki