„Jeśli prawdę można wypowiedzieć tylko szeptem, to znaczy, iż kraj opanowany został przez wrogów” – powiedział Wilhelm Schwobel i niestety miał rację. Trafność tego aforyzmu doceniłem dopiero niedawno. prawdopodobnie dlatego, iż wychowałem się, dorastałem, a potem przez wiele lat żyłem w kraju, gdzie prawdę, lub to co za prawdę uważamy, nawykliśmy mówić głośno.
Co prawda przez całe dekady mówienie czegoś, co było nie w smak głównemu nurtowi oznaczało mówienie do ściany, jednak zasadniczo rozprawiać można było niemal na każdy temat. Ryzykując co najwyżej śmiertelne znużenie wąskiego audytorium. Rzecz jasna zdarzały się wyjątki, tematy niebezpieczne i jeszcze bardziej niebezpieczne. Poruszający je straceńcy byli poddawani społecznemu ostracyzmowi. A od czasu do czasu choćby publicznie linczowani i skazywani na cywilną śmierć. Taki los spotkał choćby nieodżałowanego Dariusza Ratajczaka, którego nienawistnicy spod znaku tolerancji ukarali śmiercią w jak najbardziej dosłownym tego słowa znaczeniu.
Ogólnie było jednak nieźle. Szczególnie w oczach tych, którzy tak jak ja zobaczyli kawałek świata, bez wątpliwego pośrednictwa szklanego ekranu. W szerszej perspektywie nie wyglądało to źle. Tym bardziej, iż za tło robił wówczas skrępowany polityczną poprawnością europejski zachód i euroazjatycki wschód, dla którego wolność słowa nigdy nie była przesadną wartością.
Każda bajka jednak kiedyś się kończy, a malownicze kolorowe miraże zastępuje szara, brutalna rzeczywistość. Symbolicznym momentem pęknięcia bańki był wybuch wojny, ale to tylko data umowna. W końcu do tego konfliktu wszystkie strony przygotowywały się nie tygodniami, nie miesiącami, ale latami. Polska z cichej i szczęśliwie zapomnianej przez wszystkich prowincji, stała się nagle zapleczem głównego teatru działań. W tym przedstawieniu póki co jeszcze stoimy na zapleczu, wyznaczono nam bowiem rolę pracowników technicznych zajmujących się obsługą maszyn teatralnych i przestawianiem elementów dekoracji. Mamy to jednak robić sprawnie i fachowo, bez niepożądanych pomruków.
Zaczęło się od cenzury. Najpierw pojedyncze portale i strony internetowe niewielkich ideowych środowisk. Oraz pierwsze redakcje. Potem kolejne. I jeszcze kolejne. Niczym w „Procesie” Kafki treści znikały (i znikają) z przestrzeni publicznej na podstawie tajnych zarządzeń tajnych organów. I choć partyjni aparatczycy przechwalają się, iż to na ich polecenie ABW walczy wolnością prasy, sama zainteresowana nie potwierdza. Pytana wprost, choćby w poselskich interpelacjach, odpowiada: nie mamy pańskiego płaszcza i co pan nam zrobi?
W międzyczasie, na fali rusofobicznego amoku, rozpoczęły się prześladowania w zakładach pracy. Ich ofiarą padli liczni publicyści, ale i osoby całkiem prywatne. Największą skalę to bulwersujące zjawisko przyjęło jednak w środowiskach akademickich. Naukowcy z wielkim, uznanym międzynarodowo dorobkiem, tacy jak prof. Anna Raźny czy prof. Stanisław Bieleń, zostali poddani faktycznemu ostracyzmowi. Niejednokrotnie wręcz odsunięci od życia akademickiego.
To jednak niestety nie koniec. Po ocenzurowaniu internetu i prześladowaniu osób opiniotwórczych, przyszedł czas na zastraszanie zwykłych ludzi. Wyrokiem Sądu Okręgowego w Legnicy 72-letni pan Henryk Mikietyn został skazany na 3 miesiące aresztu w zawieszeniu na 2 lata, obowiązek 6 miesięcznej pracy na rzecz poszkodowanych Ukraińców, przepadek telefonu jako narzędzia przestępstwa, opłacenie ogłoszenia wyroku w gazecie oraz grzywnę. Jego „przestępstwo” polegało na tym, iż na temat wojny rosyjsko-ukraińskiej miał zdanie inne niż rząd. Mianowicie uważał, iż nie wszystkie racje są po stronie ukraińskiej. Nie jest to jedyny tego typu wyrok.
Pani Renata Cygan, księgowa z Sosnowca otrzymała wyrok nakazowy z Art. 257 Kodeksu Karnego. Inkryminowany zapis brzmi: „Kto publicznie znieważa grupę ludności albo poszczególną osobę z powodu jej przynależności narodowej, etnicznej, rasowej, wyznaniowej albo z powodu jej bezwyznaniowości lub z takich powodów narusza nietykalność cielesną innej osoby, podlega karze więzienia do lat 3.”.
Na czym polegało straszliwe „przestępstwo” pani Renaty? Otóż w mediach społecznościowych wyrażała się niepochlebnie o banderowcach i „bandziorowcach” (to neologizm, nie mający definicji słownikowej). Prokuratura, a za nią sąd, uznały, ze te określenia są tożsame ze słowem „Ukraińcy”. Być może na zasadzie: uderz w stół, nożyce się odezwą.
To co najbardziej uderza w tej sprawie to jednak sposób prowadzenia „śledztwa”. Mimo, iż autorstwo zarzucanego czynu jest tu bezsporne, prokuratura uznała za stosowne m.in. przesłuchać sąsiadów pani Renaty. Co miało to wnieść do sprawy? – nie wiadomo. Można zatem odnieść wrażenie, iż była to próba zastraszenia poprzez wywarcie presji społecznej.
Po opublikowaniu tych spraw dostałem z całej Polski całą masę informacji o osobach, które dotknęły podobne absurdalne szykany. Pani Marzena spod Wrocławia stanęła przed sądem za „pochwalanie wojny w Ukrainie.” Jak podała prasa „w jej postach można było dostrzec zachwyt Putinem”. Straszliwa zbrodnia. Pan Damian ze Śląska miał obrażać osoby narodowości ukraińskiej w mediach społecznościowych w sposób bliżej nieokreślony. I tak dalej, i tak dalej.
Można by sprawę skwitować stwierdzeniem: szczęśliwa Polska. Bo przecież musi być szczęśliwym kraj w którym policja i prokuratura nudzą się do tego stopnia, iż muszą wymyślać sobie przestępstwa i przestępców. Jednak nie jest mi do śmiechu. Dlatego, iż ci którzy powinni dbać o nasze bezpieczeństwo, ci którym powinniśmy ufać, na polecenie swych politycznych pryncypałów bez zmrożenia oka łamią prawo. Biorą udział w operacji zastraszania obywateli. Zamykania im ust.
Bo przecież nie chodzi tu o pana Henryka, panią Renate czy innych. Chodzi o to by zasiać strach. Byśmy bali się mówić i pisać tego, o czym myślimy. By odebrać nam wolność.
Nie dajmy się zastraszyć. Wolność słowa jest pierwszą i najważniejszą z wolności. jeżeli pozwolimy ją sobie odebrać, niedługo utracimy kolejne. Wolność sumienia, wolność zgromadzeń i wolność osobistą. Wtedy obudzimy się w ponurym autorytaryzmie. Wtedy będzie już za późno.
Przemysław Piasta