Góral z ORP „Gryf”

polska-zbrojna.pl 12 hours ago

We wrześniu 1939 roku walczył na pokładzie ORP „Gryf”, dumy marynarki wojennej II Rzeczypospolitej, potem bronił Helu przed Niemcami… Porucznik Stanisław Pyrek, ostatni załogant „Gryfa”, dożył 100 lat. Choć służba w marynarce i wojna były krótkim i dramatycznym epizodem jego długiego życia, wspominał je jako najpiękniejsze chwile.

Okolicznościowa pocztówka z ORP „Gryf”. Archiwum Piotra Korczyńskiego.

Marynarka wojenna II Rzeczypospolitej była formacją niewielką, ale szczególnie elitarną. Rekrutowani do niej kandydaci nie tylko musieli wykazać się stuprocentowym zdrowiem, ale i narodowością polską. Stanisław Pyrek był jednym z ośmiu, którzy zgłosili się do służby w Marynarce Wojennej z południa Polski. Ostrą selekcję przeszło tylko dwóch – jednym z nich był Pyrek. W trakcie wstępnego szkolenia wojskowego gwałtownie zauważono techniczne zdolności młodego górala i po dwóch miesiącach „unitarki”, w czerwcu 1939 roku Pyrek trafił do Szkoły Specjalistów Morskich, która mieściła się na hulku ORP „Bałtyk” zacumowanym w porcie Gdynia-Oksywie. Tam ukończył kurs minera, za pomocą którego trafił na chlubę Polskiej Marynarki Wojennej – ORP „Gryf”. Ten największy okręt wojenny II Rzeczypospolitej był stawiaczem min (brał na pokład maksymalnie 300 min), który jednocześnie posiadał silną artylerię, nieustępującą kontrtorpedowcom, jak ówcześnie nazywano niszczyciele. Jednak jego poważnym mankamentem była prędkość – rozwijał maksymalnie jedynie 20 węzłów. Okręt uzbrojony był w sześć dział 120 mm, dwa działa przeciwlotnicze 75 mm i cztery karabiny maszynowe. Gdyby nie jego mała prędkość, mógłby na Bałtyku uchodzić za lekki krążownik. Zadaniem marynarza Pyrka na tym okręcie było uzbrajanie min przed zrzuceniem ich z torów do morza.

REKLAMA

W ogniu Luftwaffe i Kriegsmarine

ORP „Gryf” należał, obok niszczyciela ORP „Wicher”, do tych nawodnych okrętów wojennych, które Dowództwo Marynarki Wojennej przeznaczyło do obrony Wybrzeża w nadchodzącej wojnie. Reszta polskich niszczycieli ostatniego dnia pokoju odpłynęła do sojuszniczej Wielkiej Brytanii. Marynarze wszystkich polskich okrętów wojennych znacznie wcześniej od swych kolegów z formacji lądowych Wojska Polskiego zdali sobie sprawę, iż wojna jest nieuchronna. Już w letnich miesiącach 1939 roku służba na polskich okrętach wyglądała – jakby wojna właśnie trwała. Wprowadzono wachty bojowe, bezustanne obserwacje i pogotowie przeciwlotnicze. Postoje w portach były bardzo krótkie, a marynarzy zwalniano na ląd jedynie na kilka godzin i to tylko w dzień. Na morzu coraz częściej natykano się na niemieckie samoloty oraz konwoje okrętów i transportowców płynących do Prus Wschodnich. Wyraźnie – jak mawiali doświadczeni marynarze – obie floty „obwąchiwały się” przed atakiem.

Świeżo przyjęci do służby, jak Stanisław Pyrek, nie mieli zupełnie czasu w rozmyślanie w czasie wzmożonego szkolenia. Poddano ich starej wojskowej zasadzie, iż im więcej potu na ćwiczeniach, tym mniej krwi w czasie wojny, choć co do krwi – na „Gryfie” nie do końca to się sprawdziło. O świcie 1 września 1939 roku „Gryfa” stojącego na Oksywiu spowijała gęsta mgła. Pobudka nastąpiła jak zwykle o godzinie szóstej. Po modlitwie i śniadaniu marynarze rozpoczęli służbę, kiedy nagle usłyszeli warkot niemieckich samolotów. Dobrze już je odróżniali od swoich, gdyż przez ostatnie tygodnie nie było prawie dnia, żeby jakaś maszyna Luftwaffe nie „zabłąkała” się nad okrętem. A jednak nie od razu ogłoszono alarm przeciwlotniczy, gdyż Dowództwo Floty poprzedniego dnia otrzymało informację ze sztabu Armii „Toruń” o planowanym przelocie trzech polskich samolotów. Czas przelotu i trasa zgadzały się, ale dalmierzysta nie miał wątpliwości: „Trzy niemieckie bombowce, 500 metrów wysokości, idą wprost na nas!”. Dopiero wówczas dano rozkaz: „Do dział!” i przeciwlotnicy otworzyli ogień, ale samoloty już dawno odleciały w kierunku Gdyni. Tylko gęsta mgła uchroniła wówczas „Gryfa” od tego nalotu.

To, iż od kilku godzin trwa już wojna, dla załogi stawiacza min stało jasne, kiedy niemiecki samolot, prawdopodobnie jeden z tych, które słyszeli rano, ostrzelał powracający z Helu holownik ORP „Żeglarz”. Kapitanowie okrętów stojących jeszcze w porcie oksywskim natychmiast wydali rozkaz o wypłynięciu w morze. Nie inaczej uczynił dowódca „Gryfa” komandor podporucznik Stefan Kwiatkowski. Jego okręt zwykle przy wejściu i wyjściu z Oksywia korzystał z dwóch holowników, ale tym razem wypłynął samodzielnie. Okręt miał na pokładzie pełną obsadę min, gdyż jego zadaniem było postawienie zagrody minowej w Zatoce Gdańskiej. Jednak już o godzinie dziesiątej został namierzony przez nieprzyjacielskich lotników i od tego momentu zaczęło się kluczenie ze śmiercionośnym ładunkiem. Skończyło się to po południu wielką bitwą powietrzno-morską w Zatoce Gdańskiej, w której „Gryf” został głównym bohaterem. Około godziny osiemnastej, kiedy druga wachta rozpoczynała służbę, a okręt znajdował się jakieś trzy mile morskie od Helu, niebo zaroiło się od sztukasów. „Gryf” wraz z płynącym w odległości tysiąca metrów „Wichrem” utworzyły krzyżowym ogniem swych dział zaporę, która miała chronić oba okręty i kilka pomniejszych jednostek razem z nimi płynących. To jednak nie wystarczyło, by odpędzić niemieckie nurkowce. Bomby padały coraz bliżej burt „Gryfa”, a jego pokład znalazł się w ogniu karabinów maszynowych – rozpoczął się śmiertelny pojedynek. Marynarz Pyrek był wówczas na pokładzie okrętu i ta chwila śniła mu się do końca życia.

W obliczu śmierci

Pokład momentalnie spłynął krwią, a na przybudówkach leżały rozrzucone szczątki jego kolegów, którzy nie uszli przed gradem pocisków i odłamków. Już w pierwszym ataku seria karabinu maszynowego skosiła stojącego na mostku kapitańskim komandora podporucznika Kwiatkowskiego. W tym momencie dowództwo na okręcie objął jeden z bosmanów. Nieustraszenie kierował ogniem broni przeciwlotniczej, ale w końcu i on został ciężko ranny. Urwało mu rękę, ale wówczas zacisnął pasek od spodni na kikucie i jeszcze przez godzinę wydawał rozkazy przeciwlotnikom. Nagle okrętem wstrząsnęła potężna eksplozja. Wydawało się, iż jedna z bomb trafiła bezpośrednio w „Gryfa”, na szczęście zdetonowała w wodzie tuż przy burcie. Spowodowało to kolejne ofiary w ludziach i poważne uszkodzenia, m.in. zaciął się ster, ale okręt płynął dalej, manewrując przed samolotami dzięki samych motorów. Gdyby to było bezpośrednie trafienie, mogłoby dojść do wybuchu 300 min, co skończyłoby się dla załogi „Gryfa” całkowitą zagładą.

Po nalocie okręt wyglądał jak rzeźnicza jatka. Przy pierwszym dziale stał wciąż w bojowej gotowości jeden z kanonierów, ale bez głowy, kurczowo trzymając się armatniego zamka. Na korytarzach ci, którzy mogli utrzymać się na nogach, brodzili po kostki we krwi. Dla ciężko rannych nie było ani cienia ratunku – dogorywali w izbie chorych. Między innymi umarł z upływu krwi z nogi odciętej odłamkiem dowódca okrętu, komandor podporucznik Stefan Kwiatkowski. Okręt był cały posiekany odłamkami bomb i pociskami z broni pokładowej, ale przez cały czas zdolny do walki. Jego załoga okazała się godną flagowca broniącego polskiego Wybrzeża.

Nie było żadnych oznak paniki ani niesubordynacji, prócz jednego wyjątku. Okazał się nim oficer, który na jeden dzień przed komandorem porucznikiem Stanisławem Hryniewieckim objął dowodzenie „Gryfem” po śmierci komandora podporucznika Kwiatkowskiego. Był to jego zastępca, kapitan Wiktor Wachtang-Łomidze, oficer kontraktowy z Gruzji. W trakcie nalotów nie wytrzymał nerwowo i ukrył się pod najniższym pokładem. ale nie to było najgorsze, gdyż w czasie swego krótkiego dowodzenia okrętem kapitan Wachtang-Łomidze podjął kontrowersyjną decyzję o wyrzuceniu do morza całego ładunku nieuzbrojonych min, co spowodowało, iż „Gryf” stał się jedynie pływającą baterią artyleryjską. Po zawinięciu do portu helskiego „Gryf” był łatwiejszym celem dla niemieckich bombowców. Po kilku nalotach, wieczorem 3 września Luftwaffe dobiło „Gryfa” – jego wrak płonął jeszcze przez kolejne dwa dni, jednak nie wszystko z okrętu zostało stracone. Jego kolejny dowódca, komandor porucznik Hryniewiecki rozkazał zdemontować z pokładu działa, by wzmocnić lądową obronę Helu. Stanisław Pyrek, któremu przez cały czas dopisywało szczęście, gdyż nie został choćby draśnięty, za wyróżnienie się przy zdejmowaniu dział ze swego okrętu 10 września otrzymał awans na starszego marynarza. Ale miał przy tym niebezpieczną przeprawę z kapitanem Wachtang-Łomidze. Rozkaz o demontażu broni i urządzeń z okrętu Hryniewiecki wydał marynarzom przed oficjalnym objęciem dowództwa „Gryfa” z rąk Gruzina. Kiedy więc kapitan zobaczył, jak Pyrek rozbija jedną z szaf w mesie oficerskiej, rozkazał go natychmiast postawić przed sądem wojennym za niszczenie mienia Marynarki Wojennej. Marynarz o mało nie zginął od kul plutonu egzekucyjnego złożonego z własnych kolegów! Stanąwszy przed sądem, wyjaśniał, iż wykonywał rozkazy, które otrzymał od przełożonego. Zakłopotani oficerowie zwolnili go, ale paradoksalnie w tej chwili był bliżej śmierci niż pod ogniem niemieckich samolotów…

Minerzy z ORP „Gryf”. Archiwum rodziny Pyrków.

Spieszony marynarz

Marynarze „Gryfa” po zejściu na ląd zasilili załogę Helu. Starszy marynarz Pyrek został taśmowym cekaemu. Jednak góralowi z Lusławic najmocniej w pamięci wyrył się z całej obrony półwyspu dzień kapitulacji – 2 października 1939 roku. Żołnierze Rejonu Umocnionego Hel obok podkomendnych generała Franciszka Kleeberga z Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Polesie” wytrwali najdłużej w zmaganiach z agresorami Polski, ale dla wielu z nich decyzja o kapitulacji wcale nie niosła ulgi. Młodych ludzi, takich jak Pyrek, na wieść, iż mają iść do niewoli, ogarnęło niepohamowane rozgoryczenie. Wyładowali je w nieoczekiwany sposób już po rozbrojeniu. Kiedy obrońcy maszerowali między szpalerem uśmiechniętych, upojonych zwycięstwem Niemców, którzy nie szczędzili polskim żołnierzom docinków i wyzwisk, nagle kilku z nich wyłamało się z jenieckiej kolumny. Śmiałkowie ci podeszli do zdumionych nieprzyjaciół, rozpięli rozporki spodni i najzwyczajniej ich obsikali. Żaden z niemieckich żołnierzy choćby się nie ruszył. W jeńcach tkwiła jakaś nadludzka obojętność, jakby wszelki strach przed śmiercią z nich wyparował w czasie walki. Przecież ci obsikani Niemcy mogli z łatwością zastrzelić zuchwalców. I oni na to liczyli! Bo w chwili klęski śmierć nie była dla nich czymś strasznym, ale wybawieniem. Niemieccy żołnierze nie dali się jednak sprowokować, a ich oficerowie salutowali, podkreślając tym, iż doceniają bohaterską postawę załogi Helu.

Niemcy i w inny sposób docenili obrońców półwyspu. Pyrka i jego towarzyszy przez prawie rok przetrzymywano w twierdzy toruńskiej w bardzo ciężkich warunkach. Któryś z kolegów poradził mu, żeby nie przyznawał się, iż był na okręcie specjalistą, ale by utrzymywał, iż w cywilu był robotnikiem rolnym. To prawdopodobnie ocaliło mu życie, gdyż wielu marynarzy z „Gryfa” zginęło później w bombardowaniu zakładów przemysłowych, w których byli przymusowo zatrudnieni.

Ojcowska kuźnia

Pyrek jako „robotnik rolny” trafił do gospodarstwa w Krefeldzie koło Düsseldorfu. Kolejny raz miał szczęście, gdyż jego gospodarze okazali się starszymi, dobrymi ludźmi. Świadczył o tym już choćby fakt, iż jadł z nimi wspólne posiłki, a to było oficjalnie zabronione. Miał też własny pokój na poddaszu i nigdy nie brakowało mu jedzenia, w przeciwieństwie do tych kolegów, którzy trafili do fabryk w miastach, gdzie skoszarowani w przyfabrycznych barakach, często przymierali głodem. Jednak i tutaj Pyrek doświadczył grozy wojny. Jak to młody żołnierz, który jeszcze niedawno wąchał proch na polu walki, nie chciał słuchać poleceń jednego z dozorujących go na polu Niemców. Marynarz udawał, iż nie słyszy pokrzykiwań ekonoma, aż ten wreszcie podbiegł do niego i wyrwał mu motykę z ręki. W tym momencie Pyrek prawym sierpowym rozłożył Niemca na ziemi.

Gestapo przyjechało błyskawicznie. Pobitego do nieprzytomności Polaka gestapowcy chcieli rozstrzelać na miejscu, ale jego gospodarz zdołał ich uprosić, by mu darowali, tłumacząc jego „wyskok” młodym wiekiem. To doświadczenie otrzeźwiło Pyrka i paradoksalnie uświadomiło mu, iż chce przez cały czas żyć. Maj 1941 roku przyniósł mu niespodziewane wybawienie z niewoli. Okoliczności tego zwolnienia świadczą o tym, jak straszna wówczas bieda panowała na polskiej wsi. Mianowicie Pyrka zwolniono dlatego, iż do pracy w Niemczech zadeklarował się za niego Józef Karpiel. Józef pochodził z sąsiadującej z Lusławicami wsi, w której mieszkała siostra Pyrka. Stanisław pisał do niej listy, w których uspokajał ją, zresztą zgodnie z prawdą, iż jedzenia mu nie brakuje. I sąsiad Karpiel, dowiedziawszy się o warunkach jej brata w niewoli, zadeklarował się na dobrowolną zamianę. Na zgodę władz niemieckich, by jeniec Pyrek powrócił do domu, wpłynął jeszcze fakt, iż jego ojciec potrzebował pomocnika w kuźni, gdzie Niemcy z zakliczyńskiego garnizonu podkuwali konie.

Kiedy Stanisław Pyrek wrócił do domu, jako marynarz zwolniony z niewoli, od razu znalazł się pod szczególnym nadzorem żandarmów i gestapowców z Zakliczyna, więc o aktywnym włączeniu się w konspirację choćby nie miał co myśleć. Przeżył wojnę jako pomocnik ojca w kuźni, a po 1945 roku pracował m.in. jako spawacz. Nigdy nie udało mu się spotkać z żadnym z kolegów z ORP „Gryf”. Tylko raz, w połowie lat sześćdziesiątych, usłyszał w radiowym koncercie życzeń komunikat, iż „kolega z okrętu »Gryf«, mieszkający w tej chwili w Londynie, przesyła Stanisławowi Pyrkowi serdeczne pozdrowienia”. To wszystko, prócz kilku zdjęć, książeczki wojskowej, marynarskiego blaszanego kubka i kolorowej pocztówki z wizerunkiem dumnego okrętu, którego pokład spłynął krwią jego bohaterskiej załogi.

Na podstawie książki autora pt. „Przeżyłem wojnę… Ostatni żołnierze Walczącej Polski”.

Piotr Korczyński
Read Entire Article