Globalization is irreversible. Even as Donald Trump pushes the US to the sidelines, the planet will keep racing

news.5v.pl 1 week ago

Najważniejszym wydarzeniem minionego tygodnia było oczywiście wystąpienie Donalda Trumpa. Amerykański prezydent zapowiedział drastyczne zwiększenie amerykańskich ceł importowych.

Reakcja rynków pozwoliła porównać to, co się działo, z wydarzeniami z 2020 r. czy lat 2007-2008. W ciągu zaledwie dwóch dni wartość amerykańskich spółek spadła o 8,1 bln dol. (ok. 3,2 bln zł), a indeks giełdowy S&P500 spadł o 10,5 proc. Eksperci zaczęli mówić o wojnie handlowej na pełną skalę — zwłaszcza po tym, jak Chiny, główny konkurent gospodarczy i geopolityczny USA, ogłosiły symetryczne środki odwetowe.

Pojawiły się choćby analogie między decyzją Białego Domu a niesławną ustawą Smoota-Hawleya z 1930 r., uważaną za jeden z czynników, które pogłębiły Wielki Kryzys.

Ale czy naprawdę jest aż tak źle?

Tak zachowuje się mocarstwo, które traci grunt pod nogami

Dziś nie ma wątpliwości, iż nowe ograniczenia handlowe są radykalnym odwróceniem głównego trendu dominującego w polityce gospodarczej USA od czasów II wojny światowej: zmniejszania wszelkich barier handlowych i żądania tego samego od wszystkich swoich partnerów. W wyniku tej polityki średnia światowa taryfa celna spadła z 40 proc. w 1946 r. do mniej niecałych 7,5 proc. w 2005 r.

Wysokie protekcjonistyczne stawki stały się udziałem „nierozwiniętych” państw peryferyjnych. Kurs ten przez długi czas był motorem globalizacji, a Ameryka podążała za nim choćby wtedy, gdy wydawało się to niekorzystne. Pod koniec lat 90., kiedy azjatycki kryzys finansowy załamał waluty państw regionu, czyniąc ich towary bardziej konkurencyjnymi, Stany Zjednoczone w żaden sposób nie ograniczyły importu z Azji Południowo-Wschodniej.

PAP/EPA/JUSTIN LANE

Ekran na nowojorskiej giełdzie papierów wartościowych, 8 kwietnia 2025 r.

Teraz, gdy trendy się zmieniają, warto zadać dwa pytania: dlaczego tak się dzieje i jak może zareagować reszta świata?

Odpowiedzi na pierwsze pytanie nie należy sprowadzać do osobliwości psychiki Donalda Trumpa i niestabilności umysłowej jego wyborców. Prezydent mówi wprost o „stanie wyjątkowym” w gospodarce i pod wieloma względami ma rację — problem jednak w tym, iż ów stan wyjątkowy nie powstał wczoraj.

O problemie zbyt niskich ceł dyskutuje się od setek lat i za każdym razem okazuje się, iż najbardziej zainteresowany nim jest kraj, który w tym czy innym czasie był światowym liderem gospodarczym. W XIX w. była to Wielka Brytania — i wszyscy pamiętają, jak wiele broszur zostało napisanych przez postępowych ekonomistów o tym, jak wolny handel rujnuje biedne kraje.

I wojna światowa osłabiła Anglię i wzmocniła zwolenników protekcjonizmu; w odpowiedzi na wzrost ceł w Europie w 1922 r. Kongres zatwierdził ustawę Fordneya-McCumbera, zwiększając fragmentację światowej gospodarki i zaostrzając trendy, które doprowadziły do katastrofy na przełomie lat 20. i 30. XX w.

Kiedy zakończyła się II wojna światowa, Stany Zjednoczone, jako niekwestionowany hegemon gospodarczy, stały się już wyznacznikiem trendów w wolnym handlu — a fakt, iż w tej chwili sytuacja wygląda dla nich niekomfortowo, mówi tylko jedno: ich dominacja dobiega końca, tak jak kiedyś Wielkiej Brytanii.

Chęć ochrony przed konkurencją przychodzi wraz z uświadomieniem sobie, iż się przegrywa — a gwałtowny wzrost deficytu handlowego USA od początku lat 90. właśnie to pokazuje, bez względu na to, ile słyszymy o „momencie jednobiegunowym” (według Charlesa Krauthammera — krótkim okresie całkowitej dominacji USA po zimnej wojnie). Myślę więc, iż inicjatywy Donalda Trumpa nie mają na celu pomóc Stanom Zjednoczonym „ponownie stać się wielkimi”, ale zapobiec dalszemu spadkowi ich roli w światowej gospodarce — co jest bardzo prawdopodobne.

Świat da sobie radę bez Ameryki?

Stąd bierze się preferowana reakcja na zmianę kursu USA: świat powinien zrobić wszystko, co możliwe, aby uniknąć angażowania się w „wyścig taryfowy”, a choćby wręcz przeciwnie, starać się dalej liberalizować handel poza relacjami z USA. Jak słusznie pisze Jim O’Neil na łamach Project Syndicate, „ograniczenie nadmiernej zależności światowej gospodarki od »nienasyconego amerykańskiego konsumenta« — jeżeli zostanie przeprowadzone ostrożnie — uczyni przegranymi jedynie samych Amerykanów „.

Dodałbym nawet, iż krajem, który mógłby skorzystać najbardziej na polityce Donalda Trumpa, są… Chiny, które od 2008 r. utrzymują pozycję lidera w produkcji przemysłowej i od dawna mogą sobie pozwolić na bardziej liberalną politykę handlową. To mogłoby otworzyć nowe horyzonty dla Pekinu i uczynić z nich prawdziwego lidera globalizacji — która, jak uważam, ma niewielkie szanse na zahamowanie choćby w kontekście nowych ceł. Dzisiejszy świat jest znacznie bardziej zaawansowany technologicznie i otwarty niż 100 lat temu: niemal niemożliwe jest podzielenie światowej gospodarki na odrębne części w ramach jednej przestrzeni informacyjnej i społecznej.

Główny obszar rywalizacji w pierwszej połowie XX w. — Europa — już dawno zmienił się w jednolitą strefę ekonomiczną; ropa, gaz i inne surowce stały się głównymi towarami wymiany i są sprzedawane za setki miliardów dolarów rocznie. Infrastruktura transportowa jest tak zaawansowana, a koszty tak niskie, iż międzynarodowa kooperacja przemysłowa nie może ustać.

Prezydent Trump podjął decyzję o nałożeniu ceł na podstawie swojej „osobistej oceny” dominującej roli gospodarczej Stanów Zjednoczonych. Choć w niektórych aspektach może ona wciąż obowiązywać, nie ma jej już prawie w dziedzinie międzynarodowego handlu towarami.

Dalszy ciąg materiału pod wideo

Ameryka jest ogromną gospodarką, co oznacza, iż znaczna część konsumowanych towarów i usług jest produkowana lokalnie. Udział wysyłek do USA przez głównych eksporterów (z wyłączeniem Kanady i Meksyku) jest dość ograniczony. Zastąpienie ich będzie zadaniem trudnym, ale nie niewykonalnym — zwłaszcza iż ich partnerzy wysyłają do USA głównie sprzęt i dobra konsumpcyjne, które znajdą swoich nabywców gdzie indziej.

Jednak cła odwetowe — jeżeli kraje te nałożą je na amerykańskie towary — mogą być bardziej bolesne: rafinacja ropy naftowej (ściśle związana z lokalnymi i kanadyjskimi surowcami) zostanie sparaliżowana, eksport LNG będzie problematyczny (produkty energetyczne stanowią prawie 1 proc. amerykańskiego eksportu), a sektor rolniczy napotka trudności. Największa pojedyncza pozycja eksportowa — samoloty i komponenty dla przemysłu lotniczego — również ucierpi, ponieważ konkurenci zwiększą substytucję importu.

Innymi słowy, podczas gdy międzynarodowe firmy zaczną inwestować w Stanach Zjednoczonych, aby utrzymać swoją obecność na rynku, sugerowałbym, iż jeżeli cła, o których słyszeliśmy w zeszłym tygodniu, utrzymają się, globalna gospodarka po prostu spróbuje poradzić sobie bez Ameryki (raz jeszcze — nie dotyczy to Kanady i Meksyku; tym dwóm można jedynie doradzić „trzymajcie się tam”).

Jest jeszcze za wcześnie, aby stwierdzić, czy to się uda, czy nie, ale choćby taka próba byłaby bardzo ważnym sygnałem, iż nie da się czerpać korzyści ze zjednoczonej globalnej przestrzeni gospodarczej i jednocześnie próbować zmieniać jej zasady. Jak na razie wiele państw deklaruje gotowość do przemyślenia własnej polityki gospodarczej i zapewnienia Amerykanom korzystniejszych warunków współpracy (części z nich z pewnością się to uda — jak zrobiła to już np. Argentyna).

To nie pora na histerię

Nie wykluczałbym, iż całe to zamieszanie w Waszyngtonie jest niczym więcej, jak tylko żmudnym apelem do wynegocjowania bardziej sprawiedliwej umowy handlowej. Jednak na ostrych zakrętach każdy samochód może wpaść w poślizg, a nikt jeszcze nie wie, gdzie i jak może się zakończyć rozpoczęta konfrontacja handlowa.

Miejmy nadzieję, iż nic strasznego się nie wydarzy — ale jeżeli Stany Zjednoczone zdecydują się pójść ścieżką względnej autarkii, mają do tego prawo. Nie chcę histeryzować. Tak, wszyscy lub prawie wszyscy będą mieli problemy. Globalny wzrost gospodarczy spowolni. Rynki akcji będą poszukiwać nowej równowagi przez długi czas. Nie widzę jednak niczego, co przypominałoby destrukcję liberalnego porządku handlowego, która zaostrzyła problemy gospodarcze świata 100 lat temu.

Dzisiejszy świat jest znacznie mniej euro- i amerykocentryczny niż wtedy, a globalizacja od dawna jest procesem, którego po prostu nie da się zatrzymać, nie mówiąc już o jego odwróceniu. jeżeli ktoś nie chce poruszać się w tempie ostatnich dziesięcioleci, może „zjechać na pobocze” i zrobić sobie przerwę — ale nie radziłbym nikomu wjeżdżać na przeciwny pas ruchu!

Read Entire Article