Germany, Poland and the “new” opening?

krzysztofwojczal.pl 1 year ago

Gdy kanclerz Olaf Scholz użył po raz pierwszy terminu „Zeitenwende”, wszyscy zastanawiali się jak będzie wyglądała niemiecka strategia geopolityczna po owym przełomie (datowanym na 24.II.2022r.). Cytowany zwrot stał się niemieckim słowem 2022 roku, jednak czy postępowanie Niemiec zmieniło się w sposób diametralny?

Zeszły rok okazał się katastrofalny dla niemieckiej strategii politycznej realizowanej przez co najmniej ostatnie dwie dekady. Władze z Berlina odniosły klęski na trzech priorytetowych kierunkach, co szeroko opisywałem w analizie z grudnia 2022 roku pt.: „Bankructwo niemieckiej strategii geopolitycznej”. Rosyjska inwazja na Ukrainę zdewastowała projekt budowy osi na linii Paryż-Berlin-Moskwa. Storpedowała niemieckie próby odzyskania politycznej kontroli nad Mitteleuropą. Wysadziła w powietrze wizerunek Niemców jako liderów Europy, którzy zawsze „wiedzą lepiej” i za którymi należy podążać. Republiki Federalnej Niemiec, która miałaby być – wespół z Francją – reprezentantem reszty Europy w sfederalizowanej Unii. Polityka Olafa Scholza prowadzona w pierwszym roku pełnoskalowej wojny na Ukrainie spopieliła niemiecki wizerunek do reszty.

Wobec tak skrojonej katastrofy – która była wynikiem niemieckiej strategii a także rosyjskiego działania – niemieckie władze musiały podjąć decyzje w zakresie obrania nowej drogi. I rzeczywiście, tak się stało. Wybrano drogę prowadząca dokładnie w tym samym kierunku, czyli w stronę realizacji poprzednio obranych ambicji. Jakby Niemcy nie zrozumieli, iż jeżeli celem wędrówki jest otchłań, to każda ścieżka będzie prowadziła w dół.

Zeitenwende

Na prawdziwe zmiany w niemieckiej polityce zagranicznej musieliśmy czekać aż rok od wybuchu wojny. Jednocześnie nie ulega już chyba wątpliwości, iż niemieckie auto wcale nie zawróciło z wcześniej obranego kierunku. Kanclerski kierowca dokonał jedynie pewnej korekty. Rząd w Berlinie uznał, iż federalizacja Unii pod niemiecko-francuskim przywództwem wciąż powinna stanowić priorytet niemieckiej dyplomacji. Podobnie jak przejęcie politycznego zwierzchnictwa nad Mitteleuropą. Zrozumiano, iż nie da się tego zrobić bez naprawy wizerunku Niemiec oraz zmiany punktu oparcia niemieckiej polityki zagranicznej.

Dlatego postanowiono o przestawieniu wajchy w kwestii pomocy udzielanej Ukrainie. Olaf Scholz – który zasłynął z działań opóźniających oraz torpedujących niemieckie wsparcie dla Kijowa – rozpoczął kampanię narracyjną pod hasłem domyślnym: „Niemcy są drugim największym sojusznikiem Ukrainy po Stanach Zjednoczonych”. Rozpoczęła się intensyfikacja w zakresie reklamowania RFN jako Unijnego lidera, jeżeli chodzi o wsparcie dla Ukrainy. Na każdej z płaszczyzn: finansowej, humanitarnej, materialnej oraz militarnej. Jednocześnie niemiecki minister obrony Boris Pistorius nie omieszkał przypomnieć, iż Niemcy są największym parterem NATO w Europie. Wygłaszanie tego rodzaju tezy należy odczytywać jako brak niemieckiej pewności co do tego, czy partnerzy z NATO rzeczywiście jeszcze tak uważają. Niemcy najwyraźniej zmierzają do tego, by rozwiać tego rodzaju wątpliwości.

Oprócz prób naprawienia wizerunku oraz odzyskania wiarygodności dokonano równocześnie geopolitycznego zwrotu. Administracja w Berlinie zdała sobie sprawę z tego, iż Putin może wojny nie wygrać. W takim przypadku Rosja mogłaby pozostać w izolacji na długie lata. Ba, choćby gdyby Moskwa odzyskała pole manewru w zakresie rozmów z Europejczykami, to po klęsce militarnej na Ukrainie jej znaczenie polityczne byłoby nikłe. Innymi słowy, powrót do strategicznego partnerstwa na linii Berlin-Moskwa stał się mało prawdopodobny, albo i choćby niemożliwy w dającej się przewidzieć przyszłości. A gdyby choćby mógłby zaistnieć, to nie spełniałby już swojej roli. Bowiem to kooperacja z Rosją ułatwiała Niemcom pacyfikowanie środkowo-europejskiej asertywności, zwłaszcza w przypadku Polski. Tymczasem brak militarnego zwycięstwa Rosji na Ukrainie, a także fakt uniezależnienia się UE – w tym Polski – od rosyjskich surowców energetycznych sprawiłyby, iż Moskwa straciłaby możliwość oddziaływania na Europę Środkowo-Wschodnią. Polska, państwa bałtyckie i Ukraina stałyby się odporne na groźby i szantaże ze wschodu. Tym samym, Berlin nie miałby partnera do wspólnego zarządzania Mitteleuropą.

Innymi słowy, plan politycznego odzyskania kontroli nad Europą Środkową w oparciu o rosyjskiego partnera stał się nieaktualny. Berlin – działając już tylko w pojedynkę – dostrzegł swoją ograniczoną sprawczość w opisywanej materii zwłaszcza w z uwagi na współpracę polsko-amerykańską.

Ponadto zachodni, europejscy partnerzy nie są de facto zainteresowani tym, by Niemcy wzmocniły swoją pozycję w UE. Dlatego żadne z państw tj. Francja, Hiszpania czy Włochy nie angażują się specjalnie we wspieranie ambicji Berlina związanych Mitteleuropą.

W takiej sytuacji niemiecki rząd dostrzega potrzebę rozerwania amerykańsko-polskich więzów. Metodą na to wydaje się być próba ponownego wejścia Niemiec w bliskie relacje ze Stanami Zjednoczonymi oraz zmarginalizowanie roli Polski. Dlatego powoli stajemy się świadkami pewnego rodzaju licytacji. Niemcy mogą zmierzać do próby udowodnienia Amerykanom, iż Berlin może więcej, szybciej i bardziej niż Polska. Niezależnie od tego, co akurat znajduje się na agendzie.

Tego rodzaju taktyka postępowania nie jest zresztą niczym nowym, jednak istnieje istotna różnica pomiędzy dawną a aktualną ofertą niemiecką dla USA. Dotyczy ona wymogu kategorycznego zerwania relacji politycznych i związków gospodarczych z Federacją Rosyjską. Niemcy są gotowi przestać udawać i rzeczywiście stanąć po stronie Waszyngtonu w rywalizacji przeciwko Moskwie. Co jednak istotne, tego rodzaju jasne stanowisko nie zostało wyrażone w kontekście amerykańskich zmagań z Chinami.

W konsekwencji władze z Berlina wchodzą – ponownie zresztą – na rywalizacyjną ścieżkę z Polską o to, kto stanie się po wojnie na Ukrainie najważniejszym amerykańskim partnerem. I nie tylko zresztą o to.

Mitteleuropa

Po klęsce dotychczasowej strategii politycznej Niemcy mieli do wyboru dwie opcje. Uznać Polskę jako – wciąż słabszego ale jednak – partnera lub też traktować Warszawę jako zbędny ośrodek decyzyjny, który należy zneutralizować i podporządkować. Tak, by móc pomijać go przy podejmowaniu najważniejszych decyzji dotyczących Europy Środkowej.

W tym miejscu należy odnotować, iż przedstawienie tego rodzaju alternatywy posiada uzasadnienie, ponieważ rola Polski w Unii Europejskiej oraz w NATO znacząco wzrosła. Po 24.II.2022 roku nasz kraj stał się najważniejszym europejskim członkiem NATO, jeżeli chodzi o udzielanie wsparcia przez sojusz dla Ukrainy. Nie chodzi tu tylko o skalę pomocy przekazywanej przez Warszawę, ale również fakt, iż proces przekazywania Ukrainie zasobów pochodzących z innych państw odbywa się przy udziale lub za pośrednictwem Polski. Zwłaszcza na płaszczyźnie zarządzania logistyką i organizowania zaplecza. Polska odgrywa tutaj pierwszoplanową rolę.

Ponadto elity polityczne z Warszawy adekwatnie rozeznały powagę momentu historycznego i stanęły w awangardzie, jeżeli chodzi poszukiwanie rozwiązań zwiększających wsparcie Zachodu dla Ukrainy. Polska okazała się lojalnym i wiarygodnym partnerem w regionie. Partnerem na którego można liczyć choćby w najcięższych chwilach, a który pomocy udziela natychmiast i bez zbędnej zwłoki.

Jednocześnie ambitne plany dotyczące rozbudowy sił zbrojnych zwiastują, iż Polska zamierza w przyszłości wziąć na siebie odpowiedzialność za bezpieczeństwo wschodniej flanki NATO i Unii Europejskiej. Siły Zbrojne RP mają więc stać się narzędziem politycznym, które będzie umożliwiało pogłębienie regionalnej współpracy na płaszczyznach politycznej oraz gospodarczej. Co wzmocniłoby siłę polityczną Polski na arenie międzynarodowej, w tym w samej Unii Europejskiej.

Wszystko to sprawiło, iż wcześniej niechętna rządowi w Warszawie administracja prezydenta USA Joe Bidena wróciła do zacieśniania relacji z Polską. Skutkowało to dwiema wizytami Joe Bidena w Warszawie i to w przeciągu 12 miesięcy. Tego rodzaju sygnał nie mógł być przez Niemców zignorowany. I nie został.

Zmarginalizować, ale nie umniejszając

Narracja dyplomatyczna Niemiec od kilku tygodni nastawiona jest na podkreślanie istotnej roli Berlina w zakresie pomocy dla Ukrainy. Oczywiście jest to naturalne działanie, które podejmowane jest również przez polskie władze. Te także podkreślają szczególne: pozycję i działania Polski w kontekście trwającej wojny. Problem polega na tym, iż przystąpienie Niemców do pewnego rodzaju licytacji nie jest zawieszone w próżni. Bowiem licytacja ta odbywa się na tle rywalizacji o europejską palmę pierwszeństwa w relacjach ze Stanami Zjednoczonymi. A to znów ustawia Polskę i Niemcy na kursie kolizyjnym. W Berlinie najwyraźniej zdano sobie z tego sprawę, co skutkowało dość osobliwym zachowaniem niemieckiej strony. Dla przykładu w styczniu tego roku Olaf Scholz – po decyzji o wysłaniu na Ukrainę czołgów Leopard – stwierdził: „teraz można powiedzieć, iż w Europie to my i Wielka Brytania dostarczamy większość broni dla Ukrainy”. Pominięcie w tym temacie Polski raczej nie było przypadkowe. Pojawiły się również manipulacje danymi dotyczącymi niemieckiej pomocy dla Ukrainy.

Na nasze szczęście Niemcy nie mogą działać otwarcie, bowiem dyplomacja polegająca na umniejszaniu polskiej roli w kontekście wojny na Ukrainie jest z góry skazana na porażkę. Tak więc zamiast otwartych ataków, władze z Berlina starają się pomijać i ignorować zaangażowanie Warszawy. Jest to jednak trudne, ponieważ polskie władze robią wszystko by utrzymać wizerunek najbardziej zaangażowanych w pomoc dla Kijowa. Wciąż nowe propozycje w tym zakresie przekraczają kolejne – wydawałoby się czerwone – linie. Jako pierwsi przekazaliśmy czołgi, jako pierwsi poruszyliśmy temat przekazania myśliwców, jako pierwsi podnieśliśmy temat przekazania zachodnich czołgów i jako pierwsi dostarczyliśmy Ukrainie swoją partię Leopardów 2 A4. Mało tego, przeforsowaliśmy pomysł dostarczenia niemieckich wyrzutni Patriot, a także zainicjowaliśmy przekazanie MiGów-29 dla ukraińskiego lotnictwa. W zasadzie część niemieckiego zaangażowania idzie wizerunkowo również na nasze konto (choćby wspomniana kwestia Leopardów). Staliśmy się ukraińskim rzecznikiem w Unii Europejskiej oraz NATO. Trudno sobie też wyobrazić, by proces dozbrajania Ukrainy mógł przebiegać dalej bez nas. Wsparcie dociera do Kijowa przez Polskę, a więc nowe pomysły w tym zakresie muszą być z nami konsultowane. To daje możliwość dołączenia do inicjatyw państw trzecich oraz przejęcia współodpowiedzialności za kolejne dostawy.

Ponadto nie da się już nam zabrać tego, czego dokonaliśmy. Polska zawsze będzie posiadała argument w postaci stwierdzenia: „być może Wasze wsparcie będzie większe, ale gdyby nie nasza szybka reakcja, to nie mielibyście komu pomagać”.

Nieśmiałe próby uderzenia w wizerunek Polski z innej strony, również wydają się być mało skuteczne. Tak jak ta, gdy niemiecki ambasador w Warszawie zrównuje polską i niemiecką odpowiedzialność za wywołanie wojny przez Putina:

https://twitter.com/Amb_Niemiec/status/1630866404210626561

Tego rodzaju argumentacja jest łatwa do zneutralizowania, bowiem postawy obu państw po pierwszym rosyjskim ataku na Ukrainę z 2014 roku były skrajnie różne. W czasie gdy Polska budowała Baltic Pipe by uniezależnić się od rosyjskiego gazu, Angela Merkel rozpoczęła budowę Nord Stream II, który miał umożliwić na podwojenie wolumenów transferu błękitnego paliwa z Rosji do Niemiec.

Jednak twitterowa reakcja ambasadora Niemiec była znamienna, jeżeli chodzi o ujawnienie rzeczywistego niemieckiego postrzegania rzeczywistości. Niemieckie władze – które przez lata przekonywały, iż lepiej wiedzą co należy robić w imię dobra ogółu i chciały podejmować decyzje za mniejszych i słabszych partnerów – nie potrafią pogodzić się z faktem, iż to m.in. Polacy mieli rację. I co gorsza teraz wytykają niemieckie błędy. Uderzając dodatkowo w niemieckie: wizerunek i wiarygodność. Cytowany wyżej twitt osiągnął oczywiście efekt odwrotny do zamierzonego. Wzbudził sporo kontrowersji, a także dał polskiej stronie sygnał, iż Niemcy nie będą się wiecznie kajać i są gotowi przejść do narracyjnej ofensywy. To z pewnością powinno zapalić u nas czerwone lampki ostrzegawcze sygnalizujące, iż niemiecka gra marketingowa o odbudowę wizerunku oraz wypromowanie Berlina jako największego donatora i przyjaciela Ukrainy jest równoczesną próbą marginalizacji znaczenia Polski.

Ciekawym wątkiem w tym kontekście jest temat przekazania przez Polskę MiG-ów 29 dla Ukrainy. Fakt, iż dostarczane maszyny mogłyby być tymi, które wcześniej Polska kupiła od RFN wywołał niepokój po stronie niemieckiej. Olaf Scholz nie chciał komentować sprawy w sposób jednoznaczny, a niemiecki MON stwierdził jedynie, iż Polska nie złożyła żadnej oficjalnej prośby o zgodę na taką transakcję. Wreszcie kanclerz dał do zrozumienia, iż nie popiera przekazywania samolotów dla walczących Ukraińców. A mógł przecież – w imię sprawy – oświadczyć, iż nie widzi przeciwskazań dla tego rodzaju działania. Tak się jednak nie stało. Co skłania do zadania pytania na ile ten niemiecki zwrot w sprawie pomocy Ukrainie jest szczery oraz czy Niemcy nie chcieli rozegrać kwestii MiG-ów w taki sposób, by chwała za ich dostarczenie do Kijowa spadła właśnie na Berlin?

Oczywiście wszystko co napisano powyżej, można odczytać jako subiektywną ocenę, która nie musi wcale odpowiadać rzeczywistym relacjom na linii Warszawa-Berlin. Tyle tylko, iż do tej pory strona niemiecka nie zrobiła absolutnie żadnego gestu, który zwiastowałby odwilż i chęć przejścia na płaszczyznę partnerskich relacji. Tymczasem odpowiedzialność za te relacje zawsze w większej mierze leży po stronie silniejszego.

Pomoc chętnie przyjmiemy, ale współpracy nie planujemy

Warto zauważyć, iż Polacy zademonstrowali już gotowość do współpracy z Niemcami. Chodzi o temat transferu ropy do Niemiec za pośrednictwem Naftoportu w Gdańsku. Polska infrastruktura wykorzystuje zaledwie połowę swojego potencjału by zaspokoić rodzimy rynek. Tym samym, moglibyśmy wykorzystać możliwości Naftoportu, a także istniejące i dotychczas wykorzystywane ropociągi do Niemiec. Problemem dla strony polskiej jest fakt, iż rurociąg „Przyjaźń” trafia po niemieckiej stronie do rafinerii Schwedt, która w połowie należy do rosyjskiego Rosnieftu. Warszawa zgodziła się na transfer ropy do Niemiec, ale pod warunkiem wywłaszczenia Rosjan. Zresztą w tym kontekście strona Polska wyraziła także zainteresowanie przejęciem współwłasności nad rafinerią. Byłby to korzystny deal dla obu stron. Polska pompowałaby do Brandenburgii ropę, a w zamian uzyskałaby udziały w rafinerii. Jednak strona niemiecka nie tylko nie zaproponowała Polakom takiej opcji, ale choćby nie wywłaszczyła Rosnieftu (wprowadziła jedynie zarząd powierniczy). W tym miejscu warto zauważyć, iż Schwedt to dopiero piąta największa rafineria w Republice Federalnej Niemiec, tak więc deal z Polską nie byłby ryzykowny. Natomiast mógłby otworzyć zupełnie nowy rozdział w relacjach obu państw.

Rozwój Polski niemile widziany

Nie doczekaliśmy się więc przełomu w relacjach niemiecko-polskich – na co można było mieć nadzieję w grudniu 2022 roku – za to wciąż odczuwamy efekty niemieckiej presji. Dla przykładu strona niemiecka wciąż oprotestowuje budowę polskiego terminalu kontenerowego w Świnoujściu. To jest strategiczna inwestycja dla Polski.

Nadal tli się spór niemiecko-polski związany z regulacją dróg rzecznych, zwłaszcza Odry. Strona polska chciałaby wykorzystywać największe rzeki dokładnie w taki sam sposób w jaki robią to Niemcy, Francuzi czy Brytyjczycy. Chodzi odtworzenie transportu rzecznego, który zresztą odbywał się na Odrze, gdy ta była rzeką stricte niemiecką. W lipcu 2022 roku Brandenburgia złożyła sprzeciw wobec decyzji środowiskowej dotyczącej prac na Odrze, a następnie jej władze interweniowały w Komisji Europejskiej. I to pomimo istniejącego porozumienia zawartego jeszcze przez Angelę Merkel.

Niemcy protestują również w kwestii polskich planów dotyczących budowy elektrowni atomowych. Cztery niemieckie kraje związkowe domagają się wstrzymania tych krytycznych inwestycji. I to w sytuacji, gdy z drugiej strony – z uwagi na przyjęte regulacje unijne – wymaga się od Polski odejścia od węgla. Strona niemiecka nieprzychylnie patrzy również na projekt budowy Centralnego Portu Komunikacyjnego, jednak w tej sprawie nie posiada żadnego pola manewru. Podobnych przykładów można by mnożyć, zwłaszcza gdyby sięgnąć kilka lat wstecz.

Łatwo więc zauważyć, iż na płaszczyźnie inwestycji infrastrukturalnych nie istnieje taka polska inicjatywa, która nie rodziłaby sprzeciwu lub niezadowolenia na zachodnim brzegu Odry (wyjątkiem była budowa autostrad wschód-zachód). Fakt, iż to poszczególne landy – a nie władza centralna – starają się utrudniać realizację polskich projektów nie ma tutaj żadnego znaczenia. Działalność poszczególnych państw związkowych jest bowiem na rękę władzom z Berlina.

Wszystkie te przykłady świadczą o tym, iż Niemcy mają spore pole manewru, jeżeli chodzi o okazanie intencji wejścia na partnerskie relacje z Polską. Rezygnacja z wywierania presji w powyższych tematach nie kosztowałaby niemieckiej strony ani jednego euro.

Wyborcza perspektywa

Nie bez znaczenia w tym wszystkim jest fakt, iż 2023 jest rokiem wyborczym w Polsce. Historia relacji na linii Warszawa-Berlin po 2015 roku nie wyglądała dotąd najlepiej. Możliwe jest więc, iż administracja Scholza czeka na nowe otwarcie, ale nie własne, a to po polskiej stronie. Nie można w tym miejscu nie pozwolić sobie na odrobinę złośliwości. Ponieważ mając na względzie ostatnie 30 lat sąsiedztwa, trudno sobie wyobrazić, żeby na skutek ewentualnej zmiany władzy w Polsce, Niemcy nagle zrezygnowali z oddziaływania na nasz kraj i zaczęli uwzględniać nasze interesy (czego nie robiono np. jeszcze przy budowie pierwszej nitki Nord Streamu). Raczej oczekiwania w Berlinie są takie, iż niemieckie stanowisko pozostanie bez zmian, natomiast nowe – słabsze politycznie – władze z Warszawy będą ponownie grzecznie słuchać sugestii zachodnich partnerów.

Tego rodzaju perspektywa jest oczywiście bardzo realna. W tej chwili koalicja Zjednoczonej Prawicy posiada fotel prezydenta oraz premiera z większością sejmową. Co pozwalało dotychczas na prowadzenie politycznej, wielofrontowej wojny wewnątrz kraju, ale i w polityce zagranicznej. Jednak po wyborach może okazać się, iż polski ośrodek polityczny może znacząco osłabnąć. Zjednoczona Prawica może nie uzyskać stosownej większości w sejmie, co wymagałoby poszukania koalicjanta. Gdyby taki się nie znalazł, może okazać się, iż rząd będzie mniejszościowy. Jeszcze w innym przypadku, to dotychczasowa opozycja może przejąć władzę. Wówczas musiałaby powstać bardzo szeroka koalicja uwzględniająca interesy wszystkich, co znów osłabiałoby ośrodek decyzyjny w naszym kraju. Tak czy inaczej może się więc okazać, iż przyszły polski rząd będzie zbyt słaby wewnętrznie by toczyć liczne spory na płaszczyźnie dyplomatycznej. Nawet, gdyby byłaby taka wola.

Wówczas Niemcy mogliby odzyskać kontrolę nad sytuacją w Europie Środkowej oraz wysforować się na lidera NATO w Unii Europejskiej. Co wzmocniłoby ich pozycję w rozmowach z Waszyngtonem. W efekcie można z dużą dozą pewności stwierdzić, iż do jesiennych wyborów nie nastąpi żaden przełom w relacjach polsko-niemieckich. W Berlinie czekają na nowe rozdanie kart.


Autoreklama: Zakup książkę lub ebooka: „TRZECIA DEKADA. Świat dziś i za 10 lat” i dowiedz się, co nas może jeszcze czekać w nadchodzących latach. Oprócz wojny na Ukrainie, która została opisana w rozdziałach z prognozami.

TRZECIA DEKADA. Świat dziś i za 10 lat


Oś Berlin-Kijów?

W wariancie politycznie korzystnym dla administracji z Berlina, Niemcy liczyliby na dobrowolne zrzeczenie się przez Polskę ambicji dotyczących stania się regionalnym liderem. Wówczas – po wygaszeniu kwestii spornych w wyniku ustępstw Warszawy – polityczny środek ciężkości w Unii Europejskiej wróciłby na swoje miejsce. Do Berlina. Oznaczałoby to, iż Niemcy staliby się najważniejszym partnerem Stanów Zjednoczonych w Unii Europejskiej w zakresie bezpieczeństwa. To nie wszystko. Również relacje polsko-ukraińskie dryfowałyby w kierunku zachodnim. Prezydenci z Kijowa zaczęliby jeździć do Berlina w celu uzgadniania i koordynowania pomocy dla Ukrainy. Warszawa/Rzeszów stałyby się tylko mało znaczącymi stacjami, służącymi do kurtuazyjnych wizyt „w przelocie”.

Sentyment i wdzięczność strony ukraińskiej względem Polski to jedno. Jednak w sytuacji, gdyby Polska sama oddała względy bezpieczeństwa i rozwoju regionu w ręce Niemców, Ukraińcy nie mieliby innego wyboru. W celu przetrwania, musieliby również zorientować się na Berlin i mieć wątpliwą nadzieję, iż albo więcej wojen nie będzie, albo trzecim razem Niemcy stanęliby w końcu na wysokości zadania. Byłoby to myślenie tak naiwne, iż nie można w tym miejscu wyciągnąć dość istotnego dla nas wniosku. Ukraińcy modlą się o to, by Polska dźwignęła ciężar odpowiedzialności za bezpieczeństwo regionu i poradziła sobie z czekającymi ją wyzwaniami. Nic więc dziwnego, iż prezydent Zełeński wysyła tyle pozytywnych komunikatów wobec Warszawy. Nie tylko z uwagi na aktualne uzależnienie od polskiej pomocy, ale i w nadziei, iż Polacy nie zejdą z już obranej drogi. Bowiem od nas zależy i będzie zależeć los Ukrainy. Polska jako jedyna mogła tak gwałtownie zareagować na rosyjską inwazję z 24 lutego 2022 roku i to zrobiła. Ukraińcy mają nadzieję, iż w przyszłości również będziemy do tego skłonni i – co najważniejsze – przygotowani. Z uwagi na geografię możemy zareagować najszybciej. Ze względu na potencjał państwa, jesteśmy najsilniejsi w regionie. Z punktu widzenia dotychczasowych doświadczeń, wśród państw z UE posiadających realne możliwości, tylko my okazaliśmy być niezawodni. To jest olbrzymi kapitał polityczny w relacji z Kijowem. Głupotą byłoby rezygnować z niego. Dlatego niezwykle istotnym jest, by nasze elity polityczne rozumiały to wszystko bez względu na przynależność partyjną. Polska nie może w tym aspekcie odpuścić. Politycy wszystkich ugrupowań muszą zrozumieć, iż Polska – przez te 19 lat w Unii – stała się zupełnie innym krajem o zupełnie innej wadze. jeżeli sami tego nie zrozumiemy, to nikt inny nie zaakceptuje nowej roli Polski w europejskim systemie polityczno-ekonomicznym. Musimy myśleć ambitnie i realizować ambitne założenia. Litwini, Łotysze, Rumunii, a zwłaszcza Ukraińcy będą nam w tym pomagać, bo od tego będzie zależeć ich bezpieczeństwo. Muszą jednak zobaczyć po naszej stronie wolę, determinację oraz konsekwencję.

Należy mieć też świadomość, iż jeśli Polska nie zrezygnuje z budowania swojej pozycji w regionie, przy współpracy na linii Warszawa-Kijów, to Niemcy – niezależnie od tego kto będzie u nas rządził – będą wywierać presję na nasz kraj.

Jednocześnie – tak jak pisałem w artykule pt.: „Ukraina będzie dla Polski ciężarem – strategia wschodnia Polski po wojnie” – Niemcy będą chcieli uzyskać lewary na Kijów poprzez uzależnianie Ukrainy od niemieckiej pomocy finansowej a także pozycji politycznej w UE. Administracja z Berlina może stwierdzić, iż w celu neutralizacji asertywnej i ambitnej postawy Warszawy, należy postawić na zacieśnienie relacji z Ukrainą. I obiecać Ukraińcom, iż kooperacja z Niemcami opłaci się najbardziej.

Należy być tego świadomym, wspierać odbudowę Ukrainy z unijnych a choćby niemieckich pieniędzy w imię realizowania naszej długofalowej strategii politycznej. Przy jednoczesnym budowaniu własnej pozycji w regionie jako lidera w zakresie bezpieczeństwa. jeżeli zadbamy o odpowiedni potencjał militarny oraz będziemy prowadzić własną politykę w tym zakresie, to w średnim i długim terminie (po stanięciu Ukrainy na nogi) Ukraina zdecyduje się na budowanie przyszłości w oparciu o współpracę z Polską.

Relacje polsko-niemieckie to nierozwiązywalny konflikt interesów?

Naiwnością byłoby liczenie, iż władze z Berlina same uznają Warszawę jako pełnoprawnego partnera oraz ośrodek polityczny współodpowiedzialny za kierunek w jakim miałaby podążać Unia Europejska. Niemcy uprawiają politykę zagraniczną z kalkulatorem. Niemiecka gospodarka jest wciąż sześciokrotnie większa od polskiej. W oczach Niemców inne kwestie nie mają znaczenia.

W polityce międzynarodowej nikt z własnej woli nie odejmie sobie z talerza by dołożyć komuś innemu. Musimy sami zawalczyć o większy udział w Unii Europejskiej oraz udowodnić Niemcom, iż wskaźniki gospodarcze to nie wszystko. Przez udowodnienie należy rozumieć zwycięstwo Polski na płaszczyźnie politycznej. Tylko wówczas niemieccy politycy podniosą wzrok z kalkulatora. Zwycięstwem takim będzie stworzenie – choćby niewielkiego – politycznego bloku wewnątrz Unii, który działałby i głosował wspólnie. Ten blok musi zostać stworzony przy udziale Ukrainy należącej już do UE. Tak więc jest to strategia polityczna na co najmniej lat kilkanaście. Żadne zrywy, zwroty czy machanie szabelką. Mozolna realizacja długoterminowej strategii przy świadomości kosztów odnoszonych w krótkim terminie.

Oczywiście można również odpuścić. Oprzeć swoje projekty polityczne o współpracę z Niemcami. W nadziei, iż pozwoliliby nam na choćby częściową samodzielność i nie ograniczaliby działań w zakresie potrzeb dotyczących bezpieczeństwa. Byłoby to podejście znacznie łatwiejsze i bardziej wygodne. Jednakże jednocześnie niezwykle ryzykowne, a może choćby w dalszej perspektywie samobójcze. I z pewnością też naiwne. Czasy się bowiem zmieniły i nie żyjemy w świecie sprzed 2014 roku. Oddanie cugli komuś innemu mogło obejść się bez konsekwencji tylko w czasie, gdy droga wiodła przez przyjazną krainę mlekiem i miodem płynącą. Okolica za oknem naszego powozu znacząco się zmieniła i stała się niebezpieczna. W takiej sytuacji czas samemu chwycić za lejce.

Z kolei Niemcy nie chcą pozwolić na budowę polskiej potęgi militarnej. Bowiem potencjał wojskowy staje się również narzędziem politycznym, a co za tym idzie zwiększa samodzielność i pole manewru dyplomatycznego danego państwa. Jednocześnie Niemcy nie mogą pozwolić na polsko-ukraiński sojusz na jakiejkolwiek płaszczyźnie. Bowiem tego rodzaju partnerstwo automatycznie zwiększałoby potencjał polityczny Warszawy i stwarzało asertywność postawy polskich elit politycznych względem Niemiec. Na tych płaszczyznach Niemcy i Polska posiadają nierozwiązywalny konflikt interesów. Wzrost siły politycznej Warszawy osłabia Berlin.

Ponadto liczenie na Niemców w zakresie bezpieczeństwa byłoby wielką naiwnością. Gdybyśmy po tych wszystkich historycznych i współczesnych doświadczeniach uzależnili losy naszego kraju od polityków z Berlina, nie zasługiwalibyśmy na niepodległość. Trzeba to otwarcie przyznać. Polityka Niemców prowadzona przez ostatnie dekady doprowadziła nas do katastrofy. Nie tylko nie zapobiegli wybuchowi wojny w Europie, ale i się do tego ponownie wydatnie przyczynili (zgoda na Nord Stream II po inwazji na Ukrainę z 2014 roku). Mało tego, gdyby pomoc dla Ukrainy zależała tylko od decyzji Niemiec, to Kijów zostałby już prawdopodobnie zajęty przez Rosję. Polską racją stanu jest stworzenie odpowiedniego potencjału militarnego oraz wzięcie na siebie znacząco większej części odpowiedzialności za bezpieczeństwo własne oraz wschodnich sąsiadów. W polskim interesie jest stworzenie militarnego, politycznego i gospodarczego partnerstwa z Ukrainą. Od realizacji obu tych celów zależy nasz los. Jednocześnie realizacja tychże zadań przez Polskę siłą rzeczy da jej większe pole manewru oraz zwiększy asertywność i odporność na naciski z Berlina. Stąd opór Niemiec. Jeśli jednak Berlin nie zaakceptuje polskich ambicji w wyżej wymienionym zakresie, to Polska będzie zmuszona realizować swoją rację stanu wbrew woli Niemiec. Niemcy – z własnej winy – okazali się partnerem niewiarygodnym. Tak więc z polskiej perspektywy to jest gra o być albo nie być. Albo zadbamy o siebie sami, albo grozi nam kolejna wojna lub ponowny, pokojowy rozbiór Polski. Pytanie brzmi, czy politycy w Berlinie zrozumieją nasze stanowisko i – dla dobra Unii, Polski i samych Niemiec – zaakceptują nową rolę Warszawy czy też będą udawać iż między 2014-2023 nic się nie wydarzyło a Polska powinna wrócić do roli pariasa. To w jaką stronę będą podążać relacje polsko-niemieckie zależy w dużej mierze od decydentów z Berlina. To na nich ciąży obowiązek zrozumienia sytuacji w Europie, w Polsce i na Ukrainie. Nas z kolei będą rozliczać przyszłe pokolenia z tego, czy zadbaliśmy o ich przyszłość. Niezbędnym wydaje się więc zrozumienie, iż w obliczu teraźniejszych i przyszłych zagrożeń musimy robić wszystko co w naszej mocy by zagwarantować sobie bezpieczeństwo. choćby jeżeli nasze działania będą rodziły sprzeciw w Berlinie. Z całymi tego konsekwencjami.

Z drugiej strony, jeżeli niemieccy decydenci nie zmienią swojego postrzegania w zakresie przyszłości relacji z Polską oraz obrazu całej UE, to Niemcy same doprowadzą do podziału w Unii. Co osłabi a nie wzmocni tę organizację. Dążenie do federalizacji oraz osłabiania pozycji mniejszych państw wywołuje sprzeciw. Nie tylko w Polsce. Zwłaszcza, iż już się wszyscy przekonali, jak Niemcy „dbają” o wspólny interes unijny. Robią to zresztą podobnie do Francuzów, którzy uważani są za wielkich unijnych egoistów, zwłaszcza na zachodzie i południu Europy. Czego wyrazem była choćby ostatnia wizyta prezydenta E.Macrona w Chinach i francuska narracja po niej. Duet Paryż-Berlin nie ma szans na odzyskanie wiarygodności i zaufania, zwłaszcza gdy wciąż wywierana jest presja w zakresie zwiększania integracji Unii. Co w rozumieniu Francuzów i Niemców oznacza zwyczajne przekazanie im odpowiedzialności za los pozostałych członków UE.

Jednocześnie strategia usilnego i konfrontacyjnego powrotu do koncepcji podporządkowania sobie Mitteleuropy z Polską włącznie, będzie tworzyć dodatkowy podział w UE. I zostanie odebrana nieprzychylnie przez Państwa Bałtyckie i Rumunię. Państwa te – podobnie jak niezrzeszona jeszcze Ukraina – wolałyby w zakresie bezpieczeństwa polegać na Polsce niż na Niemcach. Za taki obrót sprawy winę ponoszą same władze w Berlinie i to one powinny pogodzić się popełnionymi błędami oraz ponieść ich konsekwencje oraz polityczne koszty.

Jeśli się tak nie stanie, to powstanie Unii dwóch prędkości będzie nie tylko prawdopodobne, ale wręcz pewne. To z kolei doprowadzi do sytuacji, iż Francja i Niemcy osiągną efekt odwrotny do zakładanego. Zamiast zwiększenia spójności i sfederalizowania UE, dojdzie do jej skłócenia i powolnego rozpadu. Co nie byłoby korzystne dla nikogo.

Krzysztof Wojczal

Geopolityka, polityka, gospodarka, prawo, podatki – blog

Read Entire Article