Staję na postoju na starym mieście. Nie ma nikogo, można więc uznać, iż jestem zwycięzcą.
Wrzucam do ust gumę do żucia, żeby wytrzeć posmak pawia. Miasto dwóch ulic i rynku – myślę ponuro. Pypeć na mapie, znany tylko z jednego: Kombinatu, który produkuje paliwo, który karmi, który poi, który ubiera i który wnerwiawszystkich Polaków, poza Kombinatem rzecz jasna. Miasto jednego zakładu. Proszę, godzina dwudziesta pierwsza, czwartek, wszyscy w łóżkach i psy dupami szczekają.
Dlaczego wszyscy tu tak zdziadziali?? Szczury. Szczury z Kombinatu.
Daję słowo, iż kiedyś było tu inaczej.
Kiedyś o tej porze było tutaj życie. A teraz co? choćby apteki nie ma. Gdzie tam apteki – reflektuję się. – choćby Żabki tu nie ma.
A Żabki są już chyba wszędzie.
Albo po prostu, jak na kogoś, kto urodził się na ulicy i pierwsze kroki stawiał na trzepaku, pod śmietnikiem mam zbyt wysoko postawione oczekiwania.
Ktoś puka w okno.
Jakiś młody fajfus. Brzydki jak nieszczęście. Długie włosy. Uszy wielkie jak bajgle, w nich białe słuchawki bez kabla. Do tego spodnie od garnituru i starannie podwinięte rękawy białej koszuli.
Pokazuje mi na migi, iż mam otworzyć okno. Otwieram.
– Strzała, mordeczko – mówi.
– Strzała – odpowiadam.
– Widzisz, organizuję sobie rynek. Jak ktoś będzie chciał coś kupić, to dzwoń, mordo, do mnie.
Podaje mi czarną wizytówkę, gdzie wypukłymi, srebrnymi li- terami jest napisane: „Czarek – Magik”. I numer telefonu. Sprawdzam. Pod wizytówką siedzi stówa.
– Co kupić? – pytam.
– Wiesz. – Mruga.
No kurwa, nie wierzę. Ten dzień od początku mi nie idzie.
Trzeba było nie hamować.
– Nie wiem – odpowiadam.
Mruga okiem jeszcze raz.
– Wiesz. Czekolada, kaszanka, kawa, kokosy, popcorn…
No tak, spożywczy otwiera.
– Aaa, jasne – mówię. – Możesz trochę bliżej głowę, bocoś słabo cię słyszę.
Szczerzę się, ale chyba nie bardzo mi to wychodzi, bo chłopak zagląda do środka i nagle robi minę, jakby zobaczył atakującą kobrę. Już chce oddalić się sprintem, ale łapię go prawą ręką za włosy, a lewą zamykam okno. Tak żeby fajfusa poddusić.
– AAA!!! – wrzeszczy mi w lewy bębenek.
Głuchnę na moment, ale spokojnie otwieram podłokietnik i wyjmuję z niego składany kastet z nożem. Teraz najtrudniejsze. Weź wyjdź z auta, zza kierownicy, przez fotel pasażera…
– Przestań! Udusisz mnie!! – stęka.
– Jak będziesz się tak darł, to zaraz będą tu psy. Zastanówmy się, co ci zrobią – radzę.
Ledwo kończę, a koło ucha czuję kłapnięcie szczęki. Ten skurwiel ludojad chce mnie ugryźć! Walę go z otwartej w twarz. Wychowawczo.
– Będziesz grzeczny czy mam walić jeszcze raz? – pytam kontrolnie.
Koleżka kiwa głową. Z nosa wisi mu glut.
– Grzeczny chłopczyk. – Odsuwam fotel maksymalnie do tyłu i usiłuję przełożyć nogę nad tunelem środkowym, nie zaczepiając o dźwignię skrzyni biegów.
Nie idzie.
Trzeba się było rozciągać. Trzeba robić przysiady. Trzeba…
– Trzeba ćwiczyć – mówi małolat z jakąś dziwną satysfakcją w głosie.
I po co ja się tak męczę?
– To poćwiczysz – obiecuję.
Otwieram drzwi od strony kierowcy i popycham je stanowczo. – Aj, aj, aj – syczy małolat i drobi do tyłu niczym gejsza.
– Widzisz?–mówię.–Poćwiczyłeś za mnie. Chcesz jeszcze?
– Nie – szczeka z przekrzywionym łbem.
– Na pewno?
Dociskam na wszelki wypadek okno.
– Nie!!! – Gość charczy, co stwierdzam z zadowoleniem.
Obchodzę go z tyłu. Jest zgięty jak paragraf. Ma plecak. Otwieram. W środku na oko ze trzydzieści działek zioła, drugie tyle haszu, do tego kokaina, ale mało, kryształ, ale sporo, i coś koło dwudziestu samar z amfą. Sporo tego. W sumie, jakby zliczyć, towaru i prochów za jakieś piętnaście koła. Proszę. To mi się trafiło.
Może będzie jakiś dowodzik? Poznamy się lepiej z kolegą? Otwieram przednią kieszeń plecaka, gdzie znajduję całkiemspory pakiecik beżowej substancji o konsystencji granulatu. Nie żebym się na tym znał, ale jak dla mnie to heroina. I jeszcze nie podzielona na działki.
– Mama spakowała ci drugie śniadanie do szkoły? – pytam.
– Zaraz ciebie spakuje – pyskuje.
Co za brak elementarnej kultury.
Idę do bagażnika, po czym metodycznie wyciągam z niego taksówkarski zestaw ratunkowy, czyli gumofilce, saperkę, la- tarkę oraz trytytki.
– Dawaj ręce – mówię.
Chcę mu wpierw zdjąć plecak, ale kolo zaczyna robić jakiegoś wiatraka przy taksówce, tańcząc jak Shakira na scenie, więc nie mam innego wyjścia i po prostu dziabię go nożem w tyłek. Lekko. A kwiczy jak zarzynana świnia. Od razu jednak podaje grzecznie dłonie do tyłu.
Proszę, z niektórymi nie można kulturalnie. Trzeba lać. Tfu, kłuć.
Zabieram mu plecak. Wiążę ręce. A później otwieram szybę, uwalniając fajfusowi łeb.
Twarz z fioletowej robi mu się czerwona. W końcu jakby mu się coś odetkało. Zaczyna kaszleć i spluwać na chodnik. Kiedy się prostuje, widzę, iż jest ode mnie niższy o głowę. Co za wypłosz… Kogo oni do tej roboty teraz biorą???
Nie mówię, iż to Kompania Reprezentacyjna Wojska Polskiego, ale elementarne dojebanie powinno być.
Przykładam mu nóż do szyi.
– Wchodź do bagażnika – mówię.
– Ale… – protestuje.
– Wchodź, bo cię tam wrzucę – ostrzegam.
Słucha. Wchodzi do bagażnika. Stopy też mu wiążę na trytytki. W sumie power tape byłby lepszy…
– Gdzie jedziemy? – pyta.
– Na grzyby. – Zamykam z trzaskiem klapę.
Zawsze te same durne pytania. Dokąd jedziemy i dokąd jedziemy.
Trzeba go było zakneblować.
A przecież to proste. W tej robocie raz pakujesz do bagażnika, raz jesteś pakowany.
OSTATNIE TANGO zamówisz na razie tylko w Empiku
https://www.empik.com/ostatnie-tango-piotr-c,p1451745306,ksiazka-p