Following in Grandpa's Footsteps with a Parachute

polska-zbrojna.pl 3 months ago

Skakać ze spadochronem zacząłem, gdy miałem 49 lat. Chciałem poczuć choćby namiastkę tego, co pod Driel czuł mój dziadek – mówi Mateusz Mroz. Za kilka dni po raz kolejny wyskoczy on z pokładu historycznego samolotu C-47 Dakota i tak jak żołnierze podczas operacji „Market Garden” będzie korzystał z okrągłego spadochronu desantowego. Tyle iż współczesnej produkcji.

Jest trema?

Mateusz Mroz: W zasadzie nie. To nie będzie mój pierwszy skok. Szczerze mówiąc, większe napięcie czuję przed samą podróżą do Holandii. Trzeba się dobrze spakować, przejechać samochodem 1200 km, zdążyć na czas...

REKLAMA

Skok nie pierwszy, ale na pewno wyjątkowy.

No tak, w końcu mamy 80. rocznicę operacji „Market Garden”, a z tej okazji duże uroczystości. Dla mnie te obchody również będą wyglądały trochę inaczej niż w poprzednich latach. Choćby dlatego, iż skoczę nie raz, ale dwa razy.

To proszę powiedzieć o tym trochę więcej.

Pierwszy skok oddam w środę 18 września. Wyląduję w Overasselt nieopodal Grave. Tam właśnie 23 września 1944 roku desantowali się Amerykanie i drugi rzut brygady dowodzonej przez gen. Stanisława Sosabowskiego. W niedzielę, tak jak w poprzednich latach, wyskoczę pod Driel, czyli w miejscu, gdzie w czasie wojny lądowały główne polskie siły. Za każdym razem będę skakać w międzynarodowym towarzystwie. Pod Driel na przykład desantują się Amerykanie, Brytyjczycy, Holendrzy, Belgowie, Australijczycy, Grek i rekordowa liczba Polaków. W tym roku będzie nas 35.

Driel, czyli tam, gdzie przed laty skoczył z Dakoty kpt. Adolf Mroz, Pana dziadek...

Tak, to dokładnie to samo miejsce.

Kiedy Pan po raz pierwszy usłyszał tę opowieść?

O tym, iż dziadek brał udział w „Market Garden” wiedziałem od dziecka. Niestety, nigdy nie miałem okazji go spotkać. Dziadek po wojnie pozostał na emigracji w Wielkiej Brytanii. Zmarł w 1969 roku. Miałem wtedy cztery lata. Ojciec sprowadził do Polski jego ciało oraz pamiątki – odznaczenia, legitymacje wojskowe, książki. Jako chłopak, trochę poczytałem o historycznym desancie. Ale za komuny ten temat był traktowany raczej po macoszemu... Aż przyszedł rok 2004 i 60. rocznica „Market Garden”, a mnie coś tknęło. Powiedziałem do ojca: „Słuchaj, przecież ani ty, ani ja nigdy tam nie byliśmy. Czas to chyba zmienić”. Zabrałem jeszcze najstarszego syna, który wówczas miał dziewięć lat, zapakowaliśmy się do samochodu i pojechaliśmy. W Holandii zacząłem chodzić po miejscach, które dotąd znałem tylko z książek, i miałem poczucie, iż muszę zrobić coś więcej. niedługo pojechałem do Instytutu im. gen. Sikorskiego w Londynie. W poszukiwaniu informacji o dziadku, przewertowałem dokumenty 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej. Przy okazji odkryłem, iż 19 polskich żołnierzy poległych pod Arnhem, nie ma imiennych grobów. Postanowiłem zidentyfikować polskie groby NN, by w ten sposób przywrócić cząstkę pamięci. Na cmentarzu wojennym w Arnhem-Oosterbeek na razie dwóm postawiono imienne nagrobki. W kolejce czeka kolejnych dwóch zidentyfikowanych. Procedury brytyjskie są tutaj bardzo żmudne...

A jaka była historia Pana dziadka?

Typowa dla bardzo wielu polskich żołnierzy. Jeszcze przed wojną dziadek pracował jako geodeta w Warszawie. Jednocześnie ukończył Szkołę Podchorążych Rezerwy Piechoty w Zambrowie i służył w 13 Pułku Piechoty. W lipcu 1939 roku został zmobilizowany, a potem wysłany na front. Po klęsce wrześniowej trafił do obozu internowania w Rumunii. Stamtąd przedostał się do Francji, wreszcie wylądował w Wielkiej Brytanii. Trafił do 4 Brygady Kadrowej Strzelców, która niedługo została przemianowana na 1 Samodzielną Brygadę Spadochronową. Dziadek znalazł się w pierwszej grupie szkolonych żołnierzy, wziął udział w kursie numer siedem. Jesienią 1944 uczestniczył w operacji „Market Garden”, gdzie niestety został ciężko ranny. Stracił nogę...

Pechowy skok?

Nie, dziadek wylądował szczęśliwie. Nocą z 23 na 24 września brygada miała się przeprawić przez Ren, by wesprzeć Brytyjczyków. W okolicach Driel dostała się jednak pod ciężki ostrzał moździerzowy. Eksplodujący pocisk ranił dziadka w nogi. Jedną udało się uratować, drugiej niestety nie. Już w Londynie została amputowana. Dziadek pozostał jednak w brygadzie. Służył jako oficer wywiadu w sztabie i kartograf jednostki. Dosłużył się stopnia kapitana. Uczył też młodych żołnierzy zawodu geodety, żeby w przyszłości mieli fach... Jemu samemu kwalifikacje te pomogły urządzić się na emigracji. Po wojnie wykładał w Polytechnic School of London.

I to właśnie dzięki dziadkowi postanowił Pan zostać spadochroniarzem?

Właśnie tak. Kiedy w 2004 roku pojechaliśmy na uroczystości do Holandii, zahaczyliśmy o Ginkel. I tam miałem okazję oglądać okolicznościowy desant brytyjskich żołnierzy. Wyskoczyli z pokładu samolotu Dakota, używali okrągłych spadochronów – dokładnie takich, z jakich podczas wojny korzystali alianci. Pomyślałem sobie wówczas, iż dobrze byłoby skoczyć tak jak oni. Poczuć choć namiastkę tego, co 60 lat wcześniej czuł dziadek. Ale do ostatecznej decyzji dojrzewałem długo.

Jak długo?

Dziesięć lat. W 2014 roku poszedłem na kurs i zdobyłem licencję uprawniającą do skoków z okrągłym spadochronem. Szkolenie przeszedłem w Holandii, ponieważ w Polsce takiego pozwolenia zdobyć nie można, choć kiedy już się je ma, można wykonywać skoki bez najmniejszego problemu. Wkrótce, podczas rocznicowych uroczystości skoczyłem po raz pierwszy. Miałem wówczas 49 lat...

A potem, jak rozumiem, poszło już z górki.

Do Holandii jeżdżę regularnie, w Polsce biorę udział w rekonstrukcjach zrzutów cichociemnych, we Francji miałem okazję skoczyć z Junkersa 52... Trochę się tego nazbierało. Zwykle skaczę w towarzystwie znajomych, pasjonatów z Pathfinder Group. Choć nie robię tego zbyt często – zwykle dwa, trzy razy w roku, przy różnych okazjach.

To wymaga szczególnego treningu?

Raczej nie, choć oczywiście skoczek musi wykazać się ogólną sprawnością. Kiedy opada się z prędkością 5 m/s, to podczas lądowania siła uderzenia o ziemię jest naprawdę spora. Najważniejsze jest jednak zdrowie. Kto ma kłopoty z kręgosłupem czy stawami, raczej nie da rady.

Zawsze skacze Pan, używając historycznego sprzętu?

Okrągły spadochron jest oczywiście współczesny, bo nikt by nas nie dopuścił do skoku ze starym, oryginalnym. Podczas imprez w Holandii zdarzało mi się używać historycznych battledressów czy kurtki spadochronowej Denison Smock, ale ostatecznie z tego zrezygnowałem, bo trochę szkoda. Oryginalne oporządzenie przerzuciłem na manekina, który stoi u mnie w domu. Dla potomności. Za kilka dni będę miał jednak na głowie oryginalny brygadowy hełm z żółtym (tak były żółte) orłem. No i przede wszystkim tradycyjnie już będziemy skakać z pokładu autentycznego samolotu Douglas C-47 Dakota. Maszyna brała udział w „Market Garden”! Na jej kadłubie widać choćby połatane dziury – ślady po pociskach artylerii przeciwlotniczej. Dziś należy do prywatnego właściciela. Wsiąść do niej i oddać skok z wysokości 250-300 m... Naprawdę, niesamowite uczucie.

Ma Pan poczucie, iż po trosze udało się Panu przejść śladami dziadka?

Może trochę... Choć oczywiście trudno mi poczuć to, co czuł on. Bo jednak nie skakałem nigdy pod ogniem karabinów maszynowych, moje życie nie wisiało na włosku. Na szczęście.... Teraz do Holandii na skoki wybieram się już chyba po raz ostatni. W obchodach nie biorą już udziału polscy weterani „Market Garden”. Bardzo gwałtownie odchodzą. W tej chwili żyje już chyba tylko jeden, który ma 104 lata. Jeszcze moment, a weteranów na uroczystościach nie będzie już w ogóle. Wtedy prawdopodobnie przybiorą one inny wymiar. Ja swój cel osiągnąłem. Myślę, iż w jakiś sposób oddałem hołd dziadkowi i wszystkim tym żołnierzom, którzy wzięli udział w operacji. I chyba pora kończyć. Będę już tylko identyfikował zaginionych.


Market Garden to największa operacja powietrznodesantowa II wojny światowej. Wzięło w niej udział 85 tys. żołnierzy z Wielkiej Brytanii, USA, Kanady i Polski (1 Samodzielna Brygada Spadochronowa pod dowództwem gen. Stanisława Sosabowskiego). Głównym celem aliantów było uchwycenie kluczowych mostów na Renie, Waal i Mozeli, zanim Niemcy zdołają je wysadzić, obejście od północy silnie ufortyfikowanej linii Zygfryda, wreszcie zajęcie Zagłębia Ruhry – przemysłowego serca III Rzeszy. Realizacja tego planu miała znacząco przyspieszyć koniec wojny. Operacja przeprowadzona we wrześniu 1944 roku, zakończyła się jednak niepowodzeniem. Alianci nie zdołali zająć kluczowego mostu w Arnhem, a Niemcom ostatecznie udało się odeprzeć uderzenie.

Rozmawiał: Łukasz Zalesiński
Read Entire Article