FIRMS, or How a publically Available App Clears the Fog of War
polska-zbrojna.pl 1 month ago
Nebel des Krieges („mgła wojny”) to pojęcie wprowadzone do literatury militarnej przez pruskiego generała Carla von Clausewitza. Odnosi się do niepewnej sytuacji na teatrze działań wojennych i wokół niego. Opisuje stan będący zmorą przywódców i dowódców walczących armii, dokuczliwy także dla zewnętrznych obserwatorów konfliktu odciętych od ośrodków decyzyjnych i linii frontu. W strategicznych grach komputerowych „mgłę wojny” widzimy jako zasłonięte części planszy, pod którymi kryje się… No właśnie, co? Nieprzyjacielskie ugrupowanie? System umocnień?
Dla porządku dodajmy, iż „mgła wojny” dotyczy nie tylko zjawisk fizycznych. Obejmuje również procesy planowania i decyzyjny. I nie musi wiązać się z kwestiami ściśle wojskowymi. W oparach niewiadomej kryć się mogą na przykład informacje o wydolności bazy przemysłowej niezbędnej dla podtrzymania wysiłku wojennego. Nebel – podobnie jak jej atmosferyczny desygnat składający się m.in. z kryształków lodu – jednym może przynieść ulgę, dla innych okazać się pułapką, z której nagle wyłoni się śmiertelne zagrożenie. Dlatego każdy zaangażowany w wojnę kraj robi, co w jego mocy, aby mgłę spowijającą działania przeciwnika przynajmniej rozrzedzić. Nie inaczej jest w Ukrainie.
Przez wieki konieczność zdobywania informacji spoczywała na ludziach, czyli „wywiadzie osobowym”, jak go nazwano, gdy pojawiły się inne możliwości. Dziś wiedzę niezbędną na polu walki pozyskuje i przetwarza przede wszystkim sprzęt (satelity, samoloty, radary itp.) oraz zapewniają programy komputerowe wykorzystujące algorytmy sztucznej inteligencji. Ten aspekt cyberwojny (jeden z wielu, rzecz jasna) nie byłby możliwy bez Internetu – oczywistego atrybutu codzienności od lat służącego głównie do rozrywki, choć stworzonego niegdyś na potrzeby wojny. Niezwykle przydatnego także dla cywilnych analityków, którzy wcale nie muszą „siedzieć w głowach” wojennych dowódców, żeby zdobyć użyteczne informacje.
REKLAMA
Wiele danych jest na wyciągnięcie ręki właśnie za sprawą Internetu, będącego zarazem źródłem wiedzy, jak i narzędziem jej pozyskiwania. Pojedyncze zdjęcie wykonane dla ilustracji jakiegoś zdarzenia najczęściej zawiera dodatkowy pakiet danych. Elementy zabudowy mieszkalnej, w tym wnętrza domów i uchwycone didaskalia, miejska infrastruktura od znaków drogowych po wielkie konstrukcje (takie jak mosty), obiekty przyrodnicze, budowle symboliczne i wiele innych szczegółów pozwalają zidentyfikować miejsce i czas wykonania fotografii. W geolokalizacji pomocne okazują się kąty padania światła czy charakter chmur. Przy dostępie do baz danych meteo, gdzie odnotowuje się konkretne rodzaje zachmurzenia dla danych regionów, niewinne tło w postaci obłoków na niebie może zadecydować o trafności wskazania.
Ukraiński pojazd wojskowy przejeżdża obok płonącej ziemi po eksplozji bomby we wsi Chasiv Yar niedaleko Bachmutu, 14 marca 2023 r., w czasie rosyjskiej inwazji na Ukrainę. Fot. Aris Messinis/ AFP
Dlaczego to takie ważne? Front na Wschodzie nie jest transparentny informacyjnie. Pozorne bogactwo filmików tego nie zmienia (wszak w większości to wyselekcjonowany materiał). Obie strony nie są media-friendly, choć korzystają z usług propagandystów obecnych na pierwszej linii. Prowadzi to do sytuacji, w której czasem choćby nie wiemy, gdzie konkretnie ten front przebiega oraz dokąd zapuściły się wojska jednej czy drugiej strony. Zewnętrzni obserwatorzy mają więc pod górkę, ale nie są skazani jedynie na oficjalne propagandowe doniesienia. Z pomocą przychodzi na przykład FIRMS – globalny system nadzoru satelitarnego rejestrujący pożary na Ziemi. Za jego pośrednictwem można w przybliżeniu wyznaczyć linie frontu czy styku wojsk lub punkty zwarcia. W takich miejscach bowiem występuje duże skupisko pożarów.
FIRMS swoją analityczną użyteczność ujawnił wiosną 2022 roku. Wówczas Rosjanie stosowali strategię „walca artyleryjskiego” – wystrzeliwali dziennie po 40–60 tys. pocisków (Ukraińcy choćby 10 razy mniej), usiłując tym sposobem zmiażdżyć pozycje obrońców. Każdy wybuch to potencjalny pożar, co przy tak wielkim zużyciu środków bojowych musiało skutkować „ścianami ognia”. I takie ściany „widziały” satelity NASA pracujące na rzecz FIRMS-a. Zarejestrowane ogniska pożarów nanoszono na mapy, a te aktualizowane na bieżąco udostępniano na jednej ze stron amerykańskiej agencji kosmicznej.
Fire Information for Resource Management System został opracowany na University of Maryland w 2007 roku przy wsparciu finansowym NASA. Z założenia jest bezpłatną platformą utworzoną do monitorowania pożarów lasów. Satelity systemu są umieszczone na orbicie heliosynchronicznej, a więc każdy przelatuje nad tym samym miejscem na Ziemi o tej samej porze każdego dnia. Każdy satelita przekracza równik z północy na południe i z południa na północ dwanaście razy dziennie. Dzięki temu FIRMS wyświetla lokalizacje pożarów w czasie niemal rzeczywistym.
Lecz podobnie jak wszystko, tak i to narzędzie nie jest bez wad, patrząc z perspektywy analityków militarnych. Jego użyteczność jest związana bezpośrednio z porą roku oraz charakterem i intensywnością prowadzonych działań wojennych. Mówiąc wprost, łatwiej wzniecić ogień, gdy ma się co palić i jest czym podpalać. Późnym latem 2022 roku liczba pożarów na obszarze walk w Ukrainie zaczęła się zmniejszać, i proces ten trwa do dziś. Front pozostaje statyczny tam, gdzie Rosjanie ostatnio odnieśli jakieś sukcesy, czyli odepchnęli Ukraińców o kilka–kilkanaście kilometrów. W praktyce oznacza to, iż linia bezpośredniej styczności przesunęła się najwyżej na dotychczasowe bezpośrednie zaplecze frontu, i tak wcześniej „obrabiane” przez artylerię. Zatem co miało się tam spektakularnie zapalić, już się zapaliło. No i jesienią czy zimą trudniej wzniecić pożar.
Ale to kwestie wtórne. Najważniejsza bowiem jest zmiana sposobu prowadzenia walki. Obie strony używają dziś do strzelania artylerii znacznie rzadziej niż w szczycie artyleryjskiego walca czy ukraińskich nawał z czasów ofensywy na Zaporożu. Istotna część zadawanych sobie nawzajem strat to skutek masowego używania dronów, jednostkowo efektywniejszych niż klasyczna amunicja artyleryjska. Dronów, których nie ma aż tak wiele jak pocisków (nie używa się ich dziennie po kilkadziesiąt, ale „tylko” po kilka tysięcy sztuk), i w których wykorzystuje się mniejsze ładunki, i które są przeznaczone do punktowych uderzeń, bardzo często w poszczególnych żołnierzy. O wielkie pożary przy tym znacznie trudniej.
Marcin Ogdowski
, korespondent wojenny, autor bloga bezkamuflazu.pl