Wypowiedzi niektórych niemieckich polityków prowadzą do bardzo poważnego wniosku – albo o niemieckiej historii nie wiedzą oni literalnie nic, albo ich sposób myślenia niczym nie różni się od ludobójców z hitlerowskich szwadronów śmierci.
Jakiś czas temu niemiecka eurodeputowana Katerina Barley ogłosiła koncepcję „zagłodzenia Polski i Węgier”. Urodziłem się prawie dziewiętnaście lat po wojnie, ale na dźwięk tych słów od razu przypomniało mi się moje dzieciństwo, spędzone wśród wspomnień niemieckiej okupacji. Rozmowy każdego rodzinnego spotkania prędzej czy później zawsze zawierały w sobie wątki przeżyć z lat 1939 – 45, w których codziennością był głód. Ileż to ja razy słyszałem o chlebie, który był rarytasem, bo często do jedzenia był tylko szczaw. Oczywiście najgorsze były wspomnienia obozowe, w których głodowanie często kończyło się śmiercią. Jeszcze w latach osiemdziesiątych często spotykało się ludzi bardzo niskiego wzrostu. Nie jeden z nich wyjaśniał: „Ja jestem z tych, co mają po 180 centymetrów wzrostu, w mojej rodzinie wszyscy byli wysocy. Ale ja w dzieciństwie zostałem zamorzony głodem. Za Niemca nie było co jeść. Głodowaliśmy, chorowaliśmy, wielu tego nie przeżyło. Ja przeżyłem, ale jako właśnie taki – dwadzieścia centymetrów niższy od mojego ojca i jego braci”. W dzieciństwie często wstrząsały mną wspomnienia mojego ojca i jego braci opowiadających o ukrywaniu żywności przed przeszukującymi dom i gospodarstwo Niemcami. Moi dziadkowie mieli sześcioro dzieci, wraz z którymi po wyrzuceniu z ich rodzinnego domu i pobycie w obozie przejściowym w Łodzi osadzeni zostali w nędznej chatce na lubelskich piaskach, tuż przy regularnie wylewającym Bugu. Oddawanie Niemcom obowiązkowych kontyngentów z płodów rolnych tej lichej ziemi nie dawało szans dożycia wiosny. Najtrudniej było ukrywać ziemniaki, które w gruncie gwałtownie kiełkowały a w innych zakamarkach swym zapachem zdradzały swoją lokalizację. A Niemcy byli arcymistrzami w sztuce grabieży i złodziejstwa – wiedzieli gdzie i jak szukać. Przy każdej rewizji cała rodzina więc drżała o to, czy nie wpadnie im do głowy przeszukać samego szczytu domu. To tam, pod dachem, dziadek z babcią ukrywali ziemniaki, bez których ich dzieci pomarłyby z głodu. Ileż ja słyszałem takich opowieści! W czasach mojego dzieciństwa o wojenno – okupacyjnym głodzie opowiadali wszyscy ludzie średniego i starszego pokolenia. Wszyscy oni znali ludzi, którzy w następstwie niemieckiej okupacji zagłodzeni zostali na śmierć. Stąd oczywiste są pytania: czy niemiecki polityk może tych faktów nie znać? A jeżeli rzeczywiście ich nie zna to jaka jest skala zakłamania, skala wyparcia historycznej świadomości, skala oszczerstw dominującego w niemieckich mediach, niemieckiej oświacie i w całej Republice Federalnej Niemiec? Inne pytanie, które musi się tu nasuwać, pozostało bardziej przerażające, ale przecież jak najbardziej zasadne. A może niemieccy politycy świetnie wiedzą, jaki bezmiar zbrodni ich matki i ich ojcowie wyrządzili naszym matkom i naszym ojcom? Może wiedzą, jak wielu Polaków ich rodzice i dziadkowie zagłodzili w Polsce na śmierć? Tylko, iż jeżeli okazałoby się, iż taka np. Katerina Barley zdaje sobie sprawę z tego, jak zbrodnicza jest przeszłość jej państwa i jej narodu to by znaczyło, iż grożąc „zagłodzeniem” świetnie wie, co mówi. I iż nie myśli o żadnym „metaforycznym” zagłodzeniu a metody ludobójstwa na masową skalę praktykowane przez pokolenia jej ojców i dziadków uważa za jak najbardziej godne powtórzenia.
Jeszcze dalej posunął się niemiecki polityk jeszcze wyższej rangi – Manfred Weber. Mówiąc o tym, co należy zrobić przeciw Polsce użył słów „postawić zaporę ogniową”. Termin to oczywiście stricte militarny. Termin tak historyczny i tak fachowy, iż chyba nie można mieć wątpliwości, iż wypowiada go ktoś doskonale znający i historyczny kontekst i pełnię znaczenia tych słów. Nie jestem dzieckiem wojny, ale na dźwięk wypowiedzi Webera od razu przypomniały mi się wspomnienia mojej babci, we wrześniu 1939 wraz ze swoimi dziećmi uciekającej przed niemiecką agresją. Dziadek kilka dni wcześniej został zmobilizowany do wojska, ona starała się ocalić ich wspólne potomstwo. Ucieczka przed nacierającym wermachtem okazała się być beznadziejna i niedługo babcia była świadkiem marszu zdającej się nie mieć końca kolumny przeróżnych machin, skonstruowanych w celu zabijania. Babcia nie miała złudzeń co do tego, o co tym nadciągającym zza Odry potworom może chodzić. A jednak napis na jednym z pierwszych czołgów ją zmroził: „Figuren, Benzin oder Bomben wir bringen Polen der Tod!” Język moja babcia świetnie znała jeszcze z czasów niemieckich zaborów. Wtedy jednak w szkołach nauczano, iż Niemcy kolonizują środkową i wschodnią Europę dla pomyślności i cywilizacyjnego awansu jej mieszkańców. W te wierutne bzdury nie wierzył oczywiście nikt, ale przynajmniej „werbalna oprawa” bismarckowsko – wilhelmińskiego imperializmu nie brzmiała nazbyt upiornie. We wrześniu 1939 wermacht żadnych złudzeń nikomu nie pozostawiał. Swymi napisami wermacht informował wprost: „Ludźmi, benzyną i bombami niesiemy Polakom śmierć!” Benzyna gwałtownie okazała się jednym z najpierwszych niemieckich oręży. Od Śląska i Małopolski po Pomorze zapłonęły setki polskich wiosek. Długa linia dymów i pożarów była dla pilotów Luftwaffe jaskrawą informacją o aktualnym przebiegu linii frontu. Rozkaz był prosty: „Mordować wszystko, co się rusza na wschód od tej linii!” W technice bombardowani miast dał o sobie znać geniusz niemieckiej ogniowej sztuki zniszczenia. Polegała ona na odpowiednim zestawianiu bomb burzących i zapalających. Najpierw spadały burzące, rozpruwając budynki i rozrzucając wokół wszystko, z czego zostały skonstruowane, rozsiewając ich zawartość. Chwilę potem w miejsce to uderzały bomby zapalające, których eksplozje doprowadzały do błyskawicznego stanięcia w płomieniach wszystkich belek stropowych, mebli i czegokolwiek, co mogło stanowić strawę dla ognia…
Wypowiadając słowa „zapora ogniowa” Manfred Weber przypomniał mi, iż pojęcie to jest tym, które najczęściej pojawiało się nie tylko we wspomnieniach obydwu moich dziadków i ich braci, ale też ich przyjaciół, m.in. pana Stanisława Salwiraka, opowiadającego o Westerplatte, w obronie którego walczył we wrześniu 1939. Sporo też kiedyś o Kampanii Wrześniowej czytałem i choćby bywałem nieco zdziwiony, iż większość książkowych obrazów początku wojny nie do końca zgadza mi się ze wspomnieniami moich krewnych i znajomych. W książkach bowiem najczęściej pisano o decydującej roli niemieckich wojsk pancernych czy lotniczych a moi dziadkowie i inni uczestnicy tamtych zmagań najczęściej opowiadali o „piekle zapór ogniowych”. Pan Saliwirak mówił, iż na Westerplatte „zapory ogniowe” były codziennością, iż nie tylko o ich przejściu nie mogło być mowy, ale i ich przetrwanie w bezpośredniej okolicy graniczyło z cudem. Brat dziadka Stanisław mówił, iż bitwę nad Bzurą w końcu przegraliśmy właśnie z powodu tych straszliwych zapór ogniowych, choć najbardziej nieszczęsna była cywilna ludność wiosek z okolic Kutna. Wiosek, które w wyniku owych ogniowych zapór przeżywały istną rzeź, często przestając istnieć. Zgadzało się to z relacjami mojego dziadka, który nie raz powtarzał, iż na wojnę poszedł krótko po dwuletnim szkoleniu wojskowym, w czasie którego wiele razy na poligonie ćwiczył działania pod bardzo silnym ostrzałem artyleryjskim. Okazały się one jednak być niczym w porównaniu z tym, do czego dochodziło na przedpolach i ulicach Warszawy. Zagadkę tę udało mi się rozwikłać dość niedawno, za sprawą najnowszych publikacji na temat uzbrojenia wermachtu i metod prowadzenia wojny we wrześniu 1939. Okazuje się, iż największa część zarówno polskiej ludności cywilnej, jak i naszych żołnierzy, zginęła wówczas nie w wyniku bombardowań czy ataków pancernych, ale ostrzałów artyleryjskich. Bronią, którą zadano nam największe straty, były armaty kalibru niemal 150 milimetrów. Strzelały one pociskami wielkości używanej głównie w największych okrętach wojennych czy przez baterie forteczne. W naszych wojskach lądowych tylko jeden dywizjon ciężkich moździerzy używał nabojów podobnej wielkości. A Niemcy swoich we wrześniu 1939 wystrzelili blisko dwa miliony. Ostrzały te skutkowały zniszczeniami straszliwymi, siały śmierć w setkach polskich wiosek i dziesiątkach miast. Zapory ogniowe powodowane tą straszliwą bronią unicestwiały całe pododdziały polskiego wojska. Pułkom, brygadom i dywizjom uniemożliwiały dokonywanie niezbędnych manewrów i to przede wszystkim one przesądziły o hitlerowskim triumfie.
Jeśli Manfred Weber posługuje się militarnym pojęciem „zapór ogniowych”, z których tak dumny był cały niemiecki naród od jego zwycięstwa z września 1939, to obawiam się, iż raczej wie, o czym mówi. Nie znaczy to oczywiście, iż już szykuje przeciw nam rozprawę metodami, jakimi Polskę unicestwiało pokolenie jego ojców i dziadków. Bez wątpienia jednak dużo to mówi o sposobie myślenia tego osobnika oraz o mentalności przynajmniej części elit niemieckiej polityki. Ta frazeologia, ten sposób myślenia, powinny nam uświadamiać, jak kilka różni się przynajmniej część naszych zachodnich sąsiadów od ich poprzedników sprzed kilkudziesięciu lat.
Artur Adamski